niedziela, 26 września 2010

Jesienne dylematy



Długo zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o tej jesieni. Na wszystkich blogach jest jej pełno, co powoduje, że łatwo można stać się odtwórczym i nudnym. Z drugiej strony, skoro jest to najistotniejszy z tematów, coś jak najnowsze doniesienie o (chwileczkę, zrobię przegląd prasy...) świeżo wykreowanych gwiazdach Mam talent (akurat nie oglądam, ale żeby nie było podejrzeń, że sobie kpię, to Taniec z gwiazdami, jak mam okazję, to i owszem) trudno jednak o jesieni zapomnieć.

Najświeższy news jest taki, że właściwie to jej jeszcze wcale nie ma. Parę dni temu poszłam ją z aparatem udokumentować i nasunął mi się właśnie powyższy wniosek. Dzień był ciepły i słoneczny, drzewa jeszcze zielone, trawa jak na pocztówkach "Pozdrowienia z Irlandii", na ławkach, jak zwykle, zakochani i grupki panów przy czymś mocniejszym, po alejkach szalały na rolkach dzieci. Jeśli coś różniło tę jesień od lata, to najwyżej nieśmiałe zwiastuny zmieniającej się pory roku w postaci liści, które łagodnie i niezbyt licznie pałętały się po bokach alejek oraz łupinki kasztanów, które z kolei obficie ozdabiały trawniki. Ku mojemu rozczarowaniu, tylko łupinki, bo po zeszłorocznym, zakończonym obfitymi łowami sukcesie, miałam ochotę na więcej, tymczasem, współzawodnicząc w poszukiwaniach z, na oko, dziesięciolatką, udało mi się znaleźć całe dwa kasztany. Nie wiem, ile znalazła konkurentka, ale chyba była bardziej zdeterminowana. Tutaj dochodzimy do kolejnego symptomu jesieni, bo jakiś czas przed godziną siódmą ja i mój, coraz bardziej bezużyteczny, aparat, musieliśmy się udać w stronę domu, zamiast w kierunku jeszcze nieprzeszukanej, a budzącej nadzieję na kasztanowe łowy części Plant.



Skoro tak się co do jesieni rozczarowałam, stworzyłam ją sobie chociaż na patelni. Do zrobienia tego dania zachęciła mnie nazwa – Niebo i ziemia. Ziemniaki i jabłka w mojej wyobraźni stały się opowieścią o prawdziwie jesiennym spacerze (tak, wiem, doczekam się, już niedługo.) przez pola pachnące glebą i mgłą, przy czystym błękitnym niebie, upstrzonym najwyżej małymi chmurkami. Jest już dość chłodno, ale to chłód z gatunku tych przyjemnych, który łatwo da się zwalczyć rękawiczkami i szalikiem, a najwyżej przyjemnie łaskocze w nos. Niebo i ziemia to pozornie typowa kompozycja, bo zestawienia jabłko-majeranek czy ziemniaki-majeranek są bardzo oczywiste, jednak połączenie wszystkiego razem daje już oryginalny, nowy i bardzo smaczny efekt. Moim zdaniem można go wykorzystać nawet na jakimś niezbyt oficjalnym spotkaniu towarzyskim, na przykład jako dodatek do pieczonego mięsa.



Niebo i ziemia
źródło: Country Living 10/2009

Składniki:
4-6 porcji

1 kg ziemniaków
1 kg jabłek, takich, które się nie rozgotują
2-3 grube plastry boczku (albo ile chcecie) pokrojone w kostkę
masło lub olej
kilka gałązek majeranku, posiekanego (lub majeranek suszony)


Wykonanie:
  1. Ziemniaki obrać i pokroić w średnie kostki. Wrzucić do garnka z wrzącą, posoloną wodą i gotować 10 minut. Po tym czasie dorzucić jabłka, pokrojone w kawałki podobnej wielkości jak ziemniaki. Nie obierałam jabłek, bo czerwona skórka ładnie wygląda. Gotować razem, aż ziemniaki będą prawie miękkie (ok. 5-10 minut, zależy od wielkości Waszych kostek).
  2. W międzyczasie podsmażyć boczek na maśle lub oleju. Ja lubię straszne skwarki, Wy usmażcie według własnego gustu i zdejmijcie boczek z patelni.
  3. Na patelnię wrzucamy ugotowane i odsączone ziemniaki z jabłkami, ewentualnie dodając więcej oliwy lub masła, by nie przywierały do dna. Smażymy, aż wszystko się przyrumieni, dorzucamy boczek, majeranek, ewentualnie dosalamy. Gotowe.

czwartek, 23 września 2010

Rodzinne obiady, Jamie i chipsy



Pamiętam widziane kiedyś u Ani zdjęcie strony w książce Gordona Ramsaya (ale, że Ramsaya, to szczegół akurat nieważny), które mówiło, że prawie połowa rodzin nie zasiada codziennie do wspólnego posiłku. Dane dotyczyły zapewne Wielkiej Brytanii, ale nie sądzę, żeby w Polsce było inaczej.

U mnie w domu, kiedy tylko było to możliwe, posiłki jadło się (i zresztą nadal się je) wspólnie. W tygodniu, wiadomo, jak wypadło, najczęściej tylko wieczorem, ale w czasie weekendu zarówno podczas śniadań, poprzez obiady, aż po kolacje razem siadaliśmy przy stole. Podejrzewam, że pewnie niektórzy uznają to za straszną katorgę. Odgórnie narzucony rygor, za wyłamanie się z którego grożą wyrzuty i symboliczne wykluczenie z rodzinnej wspólnoty. Cóż, od czasu do czasu miewałam myśl o śniadaniu czy kolacji przed telewizorem, zwłaszcza kiedy leciał jakiś bardzo, ale to bardzo ciekawy program. W pozostałych przypadkach, czyli prawie we wszystkich, niespecjalnie się nad tym zastanawiałam, bo była to niekontrowersyjna oczywistość. Jednak, jeśli poświęcić wcale nie tak powszechnemu faktowi wspólnego jedzenia trochę refleksji, bardzo się cieszę, że był to czas, który spędzaliśmy razem. I myślę, że robiliśmy i robimy to nie tylko dlatego, że jest to oczywiste, ale ponieważ po prostu lubimy razem przebywać i dzielić się tym, co wydarzyło się od ostatniego razu. Żeby nie było tak cukierkowo, istnieje również ciemna strona tych chwalebnych praktyk, o której napiszę, chociaż także mnie stawia to w niezbyt korzystnym świetle: otóż, zarówno przygotowaniami do tych wspólnych posiłków, jak i sprzątaniem po nich zajmuje się prawie wyłącznie mama. I to akurat wcale nie jest dobrze.



Przechodząc znów do rzeczy weselszych, do napisania o tym wszystkim skłoniła mnie wygrana niedawno w konkursie Majki książka Jamiego Olivera Moje obiady. Bawią mnie niektóre mądrości życiowe Jamiego, które wygłasza w swoich programach, ale każdy z jego przepisów mogę w ciemno polecać. Podobają mi się także jego akcje społeczne, do których należy i ta, zachęcania ludzi do, po pierwsze, gotowania, po drugie, jedzenia ugotowanych potraw wspólnie. Postanowiłam nie pisać o żadnym daniu obiadowym, to byłoby zbyt banalne, zamiast tego zaproponuję Wam dzisiaj pozornie całkowite przeciwieństwo dobrego posiłku: kanapkę z chipsami. Ale, uwaga, to jedzenie może nie jest zdrowe, co nie znaczy, że byle jakie. Może być tak fast lub slow foodowe jak tylko zechcecie. Świeży chleb, możliwie samodzielnie pieczony, dobrej jakości ser, a nawet przed chwilą usmażone chipsy (na to się już nie porwałam...) sprawią, że Wasza kanapka będzie przysmakiem prawie na miarę foie gras. Pomijam tu aspekty etyczne spożywania podobnych rzeczy, ale co by nie powiedzieć, produkt jest ekskluzywny i o to mi tu chodzi. Podaję przepis na moją wersję (marynowaną cebulkę, za którą nie przepadam, zastąpiłam smażoną). Jamie precyzuje, że to potencjalne źródło rozstroju żołądka (ale tylko jeśli użyjecie marynowanej cebulki) spożywa raz w miesiącu, ja chyba nie będę aż tak regularna, ale połączenie jest zabawne i warte wypróbowania.



Kanapka z chipsami
1 porcja

Składniki:

2 kromki chleba, nie do końca rozcięte od spodu (tzn. tego miejsca, które było spodem, jak stanowiły część bochenka)
2-3 plasterki żółtego sera
kilka chipsów
1 średnia czerwona cebula
masło


Wykonanie:

Cebulę pokroić w piórka i dość wolno usmażyć na maśle lub oleju, aż ładnie się skarmelizuje. Posolić. Chleb posmarować od środka masłem (chociaż moim zdaniem nie jest to konieczne, bo tłuszcz jest już w cebulce), położyć warstwę cebulki, sera i chipsów. Jeść. Najważniejsze jest dostosowanie ilości składników do wielkości kromek chleba, by była między nimi równowaga.

niedziela, 19 września 2010

Food design





Piszę ten post od prawie tygodnia i pomimo ekscytujących treści, które mam do przekazania jakoś mi nie idzie, więc wybaczcie, jeśli będzie coś nieskładnego.

A więc tak: byłam w Poznaniu na (podobno) pierwszej w Polsce konferencji i warsztatach Food Design. Mimo tak obiecującego początku, postanowiłam nie opisywać Wam konferencji zbyt szczegółowo, ponieważ, mimo pięknej nazwy, food design niewiele mówi o jedzeniu, a wszystko o tym jak je sprzedać i zarobić na nim pieniądze.

Zastanawialiście się kiedyś, w jaki sposób zwyczajny, zupełnie nieciekawy, a może nawet trochę suchy herbatnik staje się odrobiną magii na co dzień, najpiękniejszym wspomnieniem z dzieciństwa? Być może Wasza babcia była wysportowaną prekursorką jedzenia kiełków z jogurtem, ale dzięki odpowiedniej reklamie możecie mieć to, o czym zawsze marzyliście: rumianą staruszkę z nadwagą, która jak tylko pojawicie się na horyzoncie wyjmuje z pieca świeżutkie (chrupiące i pachnące) ciasteczka, optymalnie zrobione z tego zboża, co rośnie za domem i mleka od krowy, która też czai się w pobliżu. I z grubsza rzecz biorąc, to jest właśnie food design. Warto tu jednak wspomnieć, że, wbrew mojemu sceptycyzmowi, ciasteczka z bajeczką, czyli firmowe, mogą obiektywnie różnić się w smaku od ich supermarketowej podróbki. Udowodnił to prosty eksperyment, który jeden z prelegentów podczas konferencji przeprowadził na trzech ochotnikach z zasłoniętymi oczami. Dostali oni do jednej ręki oryginalne ciastko, do drugiej podróbkę. Oczywiście w celu degustacji ;) Wszyscy zgadli, który produkt jest ten „prawdziwy”. Co szczególnie ciekawe, tych ciastek nie ma w Polsce, nie znali więc jedynego słusznego smaku.

Jeśli chcielibyście więcej dowiedzieć się o konferencji, to można np. na designtece, ja poprzestaje na marzeniu o babci i ciastkach, bo nakierowane marketingowo rozważania mogłyby Was trochę znudzić. Aha, do food designu możliwe jest też podejście czysto artystyczne lub misyjno-idealistyczne i na pewno inspiracje z tym związane kiedyś wykorzystam. Tylko rzuciłam okiem na artykuł, do którego link podaję powyżej, ale zdaje mi się, że uwzględnia on raczej takie aspekty całej sprawy.

Malinowe marmoladki z pistacjowym marcepanem, które widzicie na zdjęciach, zrobiłam tydzień przed konferencją, bez myśli o konkretnym wykorzystaniu, ale świetnie się na dzisiaj nadają. To dla mnie prawie modelowy przykład dobrego food designu. Otóż, od pierwszego momentu, czyli jakiegoś dnia mniej więcej półtora roku temu, kiedy przepis został opublikowany w Kuchni, wydawało mi się, że to wcale nie są moje smaki. Poza tym, składniki do tych marmoladek kosztowały majątek, a do tego naprawdę musiałam się natrudzić, żeby wszystko dostać. Mimo tego, ten idealny, wypracowany i niejadalny (!) wygląd niesłychanie mnie kusił, po prostu nie mogłam się oprzeć wizji samodzielnego zrobienia czegoś tak pięknego i doskonałego. I chciałam sprawdzić, czy rzeczywiście moja wersja wyjdzie równie wspaniale. A dlaczego ten przykład jest tylko prawie idealny? Otóż, raczej nie zrobię tych marmoladek po raz drugi. W tym wypadku oczywiście nie jest to ważne, bo marmoladki nie są produktem na sprzedaż, ale jeśli by były, to celem jest nie tylko nakłonienie mnie do zakupu pomimo uprzedzeń, ale także przekonanie, żebym kupiła to po raz drugi, I trzeci. I tak dalej. Chociaż... te cudeńka dostarczyły naprawdę dużo inspiracji i już nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła zrealizować pomysły na nich oparte. Nie twierdzę przez to, że ten malinowo-pistacjowo-marcepanowe arcydzieło sztuki kulinarnej było niedobre: było dobre, ale nie w moim guście. Ale co najfajniejsze, ten niewiarygodny wizualnie efekt naprawdę łatwo osiągnąć, chociaż wymaga to trochę czasu.



Marmoladka z marcepanem pistacjowym

przepis Bożeny Sikoń opublikowany w Kuchni

marcepan pistacjowy:

400 g marcepanu
200 g mielonych orzechów pistacjowych (dałam 150 g)
40 ml wiśniówki
40 ml rumu (dałam tylko podwójną dawkę rumu)


100 g gorzkiej czekolady


marmoladka:

100 g cukru
20 liści bazylii
4-5 łyżeczek żelatyny
50 dag malin


Wykonanie:
  1. Marmoladka: na patelni skarmelizować cukier. W tym czasie drobno pokroić bazylię. Dodać ją do skarmelizowanego cukru razem z malinami, mieszać na ogniu, aż rozpuszczą się powstałe grudki. Żelatynę namoczyć w małej ilości gorącej wody. Masę malinową zmiksować, dodać żelatynę i pozostawić do ostygnięcia. Kiedy marmoladka będzie wystudzona, wstawić do lodówki, by szybciej się zsiadła (u mnie trwało to niewiarygodnie długo), co jakiś czas zamieszać.
  2. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej. Marcepan zmiksować (lub zagnieść rękami) z pistacjami i alkoholem. Masę marcepanową rozwałkować na papierze do pieczenia (zapomniałam zapisać, jak duża była moja marmoladka, mam wrażenie, że dwadzieścia kilka na około dwadzieścia cm) i posmarować cienko czekoladą. Odstawić do lodówki, aż czekolada stwardnieje. Następnie, chwytając za papier odwrócić tak, by czekoladowa część była na dole. Całość położyć na folii aluminiowej i ponownie posmarować czekoladą. Boki folii zagiąć w rant, najlepiej takżę wzmocnić je dodatkową warstwą folii. Odstawić do lodówki. Resztę czekolady rozsmarować na papierze do pieczenia lub folii na prostokąt tej wielkości, co marmoladka. Położyć na np. deseczce i odstawić do lodówki.
  3. Na masie marcepanowej rozlać tężejącą marmoladkę malinową i znowu wstawić do lodówki. Czekoladę na folii pokroić na takie kawałki, jak duże chcemy mieć marmoladki (moim zdaniem optymalnie to ok. 3x3 cm). Ułożyć je na malinowej warstwie. Kiedy całość zastygnie, pokroić według linii jakie tworzą czekoladowe kostki. Udekorować posiekanymi pistacjami, albo inaczej, zgodnie z fantazją.
A na koniec krótka wycieczka po Poznaniu. To niespodziewanie piękne miasto, pewnie przez to, że element, który uważam za niezbędny w każdym porządnym mieście – dostateczna liczba uliczek do szwędania, występuje tam obficie. Przez chwilę byłam nawet gotowa rozważyć przeprowadzkę z Krakowa, ale póki co się wstrzymam, bo oprócz uliczek, w irytującej obfitości występuje też komunikacja świetlna.



Rogal świętomarciński – głupio by było przegapić taką okazję. Ale uważajcie, bo nie każdy, nawet w Poznaniu, jest prawdziwy. W cukierniach trzeba wypatrywać certyfikatów zaświadczających, że ten zakład trzyma jakość ;)



Jeśli ktoś upiera się przy diecie może nabyć balonika – w przeciwieństwie do jakichś tam herbatników z reklamy będących prawdziwym przedmiotem pożądania mojego dzieciństwa.



Frywolna fontanna przed Ratuszem, która jakoś nie pasuje mi do (stereotypowo) porządnych i praktycznych Poznaniaków.



Urocze miniaturowe naczynia na wystawie jednego z antykwariatów – moja słabość do takich rzeczy jest Wam już chyba znana. Mamiąc się obietnicą innych prezentów, udało mi się oprzeć tej pokusie.






Po lewej – ulica Gołębia z uroczą małą kafejką Coffee and Art. Wypiłam tam świetną kawę, z ziaren palonych zaledwie przed kilkoma dniami. Można też zamówić kanapkę z wypiekanego przez właścicielkę chleba.


piątek, 10 września 2010

Czytanie etykiet



Właściwie to nie wiem, kiedy zrobiłam to po raz pierwszy. Może wtedy, kiedy przeczytałam, że curry ma nadać potrawie ostrość, a nie słoność, więc w dobrej mieszance nie powinno być soli? A już na pewno wtedy, kiedy wyczytałam gdzie indziej, że należy się dobrze przypatrzeć puszce z pomidorami, bo oprócz pomidorów mogą być tam jeszcze cukier i sól, a te możemy sobie przecież dodać sami. W każdym razie, wzmocnione licznymi ostatnio kampaniami medialnymi, narasta we mnie przekonanie, że etykiety czytać warto.

Powiedzmy to jasno: nie zamierzam się ekscytować tym, że coca-cola zwiera tonę cukru i prawdopodobnie jest to (oprócz wody) mający najwięcej wspólnego z naturą element jej składu (uwaga: firma deklaruje, że wszystkie składniki są pochodzenia naturalnego). Piję colę, bo lubię, jestem świadoma tego, że już dawno nie sprzedają jej w aptekach jako panaceum na wszelkie dolegliwości. A do tego, jeśli miałabym jeszcze jakieś złudzenia, dzięki dobroczynnym regulacjom prawnym każda butelka informuje mnie, ile kalorii i innych obrzydliwości z każdym łykiem dobrowlnie w siebie wlewam.*

Wracając do sedna, chodzi mi o to, że od niektórych artykułów nie można oczekiwać, że będą zdrowe, niskokaloryczne, naturalne i eko: coca-cola bez cukru nie jest coca-colą, czekolada bez tłuszczu przestaje być czekoladą, a jogurt nie jest śmietaną 36%. Jeśli ktoś lubi produkty light, proszę bardzo, dla mnie jednak redukcja liczby kalorii nie rekompensuje redukcji smaku. Często jednak to, co jest napisane na etykiecie ma znaczenie. Jako świadoma konsumentka, chcąca zaopatrzyć się w słoiczek miodu, postanowiłam za wszelką cenę uniknąć takiego, który wyprodukowały karmione antybiotykami chińskie pszczoły. Nie było łatwo.

Jako konsumentka nie tylko świadoma, ale i niezbyt rozrzutna (hmm...), poszukiwania zaczęłam oczywiście od mojego supermarketu. Wszystkie etykiety, a słoiczków na półce było niemało, oferowały mi mieszankę miodów polskich i pochodzących z unii (bądź spoza unii) europejskiej. Nie miejcie złudzeń, nawet te firmowe. Literki ogłaszające te hiobowe wieści były wszędzie tej wielkości, jakby wstydziły się swego istnienia. Ok, pomyślałam, zobaczmy na dział ekologiczny: był miód z Nikaragui. To chyba potraktowano jako zaletę, bo było wytłuszczone i umieszczone na rzucającej się w oczy części opakowania. Ale ja chciałam zwyczajny polski miód. POL-SKI. Kupiłam go w końcu następnego dnia w Sklepiku Benedyktyńskim (chociaż informacja skąd dokładnie pochodzi też nie jest na nim zbyt obfita) i usatysfakcjonowana tym nabytkiem poniechałam już sprawdzania innych miejsc. Chociaż... miody w KK (kto nie wie, o co chodzi, tego odsyłam do wpisu o rożkach Babci Rózi) nie mają w ogóle oznaczenia pochodzenia, a w każdym razie nie doszukałam się go. Aby było rzetelnie, muszę napisać, że i w supermarkecie polski miód w końcu znalazłam, wiele zakupów po tym, jak był mi potrzebny. W zupełnie innym miejscu, z dala od pozostałych miodów. Ciekawa strategia.

Wbrew temu, o czym świadczyć mogą pełne poświecenia poszukiwania miodu, dzisiejsze danie, pieczone ratatouille, to nie było moje kulinarne marzenie. Moim marzeniem było prawdziwe ratatouille, ale jak wiadomo, takie musi gotować się absurdalnie długo, żadnego al dente, więc w czasie, kiedy moje prawdziwe ratatouille będzie bulkało sobie w garnku, ja potrzebowałam czegoś do jedzenia. Ilość argumentów za i przeciw pieczeniu była mniej więcej jednakowa. Przeciw: warzywka w wersji z grubsza saute to nie jest moja ukochana przekąska. Nadal, mimo licznych dowodów przemawiających za tą tezą, nie udało mi się samej siebie przekonać, że jarzyny są pyszne. Dwa: przepis jest zbyt prosty, żeby mógł oferować jakąś niespodziankę. Efekt będzie taki, że dostanę zwykłe niedopieczone warzywa – trudno mi było uwierzyć, że pół godziny w piekarniku wystarczy. Za: 1. danie pochodzi z mojej ulubionej książki Caramel Trish Deseine 2. Pieczenie to tylko 30 minut, czyli chwilka, w porównaniu z czasem, który poświęcę na krojenie, smażenie każdego z osobna, a potem godzinne duszenie warzyw na klasyczne ratatouille .

Niech żyje sceptycyzm i niedowiarstwo! To było naprawdę dobre. Słodko-czosnkowy smak przeniknął warzywa, które zjadłam z prawdziwą przyjemnością. Przyznaję, kawałek jakiegoś mięsa by temu nie zaszkodził, ale i tak było więcej niż dobrze. Polecam :)

*Nie mogę powstrzymać się od podzielenia się z Wami informacją, którą znalazłam na oficjalnej stronie coca-coli, a która raz na zawsze rozwiewa wątpliwości, czy napój rozpuszcza zęby. Odpowiedź: podobnie jak sok pomarańczowy!



Podaję zgodnie z przepisem, chociaż jeśli chodzi o ilości i proporcje, to wzięłam wszystkiego po prostu tyle, ile uznałam, że jestem w stanie zjeść. Jeśli lubicie słodkawe smaki, radzę dodać więcej miodu niż w przepisie. A na końcu, przed podaniem, warzywa dokładnie wymieszać z sosikiem, który się wytwarza – to w nim jest ukryty smak.

Szybkie ratatouille

Składniki:

1 bakłażan, pokrojony dość grubo wzdłuż, a powstałe plastry na kawałki mniej więcej 1/4 szerokości
2 cukinie, pokrojone jak wyżej
1 żółta i 1 czerwona papryka, pokrojona na paseczki
2 ząbki czosnku, obrane i posiekane
3 dojrzałe pomidory, pokrojone w ćwiartki
1 czerwona cebula, pokrojona w ćwiartki
3-4 łyżki oliwy
1 łyżka miodu (radzę więcej)
sól i pieprz


Dodatkowo:

trochę mniej niż pół kostki solonego masła (może być zwykłe, które się posoli)
1 ząbek czosnku, obrany, posiekany
1 łyżka posiekanego świeżego rozmarynu (dałam suszony)
bagietka (2 takie bardzo małe lub pół dużej)


Wykonanie:
  1. Nagrzać piekarnik do 180 stopni.
  2. Warzywa przełożyć do naczynia do zapiekania. Wymieszać razem oliwę, miód, czosnek, sól i pieprz. Polać tą mieszaniną warzywa i dobrze wymieszać, najlepiej rękami.
  3. Piec ok. 30 minut, co jakiś czas mieszając.
  4. Masło, czosnek, rozmaryn zmiksować. Przekroić bagietkę i posmarować otrzymaną pastą. Złożyć bagietkę, owinąć folią i piec obok warzyw ok. 15-20 minut aż chleb będzie złoto-brązowy.
  5. Ratatouille podawać na przystawkę z pokrojoną w plastry bagietką lub z pieczonym mięsem jako danie główne.

A nagrodę otrzymuje...




To była bardzo trudna decyzja. Większość z Was zaproponowała książki, które znam i lubię, niektóre z nich natychmiast zaczęłam podczytywać dla przypomnienia, a po te, których nie znam, też już zaczęłam sięgać. Nie będzie więc do końca sprawiedliwe, bo wszyscy dostarczyliście mi inspiracji i zamierzam to wykorzystać ;) Niestety, nagroda jest tylko jedna i po naprawdę długich rozważaniach postanowiłam przyznać ją mojej imienniczce Karolinie T., która zaproponowała "Klub Pickwicka". Karolino, bardzo proszę o kontakt na karoluk[at]wp.pl. Jutro na kilka dni wyjeżdżam, więc moja odpowiedź (a co za tym idzie i wysyłka nagrody...) może się trochę opóźnić.

Wszystkim serdecznie dziękuję za udział w konkursie i mam nadzieję, że była to jedynie pierwsza z wielu okazji do podobnej zabawy.

poniedziałek, 6 września 2010

36 ciasteczek



Kolejne podsumowanie przede mną: we wrześniu mija rok, od kiedy zaczęłam cykl ciasteczka na każdy miesiąc. Od początku przewidziałam te prezentacje na rok i poczułam się nawet zaskoczona, kiedy siostra, której o tym powiedziałam, nieco się zdziwiła, bo rzeczywiście, ten temat można ciągnąć w nieskończoność. Postanowiłam jednak nie zmieniać zdania, bo przyjemna zabawa, poprzez brak ograniczenia czasowego, mogłaby się zmienić w nieznośny obowiązek. Oczywiście, może już nie tak regularnie, ale nadal będę piec ciasteczka i dzielić się z Wami efektami.

Pomyślałam sobie, że odpowiednim zakończeniem byłoby to, od czego zaczęłam, cookies z czekoladowymi groszkami. Wszystkie przepisy jakie znalazłam były jednak zbyt podobne do tego pierwszego, a jedyny niepodobny, zbyt skomplikowany (ale interesujący, więc może kiedyś... przepis tutaj). Dzisiejsze cookies różnią się znacznie od wersji klasycznej, ale smak wynagradza brak poszanowania dla tradycji.

To z pewnością jedne z najlepszych ciastek jakie jadłam w ogóle i najlepsze czekoladowe, jakie udało mi się zrobić... Są jak awangardowe czekoladowe perfumy, łącząc w sobie nuty, których, jak by się wydawało, połączyć się nie da: pierwsze dochodzi do głosu doskonale kruche i maślane ciasteczko, żeby po chwili ustąpić idealnemu czekoladowemu ciastu w miniaturze: chrupiąca warstwa na zewnątrz, ciągnąca i wilgotna w środku. A kiedy się wydaje, że to już wszystko, niespodziewanie na języku pojawia się sól, która nie tylko nie przeszkadza, ale to właśnie ona sprawia, że te ciastka uzależniają. Czekoladoholicy, miejcie się na baczności!

Jak łatwo policzyć, cykl nie obejmował 36 przepisów, a o co chodzi, dowiedziecie się jeszcze trochę niżej. Przypominam też o konkursie, który trwa jeszcze do środy!







Czekoladowe cookies
przepis Pierre'a Hermé, wypatrzony na blogu mojej kuzynki

Składniki:

180 g mąki

1/2 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki kwiatu soli (o którym już było tutaj i dzięki interwencji aż dwóch miłych osób mam go teraz na własność)
150 g cukru brązowego
20 g cukru białego (dałam w całości biały)
150 g masła
30 g kakao
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
150 g gorzkiej czekolady, pokrojonej na małe kawałki

Wykonanie:
  1. Wymieszać mąkę, sodę, kwiat soli, kakao i czekoladę.
  2. W drugiej miseczce zmiksować masło i dodać do niego cukier oraz ekstrakt waniliowy. Następnie dodać pozostałe składniki i razem zmiksować. Moim zdaniem, na tym etapie lepiej zagnieść ciasto ręką.
  3. Z ciasta zrobić dwa wałeczki o średnicy 4-5 cm, owinąć w folię i włożyć do lodówki na 2 godziny lub do zamrażarki na 15 minut.
  4. Piekarnik nagrzać do 170 stopni. Schłodzone wałeczki kroić na niezbyt cienkie ciastka. Moje się rozpadały podczas krojenia, ale wystarczy porządnie je zgnieść na mniej więcej pożądany kształt. Ciastka przełożyć na blachę wyłożoną papierem do pieczenia i piec ok. 11 minut. Zaraz po upieczeniu się są bardzo miękkie, należy więc ostrożnie zdejmować je z blachy i układać do ostygnięcia w pojedynczej warstwie.
A dlaczego 36 ciasteczek? Przedstawiam Wam mój ulubiony kubek, nie tylko nikt nie może z niego pić, ale najlepiej, żeby nawet go nie dotykał. Pomimo moich wysiłków, których skutkiem jest pozbawienie zdjęć wartości artystycznej ;) tekst w takim pomniejszeniu nadal jest niewyraźny, więc transkrypcja poniżej zdjęcia.



Jon: Na tym talerzy było 36 ciasteczek... A teraz ich nie ma...

Garfield: Niegrzeczny talerzyk!

czwartek, 2 września 2010

100 razy Bułka z masłem i konkurs



Ja wiedziałam, że tak będzie. Jakieś dziesięć minut po powrocie do domu, zrobieniu sobie herbatki i wyciągnięciu się w fotelu z książką, którą właśnie kupiłam i przeznaczyłam na nagrodę dla Was, pomyślałam, że chyba mogę ją sobie zatrzymać...

Mam nadzieję, że to właściwie wystarczy, żeby Was przekonać, że to naprawdę fajna książka, bo zaraz nabyłam drugą, taką samą. Nie chciałam ryzykować kupowania innej, bo to by się mogło bardzo źle skończyć.

Potrzeba nagrody pojawiła się, ponieważ pozazdrościłam dziewczynom zabawy wynikającej z organizacji konkursów i wybierania zwycięzców, postanowiłam wiec zorganizować własny. Setny wpis na Bułce z masłem jest dobrym powodem, ale gdyby go nie było, konkurs odbyłby się i tak.

Wspomniana wyżej nagroda to My French Kitchen autorstwa Fran Warde i Joanne Harris, tej samej, która napisała Czekoladę. Jest dla mnie coś przewrotnego w tym, że autorkami najlepszej książki o francuskiej kuchni na jaką dotychczas udało mi się natrafić, są dwie Angielki. Może nie całkiem, bo Harris jest pół Francuzką i, o ile wierzyć czemuś, co równie dobrze może być (znowu!) zgrabnym chwytem marketingowym, książka zawiera jej rodzinne przepisy.

Jeśli miałabym określić My French Kitchen jednym słowem byłoby to: bezpretensjonalna. Przepisy są w większości proste, szybkie i domowe, żadnego tam wydumania, haute cuisine i wyrafinowanych stylizacji. Początkowo mogą się wydać nawet zbyt proste i miejscami nudne, ale im dłużej tę książkę przeglądam, tym bardziej mam ochotę zrobić wszystko, danie po daniu. Do tego jest też to, co lubię najbardziej: staranna oprawa graficzna. Widoczki z Francji, migawki z codziennego dnia, stragany z owocami, typowe obrusy w czerwoną kratkę, torby z bagietkami i szyldy piekarni. Czasami kadry wydają się być wręcz przypadkowe, a same w sobie mało efektowne (traktor zjeżdżający z pola...), ale razem wszystko jakoś tak do siebie pasuje i świetnie oddaje francuski charakter. O ile Roast figs sugar snow (które kiedyś ja wygrałam) zwraca uwagę na przyjemne strony zimy, z My French Kitchen płynie radość celebrowania ciepłych pór roku. A poza tym, książka jest świetnie napisana i o ile Juliette Binoche i Johnny Depp nie przekonali mnie do sięgnięcia po Czekoladę, to wstawki Harris na temat wybierania drobiu – tak ;)

Wady: książka pisana jest dla Anglików, więc, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi (ale jakbym zwróciła, to i tak bym ją kupiła) wagi i miary podawane są w uncjach i innych niewygodnych formach. Szczęśliwy zwycięzca otrzyma jednak podręczny przelicznik, który i mnie zdecydowanie się przyda, a poza tym, na elektronicznych wagach zwykle poprzez kilkukrotne kliknięcie w guziczek da się ustawić ważenie w uncjach.

A zadanie konkursowe jest takie: jak wiecie (albo przynajmniej niektórzy wiedzą) często w swoich postach odwołuję się do książek, beletrystycznych, nie tylko kucharskich ;) Proszę więc poszukać dla mnie literackiej inspiracji do stworzenia kolejnej notki. Nie chodzi o to, żeby w tej książce ktoś coś jadł, albo o pomysł na konkretne danie, mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. Wystarczy sam tytuł książki, chociaż uzasadnienia mile widziane. Nie musi to być też rzecz powszechnie znana, wtedy nawet będzie ciekawiej, ale w takim wypadku proszę o zdanie streszczenia. Na Wasze propozycje czekam do środy 8 września.

A na zachętę, posiłek z trzech dań, bardzo, bardzo prostych, chociaż wcale nie banalnych i bardzo francuskich, przynajmniej w moim rozumieniu francuskości. Na zakończenie obiadu nie zapomnijcie o mocnym espresso. Najlepiej z czekoladką ;)

Sałatka z grzankami z kozim serem



Składniki:
6 porcji

280 g koziego sera w ruloniku (myślę, że połowa tego spokojnie wystarczy; możecie użyć zwykłego sera pleśniowego typu camembert, ale to jednak zupełnie nie będzie to samo)
6 krążków bagietki (proponuję raczej po 2 na osobę, czyli 12)
8 szklanek mieszanki sałat (dla mnie raczej mniej)
100 g czarnych oliwek bez pestek
1/2 szklanki orzechów włoskich

Sos:
2 łyżki octu jabłkowego
1 łyżeczka ziarnistej musztardy
1 łyżeczka musztardy Dijon
sól i pieprz do smaku
1/3 szklanki + 1 łyżka oliwy


Wykonanie:
  1. Włączyć piekarnik. Pokroić ser na sześć równych części i rozłożyć go na bagietce.
  2. Wszystkie składniki sosu, oprócz oliwy, przełożyć do słoika, zamknąć i potrząsać, aż utworzy się gładka emulsja. Dodać oliwę i znowu potrząsnąć. Sos przelać do miski, dodać sałatę, oliwki, orzechy i wszystko wymieszać.
  3. Bagietki z serem włożyć do piekarnika i zapiekać, aż ser zacznie bąblować (ja osobno przygotowałam bagietkę na patelni grillowej, a następnie położyłam na niej ser i przypiekłam palnikiem do crème brulée). Podawać natychmiast na porcji sałatki.

Polędwiczki z jabłkami w sosie z czarnych porzeczek



To świetne, banalnie proste i nieoczywiste danie, które śmiało można podać z jakiejś uroczystej okazji. Problemem, szczególnie poza sezonem, może być czarna porzeczka, jednak udało mi się znaleźć dobre zastępstwo świeżej, w postaci słoiczka z porzeczką w syropie firmy Kowalewski. Nie tak łatwo ją dostać, zazwyczaj są tylko wiśnie, maliny, nawet jagody, porzeczki wypatrzyłam tylko w jednym sklepie. Słoiczek wydaje się mały, ale wystarczy moim zdaniem dla 4-5 nie bardzo żarłocznych osób.

Składniki:
6 porcji

400 g czarnej porzeczki lub słoik porzeczek w syropie
2 łyżki cukru
1 łyżka oliwy
2 polędwiczki wieprzowe (ok. 600 g)
sól i pieprz do smaku
4 łyżki masła
2 duże jabłka, obrane, pozbawione gniazd nasiennych i pokrojone w plastry
szczypta cynamonu
łyżeczka dżemu z czarnej porzeczki (nie dałam)


Wykonanie:
  1. Porzeczki umyć, obrać i przełożyć na małą patelnię razem z cukrem i 3 łyżkami wody. Przykryć i delikatnie doprowadzić do wrzenia, a następnie zdjąć z ognia. Kiedy owoce trochę przestygną odcedzić, zachowując sok. Jeśli używamy porzeczek ze słoika należy je po prostu odcedzić, zachowując syrop. W przypadku użycia tych, o których napisałam wcześniej, może się wydawać, że syropu jest za mało i jest za gęsty, żeby się odcedzić, ale zapewniam, że wszystko pójdzie dobrze.
  2. W płaskim garnku lub na patelni podgrzać olej i obsmażyć polędwiczki z każdej strony. Przyprawić solą i pieprzem, przykryć i gotować ok. 15 minut na wolnym ogniu (ja gotowałam ok. 25). Kiedy są ugotowane (można przekroić, żeby to sprawdzić), zdjąć z patelni, trzymać w cieple (przykryłam folią aluminiową) i przygotować sos.
  3. W międzyczasie rozpuścić na drugiej patelni łyżkę masła i delikatnie gotować jabłka przez 10 minut aż się zezłocą. Doprawić cynamonem.
  4. Sok (lub syrop) z czarnej porzeczki oraz dżem przełożyć na patelnię, na której smażyło się mięso i doprowadzić do wrzenia. Zmniejszyć ogień. Pozostałe masło podzielić na małe cząstki i wmieszać do sosu. Dodać porzeczki.
  5. Polędwiczki pokroić na kawałki, podawać na warstwie jabłek polane porzeczkowym sosem. Odpowiedni dodatek to młode ziemniaki.
Crème caramel



To jeden z tych najsłynniejszych francuskich deserów, co do których byłam zdania, że nie jest dla mnie. Ale może jednak jest, tylko trzeba się nauczyć go robić. Z jednej strony jest to banalnie proste. Z drugiej, bardzo łatwe do zepsucia, a kluczową rolę odgrywa czas i temperatura pieczenia. Jeśli więc macie piekarnik z humorami, nie warto próbować, bo deser może się po prostu zwarzyć i cały Wasz wysiłek pójdzie na marne. Drugim, oprócz zwarzenia, niebezpieczeństwem jest przepieczenie i wtedy zamiast otrzymać jedwabisty krem możecie się zbliżyć konsystencją do omletu, co jest ok i smakuje dobrze jeśli przyrządzacie omlet, ale nie wtedy, kiedy przyrządzacie jedwabisty krem. Oprócz tego jest jeszcze jedna zła wiadomość: dłuższe siedzenie kremu, już po upieczeniu, w lodówce, dobrze na tę jedwabistość wpływa. Mam nadzieję, że, mimo wszystko, jednak się odważycie...

Składniki:
6 porcji

Karmel:
1 szklanka cukru
3 łyżki wody (w przypadku doświadczonych kucharek/kucharzy, można pominąć)


Krem:
2 szklanki mleka
3 duże jajka
2 duże żółtka
1/2 szklanki cukru
kilka kropel ekstraktu z wanilii (u mnie cukier waniliowy)


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 165 stopni i włożyć do niego naczynie, w którym zamierzamy piec deser (może być jedno duże lub 6 małych naczynek). To ważne: po nagrzanym naczyniu karmel łatwiej da się rozprowadzić.
  2. Przygotować karmel: cukier i wodę przełożyć do garnka, podgrzewać, aż cukier będzie miał złoty kolor. Lepiej za mało, niż za bardzo złoty, nie raz się przekonałam, że przypalony cukier kładzie cały deser.
  3. Wyjąć naczynie/naczynka z piekarnika i rozlać do nich karmel, tak, by przykrywał całe dno.
  4. Przygotować krem: mleko przelać do garnka i zagotować. Cukier, jajka, żółtka i wanilię wymieszać w misce. Uwaga! Tylko wymieszać, nie chcemy mieć kogla-mogla. Powoli wlewać gorące mleko i porządnie roztrzepać. Masę przelać przez sitko do naczynia/naczynek z karmelem.
  5. Naczynie/naczynka umieścić w innym dużym naczyniu, do którego nalać tyle gorącej wody, by sięgała do połowy wysokości foremek z kremem. Całość umieścić w piekarniku i piec przez godzinę. Po wyjęciu z pieca naczynie/naczynka wyjąć z wody i ostudzić. Chłodzić w lodówce co najmniej przez godzinę lub (lepiej) przez całą noc.
  6. Aby wyjąć deser z naczynka należy okroić go po ściankach nożem, przyłożyć talerzyk i obrócić do góry nogami.
Uwagi dotyczące pieczenia

W obawie przed zwarzeniem posłuchałam Michela Roux, nie Harris, i piekłam deser w 120 stopniach. Miała być godzina, skończyło się na godzinie i pięćdziesięciu minutach. Moim zdaniem, wyjęcie deseru z piekarnika 10 minut wcześniej byłoby czasem idealnym. Z drugiej strony, teraz mi się wydaje, że godzina w 165 stopniach brzmi rozsądnie – tylko trzeba uważać, by temperatura nie wzrosła. Ponieważ przepis mówi o pieczeniu w jednym dużym naczyniu, jeśli używamy małych próbę, o której za chwilę, zrobiłabym po 45 minutach.

Po czym można stwierdzić, że deser jest upieczony:

a) próba noża – wkładamy go do deseru prostopadle do dna, raczej bliżej ścianek, bo tam szybciej się dopieka – jeśli wychodzi czysty, deser jest gotowy;
b) nieprzepieczony crème to taki, który nieco galaretowato trzęsie się na środku – po wyjęciu z piekarnika jeszcze się dopiecze.