czwartek, 20 maja 2010

Jak być szczęściarzem



Wydawało się, że jest już lepiej, ale wieczór przyniósł nową ulewę. Wszyscy mają wszystkiego dość, a w radiowych wiadomościach co godzinę (dosłownie, to żadne wyolbrzymienie!) przesuwają nadejście słońca o jeden dzień. Każdego ranka myślę tylko o tym, kiedy znowu będzie mi wolno wrócić do łóżka, wahadłowe ruchy praca-dom-praca-dom wydają się zupełnie pozbawione sensu. Ich monotonię przerywa najwyżej wyprawa do sklepu, do której zmuszam się nie tyle z powodu przerażającej wizji pustej lodówki, co jak zwykle mamiąc się, że może spotka mnie tam jakaś magiczna odmiana losu. Cóż, może nie każdy z Was oczekuje odmiany losu akurat w sklepie, ale założę się, że dzień, maksimum dwa, oddalenia od komputera i każda godzina bez telefonu komórkowego wywołuje nieprzyjemne poczucie dyskomfortu i z każdą mijającą minutą rośnie Wasza pewność, że ten mail, ten telefon, których nie odebraliście, są właśnie tymi, na które czekacie całe życie, a nie koleją reklamą jeszcze bardziej darmowych esemesów i kont bankowych.

Idę więc do sklepu i przypominam sobie o teorii niezwykle rzadkich zdarzeń. Generalnie chodzi o to, że a) chociaż nauka je pomija, bo hmm, psują model (w uproszczeniu ;) to tak naprawdę rzadkie zdarzenia w prawdziwym świecie są głównym motorem zmian b) rzadkie zdarzenia mają miejsce znacznie częściej niż nam się wydaje. Jak spotkaliście swojego chłopaka/swoją dziewczynę/męża/żonę? Jak znaleźliście pracę? Albo nawet, jak kupiliście swoją ulubioną parę butów?

Wszyscy jesteśmy szczęściarzami, albo raczej, ponieważ oczywiście jest mały haczyk, moglibyśmy nimi być. Problem tkwi w tym, że te zdarzenia, które nas spotykają, nie są najczęściej tymi, o których myślimy, że mogłyby nas spotkać i nawet nie tyle ich nie zauważamy, co raczej pomijamy (w każdym razie na pewno jest to mój przypadek). I tracimy okazję. Myślcie sobie o mnie co chcecie, ale naprawdę, gdybym wykazała się refleksem, niektóre z tych pełnych nadziei wizyt w supermarkecie rzeczywiście mogły odmienić moje życie. Zresztą i tym razem zdarzyło mi się coś niezwykle rzadkiego – znalazłam dwa złote, w miejscu, gdzie przechodzi mnóstwo ludzi. W przypływie dobrego humoru postanowiłam dać je pierwszej potrzebującej osobie, którą okazała się młodzież zbierająca na wino, dałam, ale mój dobroczynny czyn stał się przez nieco mniej dobroczynny.

Dzisiejszy przepis też jest pewnego rodzaju ilustracją roli przypadku w naszym życiu, mało znaczącego, ale jednak. W komentarzu do Oka na Maroko Majka napisała, że ona by chciała oko na Kaukaz. Chociaż nie jest to specjalnie popularny kierunek, to jednak miałam taki w planie, pewnie w normalnych warunkach trochę by poczekał, ale jeśli jest popyt, to trzeba go zaspokoić.
Placek chaczapuri jadłam po raz pierwszy w małym gruzińskim barku w Krakowie, który teraz jest już siecią restauracji i z tego to zapewne powodu placek utracił ser ze środka (można go dostać na wierzch, o ile pamiętam, za dopłatą), a ciasto utraciło przyjemną wilgotną, lekko tłustą konsystencję. Moja wersja też nie jest tak dobra jak ta, którą mam w pamięci, ale i tak zasługuje na polecenie.



Chaczapuri
źródło: Roast figs sugar snow

Składniki:
(2 placki o średnicy ok. 20 cm)

Ciasto:
250 g mąki
200 g jogurtu greckiego
2 łyżki mleka
1 łyżeczka soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia


Nadzienie:
225 g mozzarelli, pociętej na małe kawałki
115 g pokruszonej fety
2 łyżki jogurtu greckiego
pieprz
2 małe jajka, rozbełtane
30 g stopionego masła


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Wszystkie składniki ciasta zagnieść, w razie potrzeby dodać trochę mąki (ciasto powinno być miękkie, ale nie lepiące). Podzielić ciasto na 4 kulki i rozwałkować – dwie na koła o średnicy 23 cm i dwie na koła o średnicy 20 cm. Większe koła przełożyć na blachę do pieczenia, wysmarowaną masłem lub wyłożoną papierem do pieczenia.
  2. Wymieszać wszystkie składniki nadzienia i rozłożyć je na kołach o większej średnicy, na brzegu zostawiając ok. 2,5 cm ciasta. Pozostawione brzegi zwilżyć wodą, położyć na nadzieniu mniejsze koła i przykryć wystającym ciastem. Docisnąć. Za pomocą pędzelka (a u mnie łyżeczki) posmarować placki stopionym masłem. Piec 25 minut. Podawać gorące.

środa, 12 maja 2010

Ciągle pada



Miałam już prawie przygotowany post na dzisiaj, ale paskudna... chociaż, dlaczego zaraz paskudna, po prostu zimna i mokra, zupełnie niemajowa pogoda, zainspirowały mnie do zrobienia dwóch rzeczy.

Kiedy, no jednak, zziębnięta i przemoczona (baletki z dziurkami i rajstopki 20 den) wracałam z pracy, uznałam, że jest to doskonała okazja, żeby po raz kolejny spróbować wreszcie porządnie sfotografować deszcz. Od razu mówię, że jeśli uznać, że to był cel, to czas, który spędziłam na balkonie, balansując na kawałku kartonowego pudełka, służącego ochronie przed deptaniem po gołębich niespodziankach, poszedł na marne. Jeśli jednak przyjąć, że wystarczająco satysfakcjonujące było dokonane przeze mnie odkrycie, to jednak te pół godziny było bardzo udane. A mianowicie, po raz kolejny odkryłam widok z okna (o widoku było już tu). Właściwie dotychczas był to widok moich współlokatorów, ukryty za gęstą firanką i balkonem pełnym wyżej wspomnianych przeszkód, co może częściowo tłumaczyć, dlaczego zobaczyłam go po raz pierwszy po dwóch latach. Współlokatorzy niedawno się wyprowadzili (i niewykluczone, że będę zmuszona zrobić to i ja, ale to już całkiem odrębna historia), więc korzystam z większej powierzchni mieszkaniowej jak mogę, co zazwyczaj polega na tym, że wstawiam tam suszarkę z praniem.

Zdaję sobie sprawę, że nie we wszystkich widok nie tyle obskurnego, co raczej, określając to bardziej uprzejmie, typowego, podwórka, otoczonego zewsząd odrapanymi, bo przecież od tej strony nie opłaca się ich odnawiać, szarymi w przewadze, kamienicami, trzepaka, śmietników oraz zaskakującego bonusu w postaci kaplicy zielonoświątkowców wzbudziłby (niemal) euforię, ale we mnie jednak wzbudził, nieczęsto zdarza mi się ostatnio mieć równie dobre popołudnie i to się bardzo liczy.

Aż głupio byłoby zmarnować resztę tak niespodziewanie miłego dnia, kiedy więc wykorzystałam wszystkie możliwości, które stwarzała kartonowa podkładka, przyszła pora na dekadencki obiad. Zaraz to i tak wyjdzie, więc równie dobrze mogę napisać o tym sama, że niestety danie to wymaga wcześniejszego zaplanowania, więc nie był to taki pełen spontan, co nie zmienia faktu, że był udaną kontynuacją popołudnia.

Jak pewnie część z Was wie, karmel (albo może raczej toffi) to smak, który bezkrytycznie uwielbiam, lody detronizują nawet karmel, a ostatnio bywa, że i czekoladę. Kuszące połączenie grillowanych bananów z ciepłym sosem toffi i lodami bananowymi podziałało na moją wyobraźnię w sobotę na tyle silnie, że postanowiłam sprawdzić, jak to smakuje tak szybko, jak było to możliwe, czyli dzisiaj, i zapewniam, że kiedy zacznie Was przenikać ciepło-zimna muląca słodycz, będziecie gotowi przynajmniej chwilowo zaakceptować nietypową majową pogodę i z doskonałym entuzjazmem, zamiast udać się na typowy majowy spacer, obejrzeć na DVD (tu każdy wstawi, to co lubi) po raz setny.





Grillowane banany z lodami i sosem toffi
źródło: program Sobota w kuchni z Jamesem – albo podobnie

4 porcje

Składniki:

6 bananów
tymianek
1/3 szklanki śmietany 36%
1/3 szklanki brązowego lub białego cukru
1/3 kostki masła
łyżka melasy (opcjonalnie)
maślanka lub słodka śmietana (nie wiem ile, ale na pewno wystarczy to, co zostanie po wykorzystaniu części do sosu)
dodatkowy cukier do lodów – do smaku


Wykonanie:

  1. 2 banany obrać, pokroić na plasterki, włożyć do woreczka i zamrozić (pewnie co najmniej z dwie godziny przed podaniem deseru). 2 średnie banany dają 4 uczciwe porcje (jeśli tak jak tu są dodatkiem, a nie głównym elementem), jeśli jednak obawiacie się, że to będzie mało, równie dobrze można zamrozić trzy.
  2. Pozostałe banany obrać, przekroić na połówki, skropić oliwą, posypać tymiankiem i usmażyć z dwóch stron na patelni grillowej (można też na zwykłej, ale wtedy lepiej zrobić to na maśle). James Martin kroił, smażył i podawał w skórce, ja jednak nie mam do niej zaufania.
  3. Przygotować sos: cukier, śmietanę, masło i melasę włożyć do garnka i gotować chwilę, aż wszystkie składniki się połączą i masa lekko zgęstnieje. Jeśli używamy białego cukru, należy go najpierw skarmelizować, a dopiero potem dodać pozostałe składniki.
  4. Zrobić lody: zamrożone banany przełożyć do malaksera, dodać trochę (nie wiem ile, ale powiedzmy na początek 1/4 szklanki) śmietany lub maślanki i cukier do smaku, zmiksować. Jeśli masa jest za gęsta, dolać jeszcze płynu. Lody są lekko lejące, jednak nie można ich już domrażać, trzeba od razu całe zjeść.
  5. Podanie: na talerzu położyć grillowane banany, polać sosem, a na to nałożyć porcję lodów.



czwartek, 6 maja 2010

(Szklane) oko na Maroko



Dzisiaj będzie wpis specjalnie dla tych, którzy nie mogą już czytać moich książkowych opowieści. Bo o telewizji będzie. Arcyciekawym i zabawnym programie, emitowanym, jakżeby inaczej, przez kuchnia.tv, pod wszystko mówiącym tytułem – Nie tylko brytyjska historia na talerzu. Dwójka sugestywnych w wyrażaniu swojej dezaprobaty prowadzących, aktorka komediowa Sue Perkins (jeśli można coś wnioskować na podstawie tego programu, to chyba dobra) i dzielnie jej wtórujący krytyk kulinarny Giles Coren, zmagają się z 500 latami europejskiej historii kulinarnej. Ja trafiłam na średniowiecze. Nie wiem, co sądzicie na temat pożywienia (a prawdopodobnie także innych spraw) tego okresu, ale najpewniejsze jest to, że się mylicie.

Powszechnie wiadomo, że średniowiecze to czas postów i umartwiania się. I to akurat się zgadza. Dlatego główna część posiłków, przez 4 dni tygodnia, składała się z mięsa, a przez pozostałe trzy dni jedzono ryby. Ach, żebyście tylko mogli zobaczyć te obiady, jedno danie (serwowano dwa, ale nie wiem jaka była między nimi różnica) miało pewnie więcej pozycji mięsnych niż menu niejednej restauracji. Na uwagę zasługują: wyjątkowo niesmakujące Sue befsztyki z cynamonem oraz mityczny pieczony potwór z zadkiem świnki i głową gęsi, który powstał, ni mniej ni więcej, tylko z zszycia tych dwóch zwierzątek przez pomysłowego kucharza, specjalnie po to, żeby państwo mogli cieszyć swe oczy i podniebienia. Za talerze służyły ogromne pajdy chleba, których, ku rozczarowaniu Sue, nie zjadano, ale nasączone mięsnym sokiem oddawano biednym (jałmużna przecież obowiązuje). Oprócz tego, dania dostosowywano raczej do usposobienia (skłonności do melancholii czy też wpadania w złość) niż do stanu żołądków biesiadników. Można by pomyśleć, że obraz rozkoszy stołu jest zafałszowany, bo historia, jak zwykle, mówi tylko o obżerających się bogaczach. A wcale nie. Nie pamiętam, co jadało pospólstwo, ale pamiętam robiącą wrażenie liczbę 5000 tysięcy kalorii dziennie, którą pochłaniało.

Średniowiecze to również czas wypraw krzyżowych. I tu się okazuje, że pobożni rycerze to nie aż takie puste głowy, jak można by uważać, i choć tępią niewiernych, to jednak ich smaczną kuchnię docenić potrafią i bardzo się w niej rozsmakowują. Menu krzyżowca też mogłoby znaleźć się, tym razem nie tylko pod względem ilości dań, ale także ich konkretnych realizacji, w karcie współczesnej restauracji.

Marząc więc już sobie o dalekich wyprawach, wakacyjnych co prawda, nie krzyżowych, proponuję kurczaka po marokańsku. Być może, z powodu dużej ilości soku cytrynowego, niektórym to danie wyda się równie paskudne jak smaki średniowiecza, ja jednak bardzo je lubię, mimo iż kwaśny smak jest zdecydowanie wyczuwany, moim zdaniem jednak nie jest zbyt dominujący. W przepisie występują kiszone cytryny, ja z ich braku używam świeżych, dla ozdoby właściwie, bo nie odważyłam się nigdy tego zjeść. Jeśli ktoś chciałby jednak takie kiszone cytryny zrobić, to, o ile pamiętam, jest to dość proste (tylko trzeba trochę poczekać), a Google z pewnością zaoferuje odpowiedni przepis. Występująca w daniu przyprawa do tadżinu pewnie gdzieś jest dostępna, ale równie dobrze, chociaż pewnie dość to nieortodoksyjne, można użyć po prostu czegoś, co lubicie, curry albo mieszanki kurkumy, papryki, kolendry i kuminu... Ja miałam wreszcie okazję wypróbować colombo (dzięki, Beo :) i sprawdziło się bardzo dobrze.

A w następnym odcinku (ale to już nie u mnie, tylko w telewizji) rewolucja francuska, naprawdę polecam.



Kurczak po marokańsku

(przepis: Recettes express)

Składniki:

1 łyżka przyprawy do tadżinu
800 g filetów z kurczaka
60 g masła
łyżka oleju
1 duża, posiekana cebula
laska cynamonu
2 obrane ząbki czosnku
2 kiszone cytryny, pocięte na ćwiartki
2 łyżki soku z cytryny
250 ml bulionu z kurczaka
75 g suszonych śliwek, przeciętych na pół


Wykonanie:
  1. Filety z kurczaka pociąć na dość duże kawałki, wymieszać z połową przyprawy. W garnku z grubym dnem rozgrzać olej i 20 g masła, podsmażyć kurczaka na złoto (najlepiej w dwóch turach, jeśli nie mieści się w garnku w jednej warstwie). Mięso zdjąć z patelni, wrzucić cebulę i cynamon, smażyć 2-3 minuty, po czym dorzucić czosnek (ząbki w całości). Dodać kurczaka, kiszone cytryny, sok z cytryny, resztę przypraw, sól i pieprz. Przykryć i dusić 5 minut.
  2. Do garnka wlać bulion i dorzucić śliwki. Ponownie przykryć, po zagotowaniu się płynu zmniejszyć ogień i gotować ok. 15 minut. Bezpośrednio przed podaniem do sosu dodać resztę masła (już po zdjęciu garnka z ognia).
Uwagi:

Ilość przyprawy należy dostosować do własnych preferencji i mocy tego, czego używacie. Jeśli dodajecie surowe cytryny trzeba je dobrze sparzyć i może dodać trochę mniej niż dwie, ale na przykład, żeby efekt dekoracyjny został osiągnięty, pokroić na ósemki. Proporcje są niby na 4 osoby, ale moim zdaniem naprawdę głodne osoby. I oczywiście, dajcie sobie spokój z dokładnym odmierzaniem, to nie ma znaczenia, za to z moich doświadczeń wynika, że obsmażanie na porządnej ilości tłuszczu bardzo poprawia smak dania.


sobota, 1 maja 2010

Ciasteczko na maj




Jednym z ulubionych dań mojego Taty jest chleb z pomidorem, cebulką, solą i pieprzem. Kiedy więc kilka lat temu wpadliśmy na pomysł, że idealnym prezentem dla niego będzie elektryczny młynek do pieprzu, a wymyślenie odpowiedniego prezentu nie jest wcale takie proste, nie mogliśmy tak łatwo odpuścić. „Kilka lat temu” brzmi niby całkiem jeszcze nowożytnie, ale dostanie odpowiedniego młynka okazało się wcale skomplikowane (teraz i owszem, jest to łatwe i to za rozsądną cenę), na szczęście w końcu natrafiliśmy na coś w miarę sensownego. Pewne wątpliwości wzbudził tylko fakt, że sprzęt był marki Peugeot. Zaryzykowaliśmy jednak i młynek służy nam do dzisiaj.

Teraz wykonujemy małą wycieczkę w czasie i lądujemy w okolicach lutego tego roku, kiedy na urodziny J. sprawiła mi pasjonującą książkę Bryana Bruce’a „Historia smaku”. Jest równie wciągająca jak kryminał, a do tego, ma nad nim pewną przewagę. Swojego czasu do moich nałogów należało czytanie zakończeń książek praktycznie na początku lektury, jak tylko zdołałam się zorientować, o co właściwie chodzi. Udało mi się z tego wyleczyć, ale jak wiadomo, nałogowcem pozostaje się przez całe życie, można najwyżej odstawić swoją używkę. Czytając „Historię smaku” mogłam nie tracąc nic z napięcia budowanego przez autora bezkarnie wybiegać kartki i rozdziały na przód, chcąc szybciej się dowiedzieć, co będzie dalej, co sprawiło mi dużą dodatkową przyjemność.

A jaki to ma związek z elektrycznym młynkiem? Otóż, na stronie 57, prawdziwie podekscytowana wyczytałam: Młynek do pieprzu został wynaleziony w 1842 roku przez Jeana-Fédérica i Jeana-Pierre’a Peugeot – braci, którzy później stali się sławni dzięki produkcji samochodów. Produkowali jeszcze różne inne rzeczy, piłę do drewna i sprężyny do zegarków, ale pierwszym sukcesem był młynek do kawy, na którego podstawie wyprodukowano potem młynek do pieprzu. Muszę powiedzieć, że naprawdę mnie uspokoiło, że młynek, który kiedyś zakupiłam, nie jest odrzutem produkcyjnym, ale dumą firmy Peugeot.

Dzisiejsze ciasteczka będą więc oczywiście z pieprzem, i nie lekceważcie tego, że należy dać go naprawdę dużo, bo mnie zadrżała ręka i przez to wypiek okazał się nieco mdły. Przepis pochodzi z książki Małgorzaty Musierowicz „Całuski pani Darling”, ale dlaczego nosi nazwę „Ciasteczka Ksantypy” zachowam dla siebie, jak ktoś jest ciekawy, to niech sam poszpera, czego nie piszę przez złośliwość, bardziej już może z tego powodu, że wpis jest wystarczająco długi, ale przede wszystkim dlatego, że takie samodzielne odkrycia dostarczają wiele radości.



Ciasteczka Ksantypy

Składniki:

½ kostki smalcu (dałam masło)
czubata szklanka mąki
czubata szklanka maku
2 cebule (obrane, drobno starte, troszkę odciśnięte – przepuściłam przez malakser, ale i tak nie udało mi się uniknąć łez)
2 jajka + jedno do smarowania ciastek
2 dkg drożdży, roztarte z 2 łyżkami letniej wody
sól, pieprz, kminek


Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki (oprócz kminku) zagnieść. Z ciasta utoczyć wałeczki grube na dwa palce i pokroić ukośnie jak kopytka. Położyć na wyłożoną pergaminem blachę, posmarować jajkiem (porządnie, bo nie będą rumiane), posypać pieprzem i kminkiem (ja nie przepadam za kminkiem, więc dodatkowo posypałam makiem).
  2. Piec na rumiany kolor w 180 stopniach.