piątek, 28 października 2011

Jednym słowem: dynia



Tak jak w grudniu obchodzimy Boże Narodzenie, o czym wszyscy myślą co najmniej od połowy listopada (a dzięki uprzejmości centrów handlowych to raczej i wcześniej), tak (prawie) wszyscy związani z kulinarnym blogowaniem, a pewnie i ich stali czytelnicy, już od września czekają na październikowy Festiwal Dyni. To jest już teraz!

Sama jestem fanką dyni od niedawna, w Festiwalu biorę udział od zeszłego roku, ale mimo takiego mizernego stażu entuzjastki tego warzywa dyniowy tydzień traktuję trochę jak misję, której celem jest przekonanie nieprzekonanych. Oczywiście nieprzekonanych do zalet dyni. Oprócz tego, że da się z niej zrobić urocze, lub upiorne, jak kto woli, latarenki, to wykorzystanie dyni w celach kulinarnych jest praktycznie nieograniczone: zupy, zapiekanki, pieczona do podgryzania, placuszki, ciasta, ciasteczka, a podobno i lody! Do tego szybko się gotuje i w sezonie jest naprawdę tania. Czego chcieć więcej. I lepiej korzystać z niej szybko, bo o ile mogę się zorientować z np. dyniowych bożonarodzeniowych przepisów Nigelli, w GB sezon na dynię trwa co najmniej do końca grudnia, a u nas zwykle znikają ze straganów zaraz po Halloween.

Dzisiaj mam dla Was dyniowe risotto, moje zeszłoroczne odkrycie, może nie jest to danie wyjątkowo błyskotliwe na tle innych festiwalowych propozycji, ale z drugiej strony, egoizmem byłoby chować coś tak pysznego przed tymi z Was, którzy jeszcze tego przepisu nie znają.

Nie będę tu ukrywać, że risotto nie jest jak makaron z pesto, przez co mam na myśli to, że przygotowanie go wymaga więcej niż 10 minut. Dodatkowo ma egocentryczną naturę, bo wymaga 100% uwagi przez jakieś 30 minut (kiedy chciałam trochę pooszukiwać i szykowałam w tym czasie aparat i plan zdjęciowy, perfidnie zaczęło przywierać do garnka). Dla mnie konieczność skupienia się przez tak długi czas oznacza danie wściekle trudne, jednak zasługuje na to, by zrobić je przynajmniej kilka razy w dyniowym sezonie, więc zaciskam zęby i mieszam. Efekt każdorazowo przekonuje mnie, że było warto.

Postarajcie się o porządnie pomarańczową dynie (czyli nie taką, jaką miałam ostatnio), bo wtedy risotto ma optymistyczny kolor płynnego żółtka od wiejskiej kury. Wiem, że niektórzy boją się surowego żółtka (ja do nich nie należę), więc to porównanie niekoniecznie do nich przemówi, lecz z krzywieniem się poczekajcie, aż sami zobaczycie efekt. Uprzedzam, że przez prawie cały czas przygotowania potrawa wygląda na nieciekawą, szarawą breję. Jednak działania, które nadadzą jej piękny kolor (rozgniatanie dyni), jak i aksamitną konsystencję (dodatek sera) następują na samym końcu.

I jeszcze jedno: podobno we Włoszech risotto podaje się jako "zupę", ale ja nie uważam, że zachowanie pełnej oryginalności jest niezbędne by delektować się daniem (a nawet więcej, myślę, że o ile bardziej nam smakuje wersja nieco dostosowana do słowiańskiego podniebienia lub obyczajów, to nie ma się co katować tylko jeść to, co lubimy. Smak górą, nie snobizm! – to chyba temat na osobny post), dlatego jem risotto na drugie (lub jedyne), ale zwykle w miseczce i łyżką.


Nie sugerujcie się za bardzo proporcjami - na potrzeby wpisu musiałam jakieś przyjąć, ale zwykle oczywiście sypię "na oko", to ma być zwykłe domowe jedzenie, a nie kuchnia molekularna!

Risotto z dynią


Składniki:
na 3-4 osoby

200 g ryżu do risotta
2 szklanki pokrojonej na kawałki dyni
1 niewielka cebulka, dobrze posiekana
ok. 1,5 l bulionu warzywnego*
1,5 łyżeczki rozmarynu
gałka muszkatołowa
60 g sera z niebieską pleśnią
ok. 4 łyżek startego parmezanu
sól, pieprz
oliwa do smażenia


*jeśli z kostki, to ja w tej ilości wody rozpuszczam tylko jedną, jeśli zrobicie wg kostkowego przepisu wszystko będzie za słone


Wykonanie:
  1. Przygotować lub podgrzać bulion i zostawić na małym ogniu - ma się gotować (delikatnie pyłgać) przez cały czas przygotowania potrawy.
  2. W szerokim garnku lub patelni z wyższym brzegiem rozgrzać oliwę i wrzucić na nią cebulę, smażyć chwilę, aż się zeszkli. Dorzucić ryż, dokładnie zamieszać, by ziarna pokryły się tłuszczem i smażyć, aż będą błyszczące i szkliste, dorzucić dynię, można jeszcze chwilę posmażyć.
  3. Na patelnię z ryżem wlać 1-2 chochelki bulionu i gotować, a gdy płyn zostanie wchłonięty przez ryż, dodać następną chochelkę i tak postępować do czasu, aż dynia się ugotuje, a ryż będzie miękki, lecz ciągle sprężysty (nie ciapraty!) - to trwa co najmniej 20 minut. Często mieszać. W chwili nudy dodać rozmaryn i gałkę muszkatołową. Gdy ryż jest już ugotowany wziąć widelec i rozgnieść dynię. Ja raczej robię tak z całością, ale możecie zostawić jakieś kawałki. Doprawić solą i pieprzem.
  4. (Prawie) gotowe risotto zdjąć z ognia, dodać ser z niebieską pleśnią (pokrojonego ;) i połowę parmezanu. Energicznie mieszać (oczywiście, najlepiej drewnianą łyżką), by ser się rozpuścił, a risotto napowietrzyło - to dzięki tym ostatnim zabiegom nabiera cudownie aksamitnej konsystencji.
  5. Potrawę nałożyć do miseczek i każdą porcję posypać odłożonym parmezanem.

poniedziałek, 24 października 2011

Stukot kół i szum fal, czyli krótko o Blog Forum



Trudno uwierzyć, ale minął już ponad tydzień, odkąd zamknięte w vipowskim przedziale wagonu sypialnego (opieka konduktorska, w cenie rogalik w folii, woda mineralna i zestaw ręczniczek + mydełko ;) wraz z Anną-Marią i Atrią mknęłyśmy ku Gdańsku na Blog Forum, czyli wielki zjazd blogerów wszelkiej maści.

Cały weekend był bardzo, baardzo udany, a ja ciągle nie mam weny by o tym napisać i tylko jakiś złośliwy chochlik szepce do ucha przeczytane dawno temu zdanie, że pod natchnieniem piszą tylko grafomani.

Pojawiło się jednak już tyle relacji, w których zostało opisane absolutnie wszystko, co chciałabym Wam przekazać, od chwalenia świetnej organizacji (ponieważ miałam okazję sama różne rzeczy organizować, wiem, ile wysiłku wymaga to pozornie samosięnapędzające iście-na-przód zgodnie z harmonogramem), po opisy burzliwych dyskusji wokół "blogów z duszą" i stojących w opozycji technologiczno-marketingowych. Nie mówiąc o przyjemności osobistego kontaktu z osobami znanymi dotąd wirtualnie.

A poza tym: morze! Program Blog Forum był bardzo wypełniony, ale udało nam się ukraść parę chwil i nawet tylko te kilka minut na sopockim molo, a potem na kompletnie pustej po zmroku plaży, było warte prawie 30 godzinnej podróży.

Ode mnie to tyle, mam nadzieję, że udało mi się przegonić kryzys twórczy i mogę iść dalej, chociażby dlatego, że rozpoczął się już Festiwal Dyni (a dynia, w połowie przerobiona na powtórkę z zupy dyniowej, czeka w spiżarce na ciąg dalszy).

Jeśli ktoś ma niedosyt blogforumowych wrażeń, to zapraszam na stronę wydarzenia, gdzie organizatorzy skrzętnie zbierają wszystkie relacje.

Na zakończenie przepis, muffiny ze szpinakiem, mój wkład w składkowy piknik pociągowy, który, dzięki pomysłowi Anny-Marii, sobie urządziłyśmy. Muffiny są mięciutkie i puszyste, moim zdaniem należałoby im jednak dodać jeszcze jakiś akcent smakowy (może kawałki smażonego boczku?).



Muffiny ze szpinakiem i parmezanem
źródło: The Vintage Tea Party

Składniki:
12 sztuk

250 g mąki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka proszku do pieczenia
1 łyżka cukru
70 g startego parmezanu*
100 g ugotowanego, wystudzonego, odciśniętego i posiekanego szpinaku
1 jajko
250 ml mleka
90 ml oleju

*ja dałam żółty ser, uważam, że w tym wypadku to dopuszczalny zamiennik, który nadaje ciastu fajną konsystencję

Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 190 stopni, blachę na muffinki wyłożyć papierkami.
  2. Wymieszać ze sobą sypkie składniki, dodać szpinak i około 2/3 sera - ponownie wymieszać.
  3. W osobnym naczyniu połączyć mokre składniki, dodać do sypkich i połączyć za pomocą łyżki - wymieszać dokładnie, ale niezbyt długo, grudki w cieście (o ile nie jest to nierozmieszana mąka) nie tylko nie przeszkadzają, ale są nawet pożądane.
  4. Ciasto włożyć do dołków w formie, każdą muffinkę posypać odłożonym serem.
  5. Piec około 20-25 minut, aż babeczki się zarumienią, a wetknięta w ciasto wykałaczka wychodzi sucha. Najlepsze oczywiście jeszcze na ciepło :)

środa, 5 października 2011

Zbytniogrzeczność odbiera apetyt



Dzieci, już na jednym z pierwszych etapów edukacji domowej, poznają trzy magiczne słowa: proszę, przepraszam, dziękuję.

I nie znajduje się wśród nich smacznego! Jednak wszystkie (duże, dorosłe, powiedziałabym nawet) dzieci zdają się je znać i używać z częstotliwością większą nawet niż wyrazy wchodzące do zestawu w wersji podstawowej. W moim ostatnim mieszkaniu terror mówienia „smacznego” panował do tego stopnia, że jedna ze współlokatorek, kursując o poranku między łazienką a swoją sypialnią, całkiem jeszcze półprzytomna, tylko spoglądając do kuchni, w której jadłam śniadanie, potrafiła zakrzyknąć to straszne słowo. A mnie, pomiędzy właśnie wkładanym do buzi kęsem, a „dziękuję”, wszystko rosło w ustach.

Każda trauma ma swój początek i przyczynę. Z niektórych z nich można sobie nie zdawać sprawy (i wtedy przydaje się pomoc psychoanalityka), ale inne są dla nas zupełnie jasne. Problem „smacznego” ma imię mojego kolegi B. (to nic nie szkodzi, jeśli to czyta, bo i tak o tym świetnie wie) i trwa od czasów liceum.

Nie pamiętam, od czego dokładnie się zaczęło. Pewnie ktoś komuś życzył smacznego podczas drugośniadaniowej kanapki i B. zakwestionował sens wymiany takich uprzejmości. Na dodatek, potem jeszcze sprawdził, co na ten temat mówią zasady savoir vivre'u.

No i mówią, że zbyt eleganckie słówko to to nie jest. Używanie go stanowi, hmm..., nie wiem do końca, jak to wyrazić, przejaw prostoty obyczajów, a my przecież chcemy być wyrafinowani i światowi. Ostatecznie, w domowych warunkach jest do przyjęcia, ale i tu obowiązują pewne zasady, tylko nie wiem teraz, która jest prawidłowa: nie należy mówić smacznego komuś, kto je posiłek przygotowany przez siebie? (ku temu się raczej skłaniam) Albo: nie należy życzyć smacznego osobom, które jedzą posiłek przygotowany przez nas? Jednak najlepiej nie mówić w ogóle.

Być może zupełnie nie wiecie, dlaczego o tym piszę i sądzicie, że przesadzam. Ale ten zestaw głosek układający się w „smacznego” wywołuje we mnie dreszcze i nic na to nie poradzę. Chociaż, jeszcze gorzej jest wtedy, kiedy tym wszystkim uprzejmym osobom muszę ich grzeczność odwzajemnić.

Koniec na tym, może przemawia przeze mnie tylko mizantropia (co z kolei kwalifikuje się chyba na kozetkę psychoanalityka), a żeby udowodnić Wam, że nie jest tak źle, proponuję pyszną i zdrową zupę z dyni. Prosty sposób na to, żeby okazać komuś sympatię, nie wysilając się zanadto (przynajmniej od tego momentu, jak rozkroicie już dynię).

PS Czy ktoś wybiera się na Blog Forum do Gdańska?



Zupa z dyni z pikantnymi pestkami
5-6 porcji

zupa:
700 g dyni, obranej i pokrojonej
1 cebula
25 g masła
sól, pieprz, gałka muszkatołowa


pestki:
50 g pestek dyni
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
0,5 łyżeczki chili (lub więcej, jeśli lubicie ostre)
0,5 łyżki oliwy
sól


dodatkowo:
kubeczek jogurtu naturalnego
40 g sera z niebieską pleśnią


Wykonanie:
  1. Cebulę obieramy i siekamy (ale bez przesady, potem i tak się zmiksuje). Masło rozpuszczamy w sporym garnku, wrzucamy cebulę i szklimy. Dodajemy dynię, chwilę podsmażamy, mieszając. Dolewamy tyle gorącej wody, by kawałki dyni swobodnie sobie pływały. Solimy i gotujemy ok. 10-15 minut, aż dynia będzie miękka. Miksujemy. Doprawiamy solą, pieprzem i gałką, jeśli trzeba, dolewamy trochę wody - wtedy zupę dobrze jeszcze raz zagotować.
  2. Kiedy dynia się się gotuje, mieszamy jogurt z serem i przygotowujemy pestki dyni. Na patelni prażymy przez chwilę przyprawy, po czym dodajemy pestki oraz oliwę i mieszamy, aż pestki dobrze się pokryją przyprawami i lekko zarumienią. Na końcu solimy, mieszamy i koniecznie zdejmujemy z patelni (bo inaczej dalej będą się na niej prażyć, nawet po wyłączeniu gazu).
  3. Do miseczek nalewamy zupę, dodajemy hojnie jogurtu i posypujemy pestkami. Smacznego?