niedziela, 30 sierpnia 2009

Jak spędzić wakacje w Wielkim Mieście. Atrakcje (nie tylko) kulinarne



Wakacje w mieście to coś dla mnie. Oczywiście, jak większość, nierozsądnie tęsknię za plażą i nawet teraz z radością wybrałabym się nad morze, ale zdaję sobie sprawę, że kiedy już tam się znajdę, smażenie się na słońcu szybko mi się nudzi, jest mi za gorąco, a postępy w opaleniźnie, w moim wypadku zawsze niewielkie i zbyt wolne, nieodłącznie wiążą się z czarnymi myślami o raku skóry. Słuchanie o „animacji w hotelu” (a o tym właśnie wczoraj, wracając pociągiem z Warszawy, słuchałam, w wykonaniu szczęśliwych uczestniczek wakacji all inclusive w Egipcie) wywołuje we mnie dreszcze, a co dopiero myśl, że mogłabym w takiej „animacji” uczestniczyć.

W stan wakacyjnej euforii wprowadza mnie włóczenie się po nieznanych ulicach i metodyczne zaliczanie kolejnych punktów z przewodnika oraz równie ciekawych punktów w przewodniku niewymienionych, na które natrafiam, kiedy mam problem z dotarciem do tych wymienionych. A kiedy już mnie to zmęczy, mogę bez żalu zrezygnować z tych atrakcji, które jeszcze pozostały i leżeć pół dnia w łóżku albo siąść w parku i gapić się przed siebie, podgryzając to, co akurat jest lokalnym odpowiednikiem obwarzanka i cieszyć się, że tam jestem i już nic nie muszę.


Jednak nawet w tym systemie rzadko pozostaje czas na jeszcze coś, co uwielbiam. Kiczowate rozrywki. Prawdopodobnie do nadania im tej nazwy natchnęła mnie Nigella Lawson swoim kiczowatym jedzeniem. Zasada jest, w pewnym sensie, ta sama. Co to więc jest kiczowata rozrywka? Chodzi o coś takiego, co każdy turysta musi zaliczyć, bo bez tego pobyt by się nie udał. Wjazd na Wieżę Eiffla tak, ale zwiedzanie Luwru nie. Mam nadzieję, że wiecie, jaka jest różnica. Nie chciałabym, żebyście odnieśli wrażenie, że dystansując się od Wieży Eiffla stawiam się ponad zwykłym turystą, ale ustanowienie dla takich rzeczy specjalnej kategorii dodaje im jeszcze uroku.

Ostatnie kilka dni (a pierwsze dni mojego urlopu tego lata!) spędziłam u siostry w Warszawie. M. przez większość dnia była zajęta, miałam więc czas tylko dla siebie. Warszawy nie znam może bardzo dobrze, ale byłam tam już wystarczającą liczbę razy, żeby zaliczyć większość obowiązkowych punktów, teraz mogłam już pójść tylko tam, gdzie naprawdę chciałam. I w ten sposób pierwszym punktem na mojej mapie zwiedzania miasta stał się

Starbucks



Jako kulinarna (choć nie tylko) fashion victim, nie mogłam sobie odmówić przyjemności wypicia kawy z kubka podpisanego moim imieniem. Miałam już okazję doświadczyć tego szczęścia, ale w podłym lokalu, na równie podłym, jak, moim zdaniem, prawie wszystkie, dworcu kolejowym w innym Wielkim Mieście. Mało to było spektakularne.

W Warszawie wszystko odbyło się jak trzeba. W środku kawiarni jest czysto i przyjemnie jak w McDonald'sie. Są darmowe serwetki, słomki i mieszadełka, brązowy cukier w saszetkach i parę innych gadżetów, do pobrania na pamiątkę. Wzięłam ulotkę, cukier i serwetkę. Do sesji, oczywiście. Jest i wielka tablica, pozorująca troskę o środowisko („nie zanieczyszczaj planety, przynieś własny kubek”). Kawa oczywiście nie lepsza niż gdzie indziej, ale i tak pyszna. Pełna satysfakcja.

Starbucks Coffee
ul. Nowy Świat 62


Oczywiście na mojej liście znalazła się też

Zygmuntówka

Dla tych, co jeszcze nie wiedzą to: „nowe ciastko warszawskie”. Składa się z kruchego ciasta z płatkami migdałowymi, czekoladowego musu, konfitury żurawinowej, bitej śmietany, a wszystko to przykryte jest kapeluszem z bezy, która mnie osobiście kojarzy się z koroną króla Zygmunta III. Brzmi pysznie? Dodam jeszcze, że ciastko w drodze na szczyty pokonało o wiele więcej kandydatów, niż szwedzki pretendent do polskiego tronu.

O tej jednak sztuce, którą mnie zaserwowano, dobrego można powiedzieć niewiele, począwszy od tego, że ze wszystkich ciastek w szklanej witrynce cukierni NOVA, Zygmuntówki wyglądały na najbardziej zmięte i zdecydowanie przedwczorajsze. Już pierwszy kęs utwierdził mnie, że istotnie tak było. Ciasto było gumowate i rozmiękłe, warstwy nadzienia jakieś takie zmieszane, kształtniejszą bezę chyba nawet ja potrafiłabym zrobić. No przykro mi, tak było. Niech Was nie zwiedzie, że na zdjęciu wygląda dobrze. Może miałam pecha, bo potencjał przecież jest. Niedosyt pozostał, więc chyba zdecyduję się kiedyś zrobić ją samodzielnie.

Cukiernia NOVA W. Teledziński
ul. Krakowskie Przedmieście 41


Tu znajdziecie przepis na Zygmuntówkę, a podsumowanie Weekendowej Cukierni, w ramach której kiedyś była pieczona i linki do dobrych rad dziewczyn, jak zrobić, żeby wyszło jak należy, na Around the Kitchen Table.

Nie były to jedyne kiczowate kulinarne rozrywki, jakie udało mi się zaliczyć, jednak pozostałych można doświadczyć wszędzie, więc może będzie o tym innym razem. Jeżeli chcielibyście się pobawić pozakulinarnie, zawsze dobrym wyborem są: przejażdżka metrem bez celu, wjazd na Pałac Kultury i wizyta w Złotych Tarasach.

Chciałabym Was uspokoić (?), że moja wizyta w stolicy miała również poważniejsze i bardziej wartościowe (?) punkty, ale po co o tym pisać, skoro znajdziecie je w każdym przewodniku.

A na koniec – przepis, sypana szarlotka, którą M. upiekła na moje powitanie (hmm, liczyłam na to). Przepis za Pinkcake


Szarlotka sypana

Składniki:

1 szkl. mąki
1 szkl. kaszy manny
1 szkl. cukru (naszym zdaniem to jednak trochę za dużo)
1 łyżeczka proszku do pieczenia (niekoniecznie)


4 jabłka (w wersji M. mieszane jabłka, gruszki, maliny)
pół kostki zmrożonej margaryny (podejrzewam, że M. dała jednak masło)


Wszystkie składniki suche wymieszać, połowę wysypać na formę, na to zetrzeć jabłka, posypać drugą częścią mieszanki. Zetrzeć margarynę. Piec 25 minut w 180 stopniach C. Idealne do wyjadania mimochodem, łyżką prosto z formy. Uwaga, bo znika nie wiadomo kiedy.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Niby-bułeczki z budyniem i rodzynkami (wersja dla leniwych)


bułeczki z budyniem i rodzynkami

Właściwie wcale nie lubię robić ciasta drożdżowego.

Nie, nie. To jednak nie tak.

Lubię łamać drożdże i robić rozczyn. Patrzeć jak rośnie i zastanawiać się po raz kolejny, czy dobry jest dopiero kiedy opadnie, czy wtedy właśnie już do niczego się nie nadaje. Mój rozczyn nigdy nie opada, brak mi cierpliwości, by tyle czekać. No i nie chcę ryzykować.

Lubię podjadać kogel-mogel. Wdychać zapach wanilii, nawet sztucznej, skórki cytrynowej i topiącego się masła. Przesypywać wszystkie składniki do dużej miski i wykonywać pierwsze zamieszanie drewnianą łyżką.

Nie lubię: ciasta za paznokciami. Długiego wyrabiania, kiedy miska nie chce trzymać się blatu. Pobrudzonej bluzki, kiedy jak zwykle zapomnę włożyć fartuszka. Dalszego wyrabiania w coraz gorętszej kuchni (ogrzewanej za pomocą zapalonego kuchenkowego palnika), bo przecież ciasto musi mieć ciepło, żeby ładnie wyrosło. Zastanawiania się, czy już wystarczy tego wyrabiania i odpowiadania sobie, że jeszcze nie.

Lubię: rozdrabniać palcami kruszonkę i podjadać ją na surowo. Czuć zapach pracujących drożdży i obserwować, jak ciasto puchnie. Wkładać je do piekarnika, bo wtedy zaczyna pachnieć jeszcze piękniej i patrzeć jak jest go jeszcze więcej. No i jeść, tylko tyle wystudzone, by się nie poparzyć.

Jakiś czas temu moja mama kupiła magiczną miskę do robienia ciasta drożdżowego. Jest to zwykła plastikowa miska ze szczelną przykrywką, którą wkłada się do ciepłej wody, żeby ciasto szybciej rosło. Jej magia polega na tym, że pozwala ominąć tę część, której najbardziej nie lubię: wyrabianie. Wystarczy zamieszać łyżką wszystkie składniki, a potem tylko ciastem w misce trząść, od czasu do czasu szpatułką odklejając je od ścianek. Nie będę Was oszukiwać: to ciasto nie jest tak samo dobre jak to, wyrabiane tradycyjnie, ale jest wystarczająco dobre, by warto go było robić. I nie trzeba zagniatać.

Nie tak dawno Liska zaprezentowała mini pains aux raisins, które bardzo lubię i na które pewnego niedzielnego poranka nabrałam nagłej ochoty. Miałam jednak tylko dwie godziny do dyspozycji i niechęć do trzymania się instrukcji, więc stworzyłam własną, leniwą, miskową wersję, zresztą inspirowaną innym przepisem z White Plate, znacznie mniej wymagającą, która z pierwowzorem ma tyle wspólnego, że nadzienie stanowią budyń i rodzynki. Tu jest zawarty drugi element lenistwa, bo budyń zrobiłam z paczki. Wstyd powiedzieć, ale problemem nie było nawet samodzielnie zrobienie go, ale przekartkowanie zeszytu, w poszukiwaniu dobrego budyniowego przepisu. Mimo tych drobnych szwindli, bułeczki wyszły naprawdę pyszne, a o tym, że nie było to tylko moje zdanie, świadczyła szybko opróżniająca się blacha.

bułeczki z budyniem i rodzynkami

Leniwe niby-bułeczki z budyniem i rodzynkami

Składniki:

Ciasto:
3 szklanki mąki
50 g drożdży
1 jajko i 1 żółtko
4 łyżki cukru
łyżeczka cukru waniliowego
4 łyżki oleju lub rozpuszczonego masła
250 ml ciepłego mleka


Nadzienie:
1 budyń waniliowy w proszku (i trochę mniejsza, niż w przepisie na opakowaniu, ilość mleka)
opcjonalnie: 2 żółtka, kawałek masła
mała paczka rodzynek (albo więcej, w zależności od Waszej dla nich sympatii)


Polewa:
50 g cukru pudru
60 ml wody

Wykonanie:

Podaję przepis, jak zrobić ciasto bez miski, ale jak najmniejszym wysiłkiem.
  1. Przygotować ciasto: wszystkie składniki, oprócz mąki wymieszać trzepaczką, dolać do mąki i wymieszać łyżką, a następnie zagniatać, aż ciasto przestanie się kleić i zacznie odstawać od ścianek miski. Ciasto jest dość luźne, więc konieczne może być dodanie większej ilości mąki. Jeżeli chcecie, możecie zrobić z drożdży rozczyn, ale wtedy będzie to wersja bardziej pracowita (drożdże rozetrzeć z połową mleka, łyżeczką cukru i taką ilością mąki, żeby masa miała konsystencję gęstej śmietany. Przykryć ściereczką, odstawić, poczekać 15-20 min. aż urośnie. Dodać do mąki razem z resztą składników i postępować zgodnie z przepisem). Ciasto posypać mąką, przykryć ściereczką i odstawić do wyrośnięcia, powinno podwoić swoją objętość.
  2. Ugotować budyń według wskazówek na opakowaniu, ale dodając trochę mniej mleka. Po zdjęciu z ognia wmieszać masło, a potem żółtka. Ja użyłam dużego budyniu, na 3 szklanki mleka, ale i tak jak na moje potrzeby było go trochę za mało. Niewątpliwie przyczynił się do tego fakt, że sporo z siostrą, w tak zwanym międzyczasie, wyjadłyśmy, ale tak czy inaczej, następnym razem wezmę dwa. Z wykorzystaniem ewentualnej nadwyżki nie powinno być problemu.
  3. Ciasto zagnieść, żeby wypuścić z niego powietrze i ponownie zostawić do wyrośnięcia. Jeżeli chcecie mieć bułeczki bardzo leniwe, ewentualnie można opuścić drugie wyrastanie, ale ma to wpływ na smak. Następnie podzielić ciasto na dwie części, jedną rozwałkować na prostokąt mniej więcej 25x40 cm. Na prostokącie rozłożyć połowę budyniu, dokładnie do wszystkich krawędzi (z wyjątkiem tej, która będzie dołem bułeczki), bo inaczej zewnętrzne bułeczki będą bez masy. Posypać rodzynkami na tyle hojnie, na ile kto lubi i zawinąć. Z rulonika powinno wyjść 12 bułeczek. Najlepiej osiągnąć dokładnie taką ilość dzieląc rulon nożem na dwa, znowu na dwa, a potem każdą małą cześć na trzy. Każdą bułeczkę ułożyć nadzieniem pionowo na blasze, wysmarowanej masłem lub wyłożonej papierem do pieczenia. Tak samo postąpić z drugim kawałkiem ciasta. 24 kawałki to powierzchnia dużej, prostokątnej blachy, więc żeby nie pomylić się w układaniu najlepiej na początek zrobić dwa rządki 4x6 bułeczek, a potem do każdego rządku dokładać bułek.
  4. Odstawić do wyrośnięcia na ok. 1/2 godziny.
  5. Piec ok. 30 min. w 180 stopniach Celcjusza albo do momentu, kiedy patyczek wbity w ciasto wychodzi suchy.
  6. Z cukru i wody ugotować syrop (czyli po prostu chwilę je razem pogotować), troszkę ostudzić. Polać również lekko przestudzone bułeczki. Nie chciało mi się sprawdzić w odpowiednim czasie z przepisem, kiedy należy tym syropem polać i polałam bułeczki przed upieczeniem, więc efekt nie był ten, którego oczekiwałam (czyli lepkość), ale przynajmniej nie trzeba było czekać, aż wszystko poprzestyga i pozastyga :)

bułeczki z budyniem i rodzynkami

środa, 19 sierpnia 2009

Proste jak panna cotta


panna cotta z sosem malinowym

Panna cottę odkryłam tego samego popołudnia, co mojito. Było to kilka lat temu, w mojej mitycznej krainie szczęścia, na południu Francji, gdzie spędziłam rok na stypendium.

Oczywiście nie pamiętam wszystkich popołudni tam spędzonych, ale tamto właśnie tak, chociaż tak naprawdę niewiele różniło się od wielu innych, równie leniwych i beztroskich, pozbawionych obowiązków i wypełnionych przyjemną świadomością, że zanim ten rok się skończy, będzie takich jeszcze wiele.

Musiała być już późna jesień, bo pogoda była taka sobie. Wybrałam się z koleżanką na spacer do miasta. Kupiłam sobie brązowy sweter z dekoltem w serek. I upatrzyłam inny, niebieski, który kupiłam kilka dni później. A potem poszłyśmy do kolegi na herbatkę i wylałam ją na papierową torebkę, w którą sweter był zapakowany. Ten moment jednak już Was nie dotyczy, bo pamiętna chwila, w uroczej knajpce na rogu placyku, którego imienia już nie pamiętam, miała miejsce wcześniej.

Nie udało mi się nigdy później wypić tak dobrego mojito. Uściślając, nie udało mi się nigdy później wypić mojito, które zawierałoby równie uczciwą ilość alkoholu. Na szczęście, przynajmniej dobrą panna cottę mogę jeść tak często, jak mi się tylko zamarzy.

Kiedy jadłam ją po raz pierwszy, sądziłam, że ten wyrafinowany i delikatny mus musi mieć jakąś skomplikowaną i trudną do odtworzenia recepturę. Kiedy przeczytałam, że całe magiczne działanie, to właściwie zagotowanie śmietany z cukrem i dorzucenie żelatyny, trudno było mi w to uwierzyć. Ta biała, leciutka chmurka, kremowa i delikatna, to po prostu śmietana, cukier i żelatyna, którą mam zwykle w pogardzie? Tak bardzo nie mogłam się z tym pogodzić, że długo się wahałam, czy przepis wypróbować, na szczęście, w końcu się odważyłam i okazał się to całkowity sukces. Tajemnica polega na tym, żeby użyć tłustej śmietany i dodać tylko tyle żelatyny, by deser miał w miarę stałą, ale nie sztywną, konsystencję. Panna cotta jedzona we Francji była podana z sosem pomarańczowym, który stanowi świetny kontrapunkt dla słodkiego deseru. Dzisiaj prezentuję wersję z sosem malinowym. To słodsze, ale, moim zdaniem równie udane, połączenie.

panna cotta z sosem malinowym

Panna cotta z sosem karmelowo-malinowym
6 porcji

Składniki:

Panna cotta:
(zmodyfikowany przepis Agnieszki Kręglickiej)

500 ml śmietanki 30 lub 36%
2 łyżeczki żelatyny
40 g cukru
2 łyżeczki cukru waniliowego lub ziarnka wanilii


Sos karmelowo-malinowy:

1,5 szklanki malin
5 łyżek cukru
trochę soku z cytryny (niekoniecznie)
ewentualnie: maliny do przybrania


Wykonanie:
  1. Śmietankę zagotować z cukrem i cukrem wanilinowym (lub ziarnkami wanilii). Żelatynę rozpuścić w 1/2 szklanki gorącej wody, połączyć ze śmietanką. Przez gęste sitko przelać do małych naczyniek lub jednego dużego. Wystudzić, odstawić na kilka godzin do lodówki, do stężenia.
  2. Cukier skarmelizować na złoto. Jeżeli chcecie wykonać również karmelowe ozdoby, przygotujcie kawałek pergaminu do pieczenia lub folii aluminiowej, posmarowanej olejem. Zdejmijcie garnek z ognia, nabierzcie na łyżkę trochę karmelu i kreślcie nad pergaminem kółka. Jeżeli karmel za bardzo zgęstnieje, chwilę go podgrzejcie. Z folii karmel odklei się bez problemu, pergamin trzeba delikatnie zmoczyć i wtedy też z odklejeniem nie będzie kłopotu.
  3. Karmel z powrotem postawić na kuchence, natychmiast dorzucić maliny. Wszystko zacznie syczeć i się zestalać, ale spokojnie należy czekać, aż cukier znowu się rozpuści, maliny rozgotują i powstanie sos. Chwilę pogotować, aż trochę zgęstnieje. Można wcisnąć odrobinę cytryny albo, na etapie dorzucania malin, dodać startą z niej skórkę. Sos podawać zimny, gorący zacznie rozpuszczać deser.
  4. Panna cottę można podawać w naczyńkach lub na talerzykach. Wtedy naczyńka wkładamy na chwilę (naprawdę krótką) do gorącej wody, przykrywamy talerzykiem, obracamy, a deser powinien znaleźć się na talerzu.

panna cotta z sosem malinowym

niedziela, 16 sierpnia 2009

Zbytecznik kuchenny #1


sałatka z arbuza, mozzarelli ogórka

Niektórzy wstydzą się przyznać, że w ogóle tam chadzają, ale ja supermarkety bardzo lubię. Może dlatego, że moje pierwsze wspomnienie z nimi związane, to również moja pierwsza zagraniczna podróż. Kiedy dotarły wreszcie do Polski, za każdym razem, kiedy tam chodziłam, czułam się trochę jak na wakacjach. Wszystko przez zapach. I w Polsce i we Francji był ten sam. Nie, nie jest to słynny zapach chleba, puszczany z wywietrzników, żeby klienci więcej kupowali. To zapach środków myjących.

Teraz oczywiście czasami się wściekam, że długie kolejki, że znowu pozamieniali wszystkie działy i że nie da się po prostu chwycić tego, co się chce, nie przechodząc przez wszystkie działy, ale jakiś sentyment do supermarketów pozostał. Jedną z moich ulubionych (w zasadzie) darmowych przyjemności, jest chodzenie sobie bez celu i szukanie, co przybyło. Spacerowanie po sklepie z dizajnerskimi gadżetami albo po eleganckich delikatesach, to zupełnie nie ten klimat. Chodzi o to, że dzięki wąskim, niedoświetlonym alejkom, w supermarkecie jest coś tajemniczego. Ponieważ jest tam prawie wszystko i do tego niemożliwie stłoczone, to nigdy nie wiadomo, w którym z działów natrafi się właśnie na to COŚ. I, co nie bez znaczenia, to COŚ ma dużą szansę być przyjemnością na moją kieszeń, do nabycia tu i teraz, bez zastanowienia. Czasem jest to coś, o czym marzyłam od dawna, a czasem coś, o czym nie wiedziałam, że istnieje. A innym razem coś, o czym co prawda wiedziałam, ale czego nigdy dotąd nie chciałam, ale zapragnęłam tylko przez to, że właśnie tu jest.

Ten ostatni przypadek, to jeden z moich ostatnich nabytków, zwany, nieco krzywdząco, łyżką do melonów. Spojrzałam na nią przypadkiem i wtedy wpadło mi do głowy, do czego chciałabym jej użyć. Cóż, nie miałam już wyjścia, wylądowała w moim koszyku.

To teraz wreszcie pora na wyjaśnienia, o co chodzi z tym zbytecznikiem? Będzie to stworzony na mój własny użytek cykl, prezentujący przedmioty i gadżety, bez których świetnie się można w kuchni obejść, ale za to jak fajnie je mieć, bo dzięki nim gotowanie staje się o wiele zabawniejsze. Czy stanowią element „zbyteczny” czy „zbytku” (choć tak mi się widzi, że etymologicznie to jest to właściwie to samo), osądźcie sami.

sałatka z arbuza, mozzarelli ogórka

Sałatka z ogórka, mozzarelli i arbuza

Składniki:

ogórek, arbuz i mozzarella w mniej więcej równych proporcjach i ilości, na jaką macie ochotę
świeża mięta
oliwa z oliwek
sól, pieprz


Wykonanie:
  1. Ogórka obrać. Pokroić, tak samo jak arbuza i mozzarellę, w dość dużą kostkę lub wykroić kulki łyżką do melonów.
  2. Przełożyć do salaterki, skropić oliwą, posypać posiekaną miętą, lekko posolić i popieprzyć. Wymieszać.
  3. Sałatkę podawać bardzo zimną.

środa, 12 sierpnia 2009

Jeżynowe tartletki


tartletki z jeżynami

Lubicie spacery po lesie? To nie jest wcale pytanie retoryczne. W dzieciństwie najchętniej w ogóle bym tam nie wchodziła, bo las kojarzył mi się nie z przyjemnym chłodem, zapachem igliwia, spokojem i ciszą, ale z czyhającymi na mnie wszędzie wściekłymi jeżami i wiewiórkami. I wilkami, oczywiście. Pewnie było to wynikiem lektury umoralniającej książeczki produkcji radzieckiej, której główna akcja polegała na poszukiwaniach lekarza, mającego przynieść ratunek pogryzionemu przez psa chłopcu. Mimo moich obaw, w lesie, ze stworzeń niosących bezpośrednie zagrożenie, można było spotkać wyłącznie mrówki, a poza tym pozbierać szyszki i kawałki kory, kolekcjonowane jako pamiątki z wakacji, narwać błękitnych dzwoneczków, a przy odrobinie szczęścia, najeść się jagód, malin, jeżyn oraz najrzadszych, i najbardziej z nich wszystkich poszukiwanych, poziomek. Smakują zupełnie inaczej niż te hodowlane.

Teraz na wycieczki do lasu (i w ogóle na jakiekolwiek wycieczki) jeżdżę stanowczo za rzadko, a leśne owoce, jeżeli już taki produkt w pobliżu się pojawi, żal jeść inaczej niż sauté. Ze sklepowymi jest jednak zupełnie inaczej, przetwarzanie często jedynie im służy.

Zabierając się do jeżynowych tartletek, choć to wariacja na temat francuskiego klasyka, nie spodziewałam się zbyt wiele. Nie sądziłam, by śmietanowa polewa, dotychczas znana mi w wersji wytrawnej, sprawdziła się na słodko. Cóż, okazuje się, że przyjemnie jest się czasem pomylić. Polewa jest kremowa i pyszna, jej słodki smak jest doskonałym tłem dla kwaskowatych owoców. Śmietanowa mieszanka świetna była nawet na surowo i, choć to pewnie strasznie niezdrowe, to co mi zostało po polaniu ciastek (a było tego sporo, bo trochę zamieszałam z ilością) po prostu wyjadłam na śniadanie. Polecam również kruche ciasto z przepisu Jamiego Olivera, jest na tyle dobre, że pewnie będę je stosować przy większości tego typu wypieków.

tartlteki z jeżynami

Tartletki z jeżynami

Kruche ciasto:
(przepis: Jamie Oliver)
(na dużą tartę lub 12 tartletek średnicy 10 cm, ja zrobiłam z połowy składników)

250 g mąki
125 g masła
100 g cukru pudru
szczypta soli
2 żółtka
2 łyżki zimnej wody/mleka


Nadzienie:
(na dużą tartę, w nawiasach na 6 tartletek)

maliny i jeżyny w dowolnych proporcjach, u mnie z przewagą jeżyn (myślę, że sobie poradzicie, bo zapomniałam zmierzyć, ile właściwie potrzeba)
3 jajka (1 jajko)
szklanka kwaśnej śmietany (niecała połowa szklanki – mniej więcej połowa małego opakowania)
pół szklanki cukru (2 łyżki)


Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki ciasta, oprócz wody, połączyć ze sobą, najlepiej za pomocą noża lub widelca, aż osiągną konsystencję okruszków. Dodać wodę, szybko zagnieść. Ciasto owinąć folią, włożyć do lodówki na co najmniej godzinę. Jamie radzi przed włożeniem do lodówki uformować z ciasta wałek, a potem kroić go na krążki, które rozkłada się po powierzchni formy na tartę, aż pokryją całą, a następnie dociska, żeby było mniej więcej równo. W tartletkach ta metoda sprawdza się jeszcze lepiej, bo uformowałam taki wałek, żeby krążki miały trochę średnicę niewiele mniejszą, niż była potrzebna do wyłożenia foremek. Każdy krążek trochę rozwałkowałam, a potem ulokowałam w foremce.
  2. Piekarnik nagrzać do 180 stopni C. Tartletki podpiec, aż będą lekko rumiane (ok. 10 min.).
  3. Wymieszać składniki polewy: śmietanę, jajka, cukier. Owoce ciasno ułożyć na podpieczonym cieście, zalać polewą. Ważne! Owoce muszą być suche, żeby nie przemoczyły ciasta, więc trzeba je opłukać znacznie wcześniej lub osuszyć delikatnie papierowym ręcznikiem.
  4. Piec aż polewa się zsiądzie, ja piekłam ok. 30 min.

tartletki z jeżynami

niedziela, 9 sierpnia 2009

Samosy. Pierożki indyjskie


samosy z ziemniakami i groszkiem

Kiedy zdarza mi się tłumaczyć obcokrajowcowi, co to są pierogi, zazwyczaj wdaję się w dość zawiłe i pokrętne wyjaśnienia. Odkąd, nie tylko politycznie, ale także kulinarnie, otwarliśmy się na świat, ratunek, który zwykle przychodzi mi do głowy, to odpowiedź „coś w rodzaju ravioli”. A przecież, chociaż akurat ruskie (sic!), z kaszą gryczaną czy z kapustą i grzybami, są charakterystyczne dla naszej kultury, to rodzina pierogowatych na nich i na ravioli się nie kończy. Są przecież pielmieni, empanadas, kołduny, pierożki chińskie, żydowskie kreplach oraz właśnie samosy, smażone w głębokim tłuszczu pierożki indyjskie.

Samodzielnie przygotowane samosy należą do moich ulubionych dań. Po raz pierwszy robię je jednak z klasycznym nadzieniem, a przynajmniej tym, najczęściej jako farsz, obok mięsa, podawanym, czyli z ziemniakami i groszkiem. Jeżeli potrzebowalibyście inspiracji przy dalszych próbach, to dotychczas w czołówce wypełnień znalazły się: pół na pół kukurydza i cebula (może brzmi dziwnie, ale uwierzcie mi, to jest pyszne), boczek + ser + śmietana, pomidorki + mozzarella + bazylia + oliwki + gęsty sos pomidorowy. Tego typu danie aż zachęca do eksperymentów i na pewno będę jeszcze szukać nowych smaków.

Przy tych temperaturach, stanie nad garnkiem z gorącym olejem nie wydało mi się specjalnie pociągające, więc pierożki upiekłam. Próba była dość udana i na pewno, w chwilach lenistwa, będę do wersji piekarnikowej wracać, chociaż wolę samosy z oleju, bo te pieczone w piekarniku są mniej soczyste i chrupiące. Przygotowanie tego dania może nie zajmuje pięciu minut, ale też nie jest jakieś szczególnie czasochłonne, zwłaszcza, kiedy dojdziecie do wprawy w klejeniu i użyjecie do smażenia dużego garnka. Polecam, mam nadzieję, że samosy staną się także jednym z Waszych ulubionych dań.

samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

Samosy z ziemniakami i groszkiem
przepis na 16-20 sztuk

Ciasto:
300 g mąki
4 łyżki oleju/ghee
200 ml wody
łyżeczka soli


Nadzienie:
4 średnie ziemniaki
1/2 szklanki groszku (może być mrożony, ale błagam, nie z puszki)
1/2 średniej cebuli
2 cm kawałek imbiru, startego
przyprawy: kumin, kolendra, słodka i ostra papryka, kurkuma (lub gotowa mieszanka garam masala + kurkuma, bo musi być żółto!)


Wykonanie:
  1. Przygotować nadzienie: ziemniaki obrać, ugotować na półtwardo (ok. 15 min). Pokroić w kostkę.
  2. Na patelni rozgrzać olej lub ghee, na jeszcze zimny tłuszcz wrzucić przyprawy i imbir, chwilę posmażyć. Dodać cebulę, kiedy trochę się zeszkli, ziemniaki i groszek. Smażyć, aż groszek zmięknie. Dosolić. Nie podaję ilości przypraw, bo zawsze sypię „na oko”, ale moim zdaniem wszystkiego ok. 1/2 łyżeczki, tylko ostrej papryki mniej, chyba że lubicie.
  3. Składniki ciasta zagnieść. Ciasto ma być dość miękkie, ale nieklejące. Podzielić je na 8-10 kulek. Każdą kulkę rozwałkować na koło o średnicy ok. 12 cm, podzielić na pół. Nałożyć farsz i złożyć zgodnie z instrukcją obrazkową.
  4. Gotowe samosy smażyć w głębokim oleju na złoty kolor. Można też upiec w piekarniku ok. 20 min. w 180 stopniach C. Żeby pierożki za bardzo się nie zeschły, z obu stron posmarowałam je olejem. Jeżeli macie tak samo kiepski piekarnik jak ja i po większej części pieczenia okaże się, że tylko dolna część pierożka jest przyrumieniona, to po prostu je obróćcie.
  5. Samosy podawać z raitą, chutneyem lub po prostu jogurtem wymieszanym z czosnkiem i przyprawami, które lubicie.
samosy z ziemniakami i groszkiem

samosy z ziemniakami i groszkiem

piątek, 7 sierpnia 2009

Kartka z podróży. Mrożony jogurt cytrynowy


mrożony jogurt cytrynowy

Podróż w nieznane, chociaż kierunek jest określony. Za szybą ciągle nowe krajobrazy, wioski i miasta (znowu korek), drzewa i pola (eee, wszystko tak samo jak u nas), tunele (nie lubię), wybrzeża (jak pięknie). Zawsze te same myśli i rozmowy. Czemu wreszcie nie kupimy sobie samochodu z klimatyzacją? Albo: czemu oni nas tak mrożą, nie mogliby tego wyłączyć? Mamo, czy daleko jeszcze? I: czemu to radio tak ryczy, może trochę ciszej jednak. Nogi mi ścierpły nie możesz być już głodny dopiero wyjechaliśmy podaj mi picie przestań jej dokuczać nudzi mi się.

Stacje benzynowe i zajazdy. Grupy znużonych podróżnych, snujące się ze swoimi kanapkami, butelkami upragnionej zimnej coli i kubkami niezbyt gorącej i niezbyt dobrej kawy z automatów. Podróżni stojący w kolejkach do toalet, kupujący lody, rozrzucający papierki po tychże lodach i butelki po wypitej coli. Oglądający lokalne specjały i pamiątki w sklepikach przy stacjach benzynowych i zajazdach. Fale gorąca płynące od tirów i autobusów, opary benzyny i spaliny z silników. Jaki ma to związek z mrożonym cytrynowym jogurtem? Jeszcze nie wiem.

A może to dlatego, że jego smak przypomniał mi napój z kruszonego lodu, barwionego na żółto, pomarańczowo lub różowo, specyfikiem, którego składu lepiej nie znać? Można go dostać w każdej szanującej się miejscowości turystycznej. To jednak chyba nie to, bo nigdy go nie próbowałam.

A może to dlatego, że ten kurz, upał i zmęczenie, prowadzą do plaży, słońca, lenistwa i ogólnej wakacyjnej błogości? A mocno cytrynowy smak mrożonego jogurtu, sprawił, że na chwilę poczułam się jak na wakacjach.

mrożony jogurt cytrynowy

Mrożony jogurt cytrynowy
(przepis: Recettes express)

Składniki:
(porcja dla 8 osób)

1 litr jogurtu waniliowego (dałam naturalny)
185 ml soku z cytryny
185 g cukru
60 ml syropu kukurydzianego (dałam miód)
1 łyżeczka skórki startej z cytryny
½ łyżeczki esencji waniliowej (nie dałam)

Wykonanie:
  1. Sitko wyłożyć gęstą gazą, przelać na nie jogurt. Sitko położyć na misce i wstawić na co najmniej dwie godziny do lodówki, żeby z jogurtu odciekł nadmiar płynu.
  2. Wymieszać resztę składników, ubijać, aż cukier się rozpuści, dodać jogurt, nie przerywając ubijania.
  3. Przełożyć masę jogurtową do płytkiego naczynia i wstawić na dwie godziny do zamrażalnika. Po tym czasie wyjąć, przełożyć do miseczki i ubijać aż masa będzie jednolita (tzn. zamrożone części wmieszają się w resztę). Powtórzyć procedurę trzy razy. Następnie przełożyć masę do zamykanego pojemnika i mrozić do końca, co najmniej 4 godziny. Ja zrobiłam dużo mniejszą porcję, więc też krócej mroziłam. Czas kolejnych mrożeń dostosujcie do konsystencji, którą jogurt już osiągnął, żeby w pewnym momencie nie okazało się, że nie ma czego mieszać.
  4. Pewnie można to wszystko zrobić w maszynce do lodów, ale Ci, którzy są szczęśliwymi posiadaczami i tak pewnie wiedzą.

środa, 5 sierpnia 2009

Pantao, z chińskiego: brzoskwinia płaskoowocowa. Odmiana: Saturn. Kandyzowana. Pankejki.


Pancakes z sosem brzoskwiniowym

Owoce są spłaszczone, małe lub średniej wielkości, o średnicy 6–8 cm i masie 60–80 g, która po dokładnym przerzedzeniu zawiązków — osiąga lub przekracza 100 g. Skórka jest kremowa, w 60–90% pokryta czerwonym rumieńcem, a miąższ kremowobiały, miękki, soczysty, aromatyczny, wyjątkowo słodki, smaczny, odchodzący od pestki. Pestka jest mała, owalna, spłaszczona, bruzdowana, brązowa. „Saturn” to odmiana wyłącznie deserowa o średnio wczesnej porze dojrzewania i wysokiej plenności. Owoce są nieco podatne na pękanie po obfitych opadach występujących w okresie dojrzewania. (źródło: www.szkolkarstwo.pl)

Nic jeszcze o tym wszystkim nie wiedząc, zobaczyłam je pewnego dnia: zabawne, okrągłe poduszeczki z guzikiem pośrodku, i wiedziałam, że muszę je mieć. Żółto-pomarańczowo-czerwony owoc, słoneczna esencja lata. Delikatna, aksamitna skórka (fachowo: omszona). Pyszny miąższ, który musi kryć się w środku. Bardzo słodki, miodowy, migdałowy, orzechowy – tak o nim piszą.

Piszą też, że raczej się nie przyjmie, pozostanie ciekawostką do hodowania w działkowych ogródkach (jest dość droga, trudna w transporcie). Więc apeluję: kupujcie pantao, jest pyszna!

Pancakes z sosem brzoskwiniowym

Pankejki z kandyzowanymi brzoskwiniami

Sos brzoskwiniowy:
(przepis: Choć razem coś ugotujemy, a potem upieczemy)

4 brzoskwinie

2 łyżki cukru waniliowego
3 łyżki masła
¼ litra soku pomarańczowego
sok z ½ cytryny


Brzoskwinie sparzyć, obrać ze skórki, przekroić na pół, wyjąć pestkę, pokroić w plasterki. Cukier skarmielizować (jak wiadomo, trzeba uważać, bo to najpierw idzie wolno, a potem o wiele za szybko), dodać masło, kiedy się rozpuści, brzoskwinie i resztę składników. Gotować do lekkiego zgęstnienia sosu.

PS Według znanej mi definicji, kandyzowane owoce to coś całkiem innego, ale tak nazywały się w przepisie źródłowym i, ponieważ to pysznie brzmi, postanowiłam zostawić.

Pancakes:

(przepis: Nigella gryzie, proporcje na ok. 25 małych pankejków)

30 g (dwie łyżki) masła
225 g mąki
2 czubate łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka cukru
szczypta soli
300 ml mleka
2 jajka


  1. Rozpuścić masło, trochę wystudzić. Wymieszać wszystkie składniki (łącznie z masłem), najlepiej mikserem. Jeżeli nie macie, to należy wymieszać suche składniki, a potem dolać do nich, również ze sobą zmieszane, mokre. Wymieszać wszystko. Ciasto będzie raczej gęste.
  2. Rozgrzać na patelni olej, smażyć małe pankejki. Kiedy na powierzchni placków pojawią się pęcherzyki powietrza, to znak, że można je przewrócić na drugą stronę. Dosmażyć. Podawać z sosem brzoskwiniowo-pomarańczowym.
Pancakes z sosem brzoskwiniowym

Pancakes z sosem brzoskwiniowym

Przepis bierze udział w akcji:


niedziela, 2 sierpnia 2009

"Śniadanie na trawie" a kwestia croissantów


Croissants

Przyjrzeliście się kiedyś, co jedzono podczas Śniadania na trawie? Wygląda na to, że niewiele, z koszyka wypada parę brzoskwiń, trochę czereśni, obok smętnie leży jakaś kajzerka. Można by zaryzykować, że obraz pokazuje scenę już po posiłku, ale w takim razie, gdzie brudne kubki i talerzyki, papierki i serwetki? Wygląda na to, że to nie jedzenie było dla bohaterów scenki najważniejsze, jednak retorycznie zapytam: czy mogłyby się tam pojawić croissanty?

Otóż, raczej jest to mało prawdopodobne. Obraz pochodzi z 1863 roku, a chociaż słynny dziś rogalik był już wtedy we Francji znany (przywiozła go nieszczęsna królowa Maria Antonina), to pierwsze drukowane przepisy na ten przysmak pojawiają się dopiero na początku XX wieku.

Mimo, że dzisiaj pewnie mało kto pamięta o jego wiedeńskim rodowodzie, a croissant stał jednym z symboli kulinarnych Francji, to on sam, swojego pochodzenia wcale nie kryje. Tego typu wypieki, ni to pieczywo, ni to ciasto, nazywane są po francusku "viennoiserie" (od Vienne, czyli Wiedeń). Co ciekawe, w historii croissantów jest również wątek polski, bo po raz pierwszy wiedeńscy piekarze wykonali je dla uczczenia zwycięstwa Sobieskiego. Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej o ciekawej historii pysznego rogalika, to możecie to zrobić na przykład tutaj.

A ja przechodzę już do rzeczy, bo chociaż bohaterowie Maneta, przynajmniej tamtego poranka, przywiązywali małą wagę do jedzenia, to ze mną jest całkiem inaczej i nie mogłam się doczekać, aż croissanty wreszcie będą gotowe, a proces przygotowania, niestety, trochę trwa. Ciasto wykonałam według instrukcji słowno-obrazkowej Liski i postępując zgodnie z jej radami, okazało się to naprawdę nietrudne. Może nie łatwe, ale naprawdę niezbyt trudne. Próbowałam już wcześniej robić takie typowe ciasto francuskie, w smaku było nie najgorsze, ale zawsze w trakcie wałkowania masło gdzieś tam wypływało po bokach, placek był nierówny i nie czułam się z wypieku zadowolona. Tym razem nic nie wypłynęło, a ciasto po ostatnim wałkowaniu niespodziewanie okazało się być idealnym (no, prawie) prostokątem i było cudownie jedwabiste w dotyku, musiałam się powstrzymywać, żeby go nie głaskać, bo to by mu mogło jednak zaszkodzić.

W przygotowania trzeba włożyć trochę wysiłku, ale warto spróbować, bo satysfakcja jest ogromna, no i za cały Wasz trud otrzymujecie nagrodę w postaci cudownego, maślanego smaku, który trudno znaleźć w kupnym rogaliku. Samodzielnie wykonywane croissanty mają jedną wadę: ponieważ przed włożeniem do pieca muszą dwie godziny rosnąć, aby naprawdę zjeść je na śniadanie, trzeba wstać baaardzo wcześnie.

Croissants

Croissants

Oryginalny przepis, wraz z instrukcją obrazkową, znajdziecie w Pracowni Wypieków.

Składniki:
(zrobiłam z połowy)

28 g świeżych drożdży
3 i 3/4 szklanki mąki pszennej
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka soli
1 szklanka mleka


oraz: 500 g zimnego masła

Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki (oprócz masła) miksować na małych obrotach 1-2 minuty. Jeżeli ciasto jest za suche, dodać trochę mleka (maksymalnie 3 łyżki). Miksować dalej na najwyższych obrotach przez 3 minuty. Oczywiście można też zagnieść. Ciasto zawinąć w folię i włożyć na noc do lodówki (rośnie!).
  2. 500g masła zmiksować. Ciasto rozwałkować na, mniej więcej, prostokąt o wymiarach 25x42 cm. Na środku położyć masło, przykryć jednym bokiem, potem drugim, zlepić górną i dolną cześć paczuszki tak, żeby nie było widać masła.
  3. Rozwałkować ciasto na prostokąt o wymiarach 65x35 cm, a następnie złożyć na 3 części, zakładając jeden bok na drugi, tak jak poprzednim razem (tylko oczywiście nie kłaść masła na środek). Owinąć folią, włożyć do lodówki na 2 godziny. Operację powtórzyć (łącznie z leżakowaniem w lodówce).
  4. Ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 65x35 cm i złożyć na 4: najpierw dwa boki do środka, a potem całość na pół (na kształt portfela). Zawinąć w folię i włożyć do lodówki na co najmniej 2 godziny. W tej postaci ciasto może leżeć w lodówce do kilku dni. Oczywiście na każdym etapie, jeśli jest to konieczne, podsypujemy ciasto mąką.
  5. Ciasto podzielić na 2 części, rozwałkować. Proponuję pociąć najpierw na pasy kilkunastocentymetrowej szerokości, a potem te pasy w trójkąty, powiedzmy, równoboczne lub równoramienne, ale może macie jakiś własny patent. Zwinąć na kształt rogalika.
  6. Gotowe croissanty ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i zostawić na dwie godziny do wyrośnięcia.
  7. Piekarnik nagrzać do 220 stopni C. Croissanty posmarować żółtkiem rozmieszanym z odrobiną soli. Piec 10-12 min.
Uwagi Liski:

  • ciasto na każdym etapie wałkowania musi by zimne, dlatego jeżeli klei się do wałka, trzeba podsypać je mąką i schłodzić w lodówce, a potem kontynuować;
  • rogaliki powinny rosnąć dwie godziny, bo wpływa to na listkowanie, więc nie próbujcie tego czasu skracać!

Uwagi moje:

  • przestrzegajcie czasu pieczenia, bo w takiej temperaturze trwa to krótko i ciasto szybko się przypala;
  • no dobrze, przyznaję się, miałam pewien niedosyt, bo kształt nie był idealny, ale to na moje własne życzenie. Jeśli chcecie uniknąć efektu rozklejania się, trójkąty, które zwijacie, muszą być raczej długie, a zwinięty rogalik powinien "siedzieć" na swoim końcu;
  • moje rogaliki miały podstawę ok. 12 cm i były mniejsze niż te, które można zwykle kupić, więc jeżeli zależy Wam na dużych rogalikach, to sugerowałabym podstawę długości ok. 15 cm.

Przyznaję się, że:

  • nie miałam tyle czasu, żeby na pierwszym etapie zostawić ciasto w lodówce na noc i były to tylko jakieś 4 godziny;
  • rozwałkowywałam niezbyt zgodnie z podanymi rozmiarami, bo zrobiłam z połowy składników i nie bardzo wiedziałam, jak się do tego odnieść, co było dość wygodne.

Croissants