czwartek, 25 marca 2010

Morderstwo przy muffince


muffinki bananowe

Uwielbiam czytać kryminały. Takie klasyczne, najlepiej angielskie. Miejsce akcji to monotonnie bezpieczny świat, w którym fakt morderstwa wydaje się być wykroczeniem przeciwko etykiecie. Pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami bohaterowie piją herbatkę (albo koktajle, zależy) i pielą ogródki (albo nic nie robią, jeśli to jacyś lord i lady). Ofiara może być przypadkowa, ale zawsze musi być motyw (preferowany jakiś bardzo osobisty) i ostateczne wyjaśnienie, dlaczego to właśnie ta osoba zginęła w tej właśnie chwili. Po przeczytaniu takiego kryminału człowiek ma poczucie, że świat jest jednak bezpiecznym miejscem.

Ostatnio w moje ręce trafiło „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” Marthy Grimes, będące właśnie taką pierwszorzędnie staroświecką rozrywką. Akcja toczy się, co prawda, chyba w latach osiemdziesiątych, ale wydaje się, że angielska prowincja dobrze zakonserwowała się jakieś 50 lat wcześniej. Pewna Miła Osoba, pożyczając mi tę książkę powiedziała przy tym, że je się tam muffinki (dodała coś jeszcze, ale rzecz jasna, to muffinki najbardziej utkwiły mi w pamięci).

Jednak jak się okazało, kawiarnia o budzącej nadzieję nazwie „Magiczna mufiinka” została umiejscowiona w naszej uroczej (w toku akcji nie tak znowu uroczej, ale w końcu mamy do czynienia z morderstwem) angielskiej wiosce z nieco przewrotną myślą. Mieszkańcy Littlebourne chodzą tam nie tyle z nadziei na pyszną przekąskę i miłą atmosferę, ale raczej ponieważ jest to jedyne miejsce, gdzie tego typu przekąskę można dostać. Myślę, że zrozumiecie o co mi chodzi, jeśli napiszę, że pewnego dnia muffinką dnia (i jak się wydaje, jedyną muffinką wtedy serwowaną) była taka z bakłażanem. Specialité de la maison są zaś muffinki z marchewką.

I tu dochodzimy do sedna. Czy muffinka marchewkowa to jest naprawdę pierwszy rodzaj muffinki, który przychodzi Wam na myśl? Drugi? To chociaż trzeci? Zastanawiam się, czy jest to dowód na niedostateczną wiedzę Marthy Grimes w tym temacie, czy tylko kolejny dowód na nieco oryginalny sposób bycia właścicielki „Magicznej muffinki”. Póki co, zakładamy, że to drugie. Ale kilkadziesiąt stron dalej pojawia się zdanie, które dotąd budzi moje zdumienie: „Panna Pettigrew marszczyła nos jak ktoś, kto w wyobraźni wyrabia ciasto na muffinki”. Nie wiem, czy to dzieło autorki czy tłumacza. Jednak w stosunku do muffinek n i g d y, p r z e n i g d y nie użyłabym słowa „wyrabiać”. Ciasto na muffinki się miesza. Łyżką. W żaden jednak sposób nie wpływa to na przyjemność czytania powieści i jeśli lubicie Agathę Christie, to Martha Grimes będzie Wam się podobać.

Do wykonanie moich muffinek zainspirowała mnie owocowa sałatka Majki, którą zapragnęłam przerobić na coś mniej jednoznacznie zdrowego i w tym celu odnalazłam przepis na ciasto bananowe. Zupełnie nie wiem, dlaczego porzuciłam je na tak długi czas. Jest absolutnie zniewalające, a od zapachu w czasie pieczenia nabiera się ochoty na działalność przestępczą, jaką mogłoby być włamanie do piekarnika. A chociaż czapeczka z bitej śmietany i ziarenka granatu fajnie wyglądają, to jednak samo ciasto jest tak dobre, że bez żalu można z nich zrezygnować.

I tutaj, żeby z kolei mnie ktoś nie posądził o dyletanctwo, czas na małe wyjaśnienie. Oczywiście ciastka? babeczki? przygotowane w ten sposób z klasycznymi muffinkami, oprócz kształtu, niewiele mają wspólnego. Ja jednak wolę mówić muffinki niż cupcakes, dlatego tak mało ortodoksyjnie pozostanie.

muffinki babanowe

Bananowe muffinki z czapeczką

ok. 15 szt.*

Składniki:

3 banany
2 jajka
1 szklanka cukru
½ szklanki stopionej margaryny
¾ łyżeczki proszku do pieczenia
1 ¼ szklanki mąki
½ szklanka orzechów włoskich, posiekanych
½ łyżeczki soli


czapeczka:

200 ml śmietany kremówki
2-3 łyżki cukru pudru (lub do smaku)
2 łyżki gęstej słodkiej śmietany lub mascarpone (opcjonalnie)
fix do śmietany (opcjonalnie)
1 granat


Wykonanie:
  1. Muffinki: jajka zmiksować z cukrem, dodać roztopioną margarynę, a następnie zmiksowane banany, potem mąkę i proszek, sól. Na końcu wymieszać z orzechami. Ciastem napełnić foremki do muffinek. Piec ok. 20-25 min. w 180 stopniach.
  2. Krem: Granat przekroić, wydłubać nasionka i odcedzić, zachowując sok. Śmietanę ubić razem z sokiem z granatu i cukrem, ewentualnie, jeśli chcemy, żeby ma być przetrzymywany dłużej, dodać łyżeczkę śmietan fixu, postępując zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Do ubitej kremówki delikatnie wmieszać gęstą śmietanę lub mascarpone.
  3. Wystudzone muffinki przyozdobić czapeczkami z kremu i posypać ziarnkami granatu.
*lub mała keksówka, czas pieczenia należy wydłużyć do 40-50 minut.

muffinki bananowe

niedziela, 21 marca 2010

Grzanki. Francuskie śniadanie cz. II




Może Wam się wydawać trochę dziwne, dlaczego tak wyszydzone przeze mnie za swą ubogość francuskie śniadanie, zasługuje na aż dwa osobne posty. O kawie, właściwie wiadomo, można tomy napisać, ale co można powiedzieć o tych przypalonych grzankach? Pewnego razu, w okolicach postanowienia, że odświeżę trochę mój francuski, odkryłam, że wiele, a nawet, że mogą one budzić prawdziwe emocje.

Odświeżanie francuskiego zazwyczaj zaczynam (i niestety, kończę) od czegoś lekkiego i przyjemnego, czyli od lektury. A to co miałam pod ręką, to była bardzo przeze mnie lubiana, chociaż od lat niedoczytana do końca, książeczka Rémiego Bertranda na temat synonimów. Przeszukując spis treści w poszukiwaniu rozdziału, którego jeszcze nie czytałam, natrafiłam na rozdział o grzance. Początkowo chciałam Wam przetłumaczyć ten tekst, ale okazało się, że moja pomysłowość jeśli chodzi o synonimy grzanki w języku polskim zawiodła, zresztą, co mnie nieco pocieszyło, pomysłowość autorów rodzimych słowników ogranicza się do słów „grzanka” „opiekacz” „tost” i „toster”, a to zdecydowanie za mało. Przedstawię więc tylko najważniejsze punkty tekstu Bertranda. Mam nadzieję, że po tej lekturze będziemy już mogli potraktować francuską przypalonkę z powagą i respektem, na jaki zasługuje.

To, czym zajmuje się Bertrand, to dwa grzankowe synonimy: rôtie (rôtir znaczy piec) i taritne grillée (tartine to kanapka, griller – grillować, piec na grillu).

Spostrzeżenie 1. Nazewnictwo jest w dużej mierze kwestią zwyczaju rodzinnego ale także zależy od pokolenia. Użycie rôtie dominuje raczej wśród starszawych cioć.

Spostrzeżenie 2. A może te dwa synonimy powinny być odpowiednio używane w zależności od tego, jak grzankę przygotowano? W końcu w przypadku pieczenia, definicja słownikowa mówi o bezpośrednim wystawieniu na ogień (i musicie uwierzyć, że tak jest, w moim słowniku także), a przy grillowaniu jest coś, na przykład kratka, która między ogniem a kromką chleba pośredniczy.

Spostrzeżenie 3. jak na razie, najciekawsze. Słownik historyczny języka francuskiego mówi, że różnica wcale nie tkwi w tym, w jaki sposób tę kromkę opieczemy, ale... jakiego użyjemy chleba! Taritne grillée jest opieczoną kromką chleba francuskiego (wybaczcie, ale moje poszukiwania nie sięgnęły tak głęboko, by na pewno wiedzieć, o jaki chleb chodzi), zaś tartine rôtie jest opieczonym chlebem tostowym.

Ale, ale, to jeszcze nie wszystko. Obecnie na grillowaną kromkę chleba tostowego mówi się raczej: tost. Jest to zapożyczenie z angielskiego, które z kolei zostało zapożyczone ze starofrancuskiego tostee (czyli przypieczony chleb) i łacińskiego torrere (piec, smażyć, suszyć). Więc, o ile tost może oznaczać rôtie, to jednak rôtie nie jest taritne grillée - chleb francuski zobowiązuje. Ażeby sprawę skomplikować, grille-pain - który przypieka chleb za pośrednictwem grilla jest także nazywany tosterem.

Hmm...

Początkowo, aby dopasować się do opowieści, chciałam zaproponować Wam jakąś odmianę grzanek, ale po zastanowieniu postanowiłam zrobić coś, na co już dawno miałam ochotę, a co także pozwala zagospodarować nieco wczorajszą bagietkę. Przepis na chlebową zapiekankę pochodzi od Nigelli i jest jednym z tych dań (obok kedgeree – potrawy z ryżu i łososia oraz smażonej fasoli, na przykład), które z niezrozumiałych dla mnie powodów Anglicy polecają jeść na śniadanie. Okazało się jednak, że jest to potrawa co najmniej znana, a być może i wywodząca się z Francji, bo natrafiłam na nią, szukając przepisu na coś zupełnie innego, i u Michela Roux. U Roux nazywa się „francuską zapiekanką pierzynka” można więc powiedzieć, że jednak pewien związek z porankiem ma.

PS Jeśli ktoś zauważy jakieś nieścisłości w moich francuskich tłumaczeniach (a także będzie go razić brak rodzajników), to niech nie wygarnia mi nieuctwa, bo chodziło mi raczej o przekazanie Wam, jak bardzo jednak ta grzanka jest ważna, a nie nauczenie Was francuskiego. Więc niech proszę, nikt nie używa tego wpisu zamiast podręcznika. A jeśli mielibyście ochotę sięgnąć po książeczkę, z której skorzystałam, to jest to Un bouquin n'est pas un livre. Les nuances des synonymes Rémiego Bertranda.

PS 2 A jak się okazało, moje jednostkowe obserwacje na temat uwielbienia Francuzów do spalenizny można jednak choć trochę uogólnić, bo takie spostrzeżenie znalazłam u Marii Iwaszkiewicz w książeczce „Z moim ojcem o jedzeniu”. Dzięki Joasiu :*

PS 3 Z innej beczki: jeśli bylibyście zainteresowani "niedziecięcymi" ilustracjami do „Alicji...”, o których pisałam, to kilka z nich można zobaczyć tu



Francuska zapiekanka chlebowa

Składniki:

225 g podsuszonej bagietki, pokrojonej na kromki
6 dymek, posiekanych
200 g mozzarelli
50 g parmezanu w płatkach (nie dałam)
100 g cheddara (lub dowolnego żółtego sera)
100 ml śmietany (dowolnej, ja dałam słodką, ale tylko dlatego, że była pod ręką)
6 jajek
mały pęczek szczypiorku do przybrania


Wykonanie:
  1. Mozzarellę i cheddar zetrzeć lub pokruszyć. Jajka roztrzepać ze śmietaną i parmezanem, dobrze doprawić solą i pieprzem (inaczej danie będzie mdłe). Dymki drobno posiekać i dorzucić do masy.
  2. W naczyniu ułożyć połowę bagietek i posypać połową cheddara z mozzarellą, przykryć drugą częścią bagietki, zalać masą i posypać serem. Przykryć folią i odstawić do lodówki na noc, lub, jak radzi Roux, 24 czy nawet 48 godzin.
  3. Piec 30 minut w 180 stopniach lub do czasu, kiedy wetknięty w danie nóż wychodzi suchy. Przed podaniem posypać szczypiorkiem. Roux radzi także, oprócz sera, dodać do zapiekanki przysmażony boczek i brzmi to bardzo sensownie.

poniedziałek, 15 marca 2010

Kawa. Francuskie śniadanie cz. I




Co przychodzi Wam na myśl, kiedy słyszycie „francuskie śniadanie”?

Świeżo zaparzona kawa? Chrupiące bagietki i croissanty? Pyszne chlebki czekoladowe i chlebki z rodzynkami?

Być może jest to zestaw w sam raz dla turystów w luksusowym hotelu, ale raczej nie dla prawdziwego Francuza. Otóż Francuzi to ludzie praktyczni oraz oszczędni. Ich śniadanie to parodia posiłku i to właśnie w związku ze śniadaniem, przeżyłam chyba jeden z największych szoków kulturowych, który przydarzył mi się w czasie rocznego pobytu w tym, skądinąd przyjemnym, kraju.

A było to tak. Podczas lata pracowałam w domu przemiłych państwa M. Dom był starą rodową siedzibą i budził mój podziw i zazdrość jednak, z mojego punktu widzenia, miał też poważną wadę, którą było położenie na głębokiej wsi, więc moimi jedynymi rozrywkami było oglądanie telewizji i czytanie (tak, tak, w tej kolejności) oraz mogło być opalanie się i kąpiele w basenie, czym trochę wzgardziłam. Praca nie była nadzwyczajnie płatna (Francuzi są oszczędni), ale chodziło mi raczej wtedy o kontakt z językiem niż nadzwyczajne zarobki, pracy było raczej mało, a poza tym, duża jej część polegała na gotowaniu, więc nie było na co narzekać. I mogłam wstawać właściwie najpóźniej z rodziny. Szok śniadaniowy spotkał mnie więc, o ile pamiętam, tylko raz*, kiedy pani M. chciała mi wszystko pokazać.

Śniadanie składało się generalnie z dwóch rzeczy. Pierwszą były resztki wczorajszej bagietki (Francuzi są oszczędni i praktyczni), opieczone na węgiel w śmiesznej starodawnej maszynce.**. Drugą rzeczą była zwykła rozpuszczalna nesca***, pita z, nie wiem jak Wam to opisać, ale na mnie wtedy zrobiło to wrażenie przeogromne, miseczek, z których normalni ludzie jedzą zwykle płatki.

Nie jestem w stanie dobrze oddać natężenia mojego szoku, kiedy zobaczyłam nieświadomych mojego osłupienia gospodarzy pochylonych nad miseczkami kawy, a może maczających w tych miseczkach grzanki. Myślę jednak, że wystarczająco dobrze oddałam mizerię tego posiłku, który jest przecież, według licznych speców od prawidłowego odżywiania, najważniejszym w ciągu dnia.

Na pewno jest bardzo ważny dla mnie, ponieważ jest to jedna z nielicznych PEWNYCH miłych rzeczy, która przydarza mi się o poranku, dlatego nigdy ze śniadania nie rezygnuję. A chociaż ja piję rano herbatę, jednak chciałabym zaproponować Wam coś, co spowoduje, że nawet rozpuszczone kawopodobne granulki (które zresztą lubię, to kwestia przyzwyczajenia) staną się trochę bardziej niezwykłe.

Pomysł na karmelowe łyżeczki pochodzi z książki „Karmel”, o której niedawno pisałam. Myślę, że warto wstać pięć minut wcześniej i przeznaczyć je na spokojne wypicie kawy, z kubkiem w ręce pogapić się w okno, powstrzymując się od zupełnie zbędnej niechęci, patrzeć na płatki śniegu, zupełnie nieświadome tego, że już dawno nie powinno ich tam być. I zamieszać w kubku karmelową łyżeczką, trzy razy w prawo, dwa w lewo, a kiedy będziecie oblizywać łyżeczkę (może zostało na niej jeszcze trochę czekolady?) naprawdę łatwiej będzie uwierzyć, że to może być fajny dzień.

*To dość oczywiste, że szok przeżyłam raz, mam tu tylko na myśli, że nieczęsto jadałam śniadanie z resztą rodziny.
*Chociaż w okresach, kiedy w domu było więcej członków licznej rodziny zazwyczaj nie było już wczorajszej bagietki.
***Żebyście mieli pewność, że jednak to byli ludzie na poziomie, to natychmiast zapewniam, że kawę z ekspresu też pili, tyle, że po obiedzie.



Karmelowe łyżeczki

Składniki:
(ok. 15 szt.)

1 szkl. cukru
ewentualnie: czekolada, kardamon, cynamon w proszku itp.

Wykonanie:
  1. Cukier wsypać do garnka, ewentualnie skropić wodą (jeśli nie czujecie się jeszcze zbyt pewnie przy przygotowaniu karmelu) i podgrzewać, aż nabierze ciemnobursztynowej barwy (pamiętając o zasadzie: lepszy trochę za jasny, niż przypalony).
  2. Przygotować kawałek papieru do pieczenia, wielkości, powiedzmy, prostokątnej blachy do ciasta. Gotowy karmel zdjąć z ognia, nabierać na łyżeczkę i rysować nią możliwie doskonałe... łyżeczki. Początkowo idzie kiepsko, ale w połowie porcji dojdziecie do wprawy. Rysowanie idzie lepiej kiedy karmel odrobinkę wystygnie, bo wtedy jest gęstszy i nie rozpływa się tak bardzo. Jeżeli zastygnie za bardzo, wystarczy ostrożnie go przygrzać. Gotowe (ale nie zastygłe do końca) łyżeczki można posypać przyprawami. A kiedy zastygną, dodatkowo pomoczyć w roztopionej czekoladzie. Używać do mieszania kawy lub zjadać jak lizaki.
Uwaga: od razu po zastygnięciu łyżeczki się nie kleją, ale już po krótkim czasie łapią wilgoć z powietrza (tak mi się wydaje) i robią się lepkie. Być może natychmiastowe zamknięcie ich w czymś szczelnym pozwoli tego uniknąć, ale nie próbowałam, więc to tylko taka sugestia.




wtorek, 9 marca 2010

W przelocie wzięła z którejś półki słoik z nalepką

DŻEM POMARAŃCZOWY, ale ku jej wielkiemu rozczarowaniu okazał się pusty





Moje słoiki będą oczywiście pełne, chociaż pomarańczowy jest tylko ich kolor, ale o nich będzie znacznie później.

„Alicja w Krainie Czarów” nigdy nie należała do moich ulubionych książek. Mimo, że byłam szczęśliwą posiadaczką własnego egzemplarza, nie wiem nawet, czy go przeczytałam. Jeśli do tego nie doszło, to pewnie z powodu dziwacznych, wcale niedziecięcych ilustracji Dusana Kallay'a (kilkukrotnie nagradzanych), na których widać dziwne dziecko o krótkich włosach (a to rzecz dla tego typu bohaterki niedopuszczalna) i zielonkawym odcieniu cery, a rysunki swoim charakterem przypominają raczej obrazy Boscha, niż Disneyowską wizję z uroczą blondyneczka w niebieskiej sukience w roli głównej, którą bardzo lubiłam. Powieść więc toczyła swój żywot na półce, a jeśli była wyjmowana to tylko po to, żeby wsadzić tam sreberko po cukierku albo liść do zasuszenia, bo format powodował, że do tego nadawała się idealnie.

Postanowiłam więc „Alicję...” wreszcie przeczytać (co zrobiłam, co kilka stron natykając się na kolorowe papierki) i teraz wiem, że ilustracje Kallaya lepiej pasują do ducha dzieła Carrolla niż nasycone, wesołe barwy Disneya. Podejrzewam też, że nawet jeśli tę książkę zaczęłam kiedyś czytać, to jako dziecku nie mogła mi się ona podobać. Powiem więcej, kiedy dzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z Siostrą, to dowiedziałam się, że psychologowie odradzają czytanie „Alicji...” dzieciom do któregoś tam roku życia. Moim zdaniem i owszem, sama historia jest dla dzieci bardzo odpowiednia, opowiedziana w inny sposób mogłaby im się bardzo podobać, jednak ironiczno-schizofreniczny humor Carrolla jest chyba dla dziecka zbyt abstrakcyjny. To cudownie przewrotna opowieść o świecie, gdzie nie istnieje konwenans i norma, to mała Alicja do pewnego stopnia reprezentuje postać dorosłego, który zachowanie innych uważa za nieodpowiednie i który wyznacza, co jest zachowaniem normalnym. Tylko i tak nikt się tym nie przejmuje. Z drugiej strony Alicja wcale nie pozostaje bierna wobec nieuprzejmych i impertynenckich zachowań swoich rozmówców, co z pewnością jest rewolucyjne, bo przecież była dziewczynką z drugiej połowy XIX wieku! chociaż oczywiście nie odpowiada na nie w równie niegrzeczny sposób. A co jest z tego wszystkiego moim zdaniem najgorsze (przynajmniej z punktu widzenia dziecka): całej historii nie towarzyszy żaden morał.

Moim zdaniem, „Alicja w Krainie Czarów” czytana przez dorosłego jest absolutnie uroczym (chociaż , rzecz jasna, uroczym w takim nieupupiającym sensie) dziełem i jakbym zaczęła dzieliła się swoimi wrażeniami to mogłoby się to prędko nie skończyć, a miałam pisać o książce kucharskiej.



„Cuda. Przepyszne przepisy z krainy Alicji” to książka kucharska jedyna w swoim rodzaju. Każdy przepis jest inspirowany jakimś fragmentem z książki Carrolla (bo, choć uleciał mi dokładny cytat, musicie wiedzieć, że Alicja bardzo interesowała się sprawami jedzenia i picia). Przepisy są w porządku, chociaż wcale nie takie, które ma się ochotę natychmiast wypróbować. Mój podziw i pożądanie budzi raczej sposób podania, sposób dekoracji zwykłej tarty albo ciasteczek, które rzeczywiście nabierają magicznych cech. A do tego jak to jedzenie zaaranżowano! Nie wiem, czy Wam się to spodoba, ale w każdym razie fajnie zobaczyć, że tak zupełnie inaczej, też można, dlatego na deser będzie kilka zdjęć z książki. Ciekawe, czy wszędzie uda Wam się znaleźć jedzenie.

Co do samego przepisu – konfitury z jabłek i pomarańczy z imbirem, miałam sporo obaw, ale niepotrzebnie, każdy kto lubi imbir powinien być zadowolony, smak marchwi jest prawie niewyczuwalny, ale stanowi ona miły akcent kolorystyczny. Ponieważ jabłka pozostają twarde kiepsko nadaje się do chleba, ale z pewnością będzie pyszna z naleśnikami, goframi albo pancake’ami. A może by wymieszać słoiczek z surowymi, drobno pokrojonymi jabłkami i nadziać tym kruchą tartę? Wyobraźni odmówić Alicji na pewno nie można, a ja zachęcam Was, do uruchomienia Waszej.



Konfitura z jabłek, marchwi i imbiru
(12 słoiczków o pojemności 200 ml)

Składniki:

1,2 kg jabłek (1 kg po obraniu)
500 g marchwi (400 g po obraniu)
1,2 kg cukru
2 cytryny
100 g kandyzowanego imbiru

Wykonanie:
  1. Obrać marchew i pokroić na zapałkę. Przełożyć do garnka, zalać wodą i gotować do miękkości (ok. 15 minut od momentu zagotowania wody).
  2. Obrać jabłka, wyciąć gniazda nasienne i drobno, acz niekoniecznie regularnie, pokroić.
  3. Z cytryn zetrzeć skórkę i wycisnąć sok
  4. W garnku wymieszać marchew, jabłka, cukier, cytrynę i skórkę i zagotować. Dorzucić drobno posiekany imbir.
  5. Teoretycznie należy zbierać szumowiny, ale mnie nie udało się tego zrobić, musiałabym równocześnie wybierać owoce. Gotować ok. 10 minut. Ja gotowałam 15, syrop po tym czasie jest jeszcze dość rzadki, więc jeśli wolicie gęstszy i użyliście twardego gatunku jabłek, to bez szkody dla całości można pewnie pogotować chwilę dłużej. Do słoiczków przełożyć najpierw owoce, a potem zalać syropem. Zakręcić i położyć na ścierce do góry dnem. Odwrócić, kiedy ostygnie.


Wszystkie poniższe zdjęcia pochodzą z książki Ch. Ferber, P. Model, B. Winkelmann Merveilles. Delicieuses Recettes au Pays d'Alice










sobota, 6 marca 2010

Na przekór (i do góry dnem)


Panna cotta z Czarnego Lasu

Chociaż mam pretensje w kierunku rozmaitych artystycznych zdolności i w moich szufladach zalegają farbki, kredki, koraliki i inne utensylia, kupowane w zależności od tego, jaki talent akurat chciałam rozwijać, to jednak nie uważam się za osobę obdarzoną szczególną fantazją czy też jakoś bardzo kreatywną. Podobnie jest z gotowaniem. Do niedawna przypuszczałam, że właściwie w ogóle nie wymyślam przepisów, co jednak po głębszej analizie okazało się nieprawdą. Przepisy wymyśla chyba każdy, kto gotuje. W końcu większość potraw powstaje jednak z tego, co mam pod ręką, niż w wyniku zrobienia wcześniej przemyślanych zakupów. Czasami wychodzą rzeczy pyszne, a czasami takie sobie, w sumie jednak nigdy ich nie zapisuję i wydają mi się zbyt banalne, żeby podawać je dalej.

Czymś, co kręci mnie o wiele bardziej, jest wypróbowywanie cudzych przepisów. Bardzo nie lubię, kiedy czegoś akurat nie mam i muszę zastąpić czymś innym, co zdarza się raczej często. Dla mnie ta drobna podmiana nie jest stworzeniem nowej jakości, ale stanięciem w obliczu okrutnej prawdy, że nie spróbuję oryginału. A największa radość i satysfakcja jest wtedy, kiedy moje danie, wygląda jak to na zdjęciu.

Na przekór jednak tym wszystkim faktom i moim preferencjom, dzisiaj będzie coś, co wymyśliłam sama. Deser, którego główną treścią jest panna cotta, niezbyt skomplikowany, choć początkowo może się takim wydawać, ale on po prostu wymaga trochę czasu, za to zdecydowanie jest śliczny i pasujący do foremki z serduszkami, którą niedawno dostałam i musiałam znaleźć dla niej odpowiednie wypełnienie. Jeśli miałabym jakieś drobne zastrzeżenia, to chyba wolałabym zmniejszyć grubość czekoladowego spodu na rzecz grubszej warstwy panny cotty.

Przepis dołączam do akcji W Krainie Czarów, a następnym razem będzie więcej o Alicji, wcale nie w związku z filmem o bardzo kosztownej akcji promocyjnej, ale w związku z absolutnie magiczną książką kucharską, którą ostatnio kupiłam. Jeśli przy „Ustach pełnych karmelu” pisałam, że uwielbiam je po prostu oglądać, to w przypadku kulinarnej Alicji szata graficzna byłaby wystarczającym pocieszeniem, nawet jeśli wszystkie przepisy okazałyby się niejadalne albo miałabym żadnego nigdy nie wypróbować. Oczywiście wypróbowałam i o tym właśnie (między innymi) będzie w kolejnym odcinku.

Panna cotta z Czarnego Lasu

Panna cotta z Czarnego Lasu
8 porcji o objętości ok. 75 ml

Składniki:

½ szklanki wiśni w syropie (więcej płynu niż wiśni)
1 łyżeczka żelatyny

1 ½ szkl. śmietany 30 lub 36%
1 ½ łyżki cukru
laska wanilii lub cukier waniliowy
1 ½ łyżeczki żelatyny

100 g herbatników
50 g gorzkiej czekolady
60 g masła

ewentualnie więcej wiśni i syropu do przybrania


Wykonanie:

  1. Przygotować galaretkę: 1 łyżeczkę żelatyny rozpuścić w małej ilości gorącej wody (pewnie z 2-3 łyżki wystarczą), dolać do wiśni z syropem i rozlać równomiernie w naczyńkach*, w których będziemy przygotowywać deser: najpierw wlać syrop, a potem rozłożyć wiśnie, po kilka sztuk na porcję. Wystudzić (albo i nie studzić, jeśli jesteście tak niecierpliwi jak ja, ale pamiętajcie, że lodówce to szkodzi) i wstawić do lodówki, żeby galaretka zastygła.
  2. Śmietanę zagotować z cukrem, laską wanilii (wcześniej wyskrobać z niej ziarenka i wrzucić do płynu) lub cukrem waniliowym. Żelatynę rozpuścić w ¼ szklanki gorącej wody i dolać do gorącej śmietany. Masę przecedzić, najlepiej do jakiegoś naczynia z dziubkiem, bo z niego będzie łatwiej nalewać. Śmietanę wylać na zastygłe galaretki, ostudzić i przełożyć do lodówki na kilka godzin (pewnie 2 wystarczą).
  3. Herbatniki i czekoladę zmiksować w malakserze na proszek, przełożyć do miseczki, zalać roztopionym masłem i wymieszać.
  4. Na zastygłych pannach cottach delikatnie rozłożyć warstwę herbatników, znowu odstawić do lodówki, aż spód się zestali.
  5. Aby wyjąć deser z naczyńka należy na krótką chwilę zanurzyć naczyńko w gorącej wodzie, po czym przykryć je talerzykiem i odwrócić. Jeśli deser nie chce się odkleić, włożyć na jeszcze chwilkę do wody.
*Myślę, że okrągłe desery będą wyglądały równie ładnie, do ich przygotowania można użyć nawet filiżanek. W zasadzie, jeśli bardzo obawiacie się tego wyjmowania można też zacząć przygotowania od dołu, czyli na dno czegoś dać masę herbatnikową, na to pannę cottę, a na to galaretkę i podać w naczyńkach. Tylko wtedy lepiej masę śmietanową częściowo zestalić, bo jeśli będzie całkiem płynna, to herbatniki mogą wypłynąć na wierzch.

wtorek, 2 marca 2010

Ciasteczko na marzec


Ciastka Anzac

Mniej więcej w połowie podstawówki zaczęłyśmy z siostrą korespondować z ludźmi z całego świata. Nie pamiętam, od czego to się zaczęło, ale było to bardzo wciągające. Do moich korespondentów należał Brazylijczyk Cleiton, który miał narzeczoną Juliannę, przebywającą w Japonii, i który za każdym razem powtarzał, że mnie kocha; Tajka (Kwang?), która dużo się uczyła, dziewczynka z Malezji, o której nie potrafię dziś nic więcej powiedzieć, a później jeszcze mieszkająca w Stanach Zjednoczonych Ukrainka Svitlana. W każdym razie ich pamiętam najlepiej. Na tej korespondencji można się było w różny sposób wzbogacić, bo oczywiście wymiana dóbr i różnego rodzaju wiedzy, trwała. Ja zyskałam szwajcarski znaczek pachnący czekoladą i dwa przepisy, a dziś będzie o jednym z nich.

Nowozelandka Teresa korespondowała właściwie z moją Siostrą. Pewnego razu przysłała przepis na ciasteczka, z adnotacją, że są pyszne (oczywiście!) i jest to jej pilnie strzeżona tajemnica. To, że są pyszne, szybko udało się zweryfikować, ale ponieważ ich nazwa była napisana nieco niewyraźnie, to długo pozostawała dla mnie tajemnicą.

Aż do całkiem niedawna, kiedy okazało się, że jest to przepis na bardzo znane i popularne ciastka Anzac. Nie wiem, czy rzeczywiście był to sekretny przepis Teresy, czy tylko tak napisała, aby dodać im ważności, ale ja naprawdę je lubię, mimo faktu, że aż do dziś (!) zawsze za bardzo się rozlewały i zdecydowanie przypiekały bardziej niż by należało, co jednak sprawiało, że były interesująco chrupkie. Trudno powiedzieć, czemu przypisać dzisiejszy sukces, chociaż wiem na pewno, co zrobiłam inaczej niż zwykle. Po pierwsze, przepisując przepis zapomniałam o cukrze, więc dodałam go tyle, ile uważałam, że będzie dobrze. Po drugie, w przepisie występuje golden syrup, który zwykle zastępowałam miodem, a dzisiaj, z jego braku, melasą. Ciastka wyszły mniej słodkie niż zawsze, co raczej przypisuje obecności melasy niż niedostatecznej ilości cukru.

Z powodu mojego rozkojarzenia ;) nie poznacie więc tajnego przepisu Teresy, a jedynie moją wariację na jego temat, nadal jednak uważam, że warto spróbować.

Ciastka Anzac

Ciastka Anzac
ok. 18 dużych ciastek

Składniki:

szklanka mąki
szklanka wiórków kokosowych
szklanka płatków owsianych
120 g masła
2 łyżki golden syrup (lub miodu)
¾ szklanki cukru
1 ½ łyżeczki sody oczyszczonej


Wykonanie:
  1. Mąkę, wiórki i płatki owsiane wymieszać w misce.
  2. W garnuszku rozpuścić masło z cukrem i złotym syropem.
  3. Sodę oczyszczoną rozpuścić w 2 łyżkach gorącej wody i dolać do mieszanki maślano-cukrowej. Wymieszać, a następnie przelać do suchych składników i znowu porządnie wymieszać.
  4. Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia za pomocą dwóch łyżek lub łyżki do lodów nakładać kulki, wielkości piłeczki ping-pongowej.
  5. Piec 12-15 minut w 180 stopniach. Po upieczeniu ciasteczka powinny być miękkie, ponieważ stygnąc, twardnieją.
Ciastka Anzac