czwartek, 25 listopada 2010

Uzależnia... (i nie zawiera cukru)



Pieczenie chleba jest jak nałóg. Kiedy raz się zacznie, trudno przestać. Wcale nie chodzi o smak, chociaż pewnie żeby kupić równie dobry chleb trzeba by się trochę naszukać. Ja jestem uzależniona od tego momentu, kiedy wyjmuję bochenek z pieca i patrzę, jaki wzór utworzyły tym razem pęknięcia na skórce i usiłując się nie poparzyć pukam od spodu, by sprawdzić, czy na pewno jest upieczony. I chociaż całemu procesowi nie towarzyszy już niepokój, czy się uda (pewnie, że się uda, za każdym razem się udaje), to i tak rytuał pieczenia, od momentu, kiedy wyjmuje zakwas z lodówki, przekładam do wielkiego słoja i odmierzam w równych proporcjach mąkę i wodę, aby go nakarmić, do czasu, kiedy wystudzony chlebek zawijam w ściereczkę (absolutnie nie wkładam do plastikowego worka!) jest niezmiennie ekscytujący.

Może dziwi Was, że ostatni punkt to "zawijanie w ściereczkę", a nie "próbowanie". Tu niestety jest słaby punkt mojej metody. Chleb piekę zawsze wieczorem. A po pierwsze, podobno gorącego nie można kroić, bo to psuje strukturę (para ulatuje na zewnątrz, zamiast nawilżać chleb od środka), a po drugie, jedzenie po 20, poza wyjątkowymi sytuacjami, jest wykluczone. Więc zawijam chleb w ściereczkę i pozostaje mi tylko śnić o chwili, kiedy rano spróbuję pierwszej kromeczki posmarowanej masłem. Wyłącznie masłem, aby podkreślić, a nie stłumić smak.

Myślę, że każdy powinien nauczyć się piec chleb i jeśli spróbuje to zrobić, będzie wiedział, dlaczego było mu to niezbędne do szczęścia ;)

Dzisiejszy chleb jest idealny dla tych, którzy dopiero chcą zacząć przygodę z chlebem. Przepis zawiera się właściwie w jednym zdaniu: wsypać składniki do miski i wymieszać. To odmiana popularnego przepisu na soda bread, najbardziej znane chleby tego typu pochodzą z Irlandii, chociaż i polskie proziaki należą do tej rodziny, co właśnie uświadomiła mi Wikipedia. Smak mojego kukurydzianego soda bread nie ma nic wspólnego z żytnim na zakwasie, przypomina raczej niesłodkie ciasto, ale początkującym pozwoli poczuć dumę z pierwszego samodzielnie upieczonego bochenka, a doświadczonym piekarzom zapewni małą odmianę. Najlepszy oczywiście z samym masłem.



Chleb kukurydziany
źródło: Smażone zielone pomidory

Składniki:

2 szklanki mąki kukurydzianej
1 1/2 szklanki maślanki
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka soli
1 jajko
1 łyżka ciepłego tłuszczu z bekonu*

Wykonanie:

Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Wszystkie składniki oprócz tłuszczu dokładnie wymieszać. Dodać tłuszcz. Ciasto przełożyć do foremki wysmarowanej masłem (użyłam aluminiowej jednorazowej dł. 20 cm) i piec ok. 45 minut. Sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest już upieczone. Jak każdy chleb i ten po upieczeniu dobrze wyjąć z foremki i studzić na kratce.

*Wytopiłam z boczku pokrojonego w kostkę, który potem też dodałam do ciasta. Myślę, że smalec też się nada, a w ostateczności nawet łyżka oleju.


czwartek, 18 listopada 2010

Zbytecznik kuchenny #5



Dzisiejszy zbytecznik jest trochę nietypowy, bo kupiłam go nie jako zachciankę, ale przedmiot niezbędny w mojej kuchni (albo nawet, w moim życiu), który pozwoli mi oszczędzić sobie trochę stresu i wysiłku, jakie towarzyszą jedzeniu grejpfrutów. Kontakt z tymi owocami kojarzy mi się ze skazaną na niepowodzenie próbą uniknięcia pryskania szczypiącego soku w oczy, a także usiłowaniami niepobrudzenia wszystkiego dookoła tymże sokiem, który, zamiast grzecznie siedzieć na łyżeczce, magicznym sposobem oblepia ręce i ścieka na obrus. Nie bez powodu jedzenie grejpfrutów odchudza, wysiłek fizyczny przy tej czynności jest nie do uniknięcia. Chociaż...

Hasło "łyżeczka do grejpfruta" nie ma wielu sensownych (czyli takich, które da się kupić) wyników w Google, ale ten, który jest, po kliknięciu pokazuje zabawny designerski przyrząd w kształcie flaminga. Na fali entuzjazmu byłam gotowa natychmiast złożyć zamówienie także na inne zabawne przyrządy w kształcie zwierzątek (np. wiewórkowy nożyk do mandarynek), które staną się kupionymi rozsądnie wcześnie prezentami bożonarodzeniowymi, a to po to, by koszty przesyłki nie przekroczyły kosztów zakupów. Na szczęście się opamiętałam, zrezygnowałam z nożyka i łyżeczki, postanowiłam dać sobie czas na przemyślenie i spróbować znaleźć pożądany przedmiot gdzieś bliżej.



Jak widzicie na załączonym obrazku, moje poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem. Nie tak ładnym, lecz praktycznym i stosunkowo tanim (bardzo tanim, jeśli weźmie się pod uwagę, że powstrzymałam się od kupienia zaparzaczki do herbaty! w kształcie pióra, która byłaby doskonałą pomocą przy realizacji dzisiejszego przepisu ;)

Z przykrością muszę donieść, że nie wszystkie moje problemy zostały rozwiązane za pomocą tej łyżeczki. Owszem, jedzenie grejpfruta nie jest już związane z takim wysiłkiem, ostry czubek i może nie tak widoczne na zdjęciu, ząbki elegancko wbijają się w miąższ, co nie zapobiega jednak pryskaniu soku. Na wyposażeniu zawsze warto mieć jeszcze okulary.

Do przygotowania galaretki łyżeczka nie będzie Wam potrzebna. Byłam miło zaskoczona jej smakiem, bo w końcu to tylko usztywniona słodzona biała herbata*, za którą nie przepadam. Zresztą, tak jak za galaretką. Prawdę mówiąc, ten deser zrobiłam tylko dlatego, że pięknie się prezentował. Ne jestem z niego całkiem zadowolona, bo z podanych proporcji wychodzi owocowa sałatka lekko przyozdobiona galaretką, ale kiedy wnikliwie przyjrzałam się zdjęciom oryginalnego wykonania doszłam do wniosku, że autorka przepisu właśnie to miała na myśli. Ja zwiększyłabym ilość galaretki, a zmniejszyła owoców. Dużą zaletą deseru jest dziecinna łatwość wykonania, nawet filetowanie grejpfrutów, które, jak założyłam, będzie trwało wieki, poszło nadspodziewanie szybko. Jeśli nie wiecie, jak to zrobić, pomoże Wam ten filmik.

Ponieważ potrzebuję jakiejś puenty, powiem jeszcze tylko, że grejpfruty jadam średnio ze dwa razy w roku.



A jeśli ktoś nie wie/zapomniał o co chodzi w moich zbytecznikach, zapraszam do przeczytania tego posta.

Grejpfrut i granat w galaretce z białej herbaty
źródło: Tartelette

Składniki:

2 łyżeczki żelatyny
1 torebka białej herbaty lub dwie łyżki herbacianych liści
1 szklanka gorącej wody
2 łyżki cukru (więcej, jeśli wolicie słodszą herbatę)
2 czerwone grejpfruty
2 białe grejpfruty
1 granat
(same pestki ;)

Wykonanie:
  1. Żelatynę rozpuścić w niewielkiej ilości gorącej wody.
  2. Herbatę zaparzyć w gorącej wodzie przez 2-3 minuty lub tak długo, jak lubicie. Herbatę odcedzić, dodać cukier i żelatynę, wymieszać. Zostawić na kilka minut do ostygnięcia.
  3. Kawałki grejfrutów i ziarenka granatu rozdzielić na cztery naczynia, w których będziemy podawać deser, i zalać galaretką*.
  4. Wstawić do lodówki na 2-3 godziny, aż się zsiądzie.
  5. Zrobienie deseru w jednym naczyniu i prezentowanie go poza nim nie zdało egzaminu – galaretki jest niewiele, do tego jest dość miękka i zamiast ładnie się kroić, rozmazuje się, w czym pomagają zbyt duże kawałki grejpfrutów. Możecie oczywiście pomnożyć przez dwa składniki galaretki i pomyśleć o większej ilości żelatyny, do tego podzielić przez dwa ilość grejpfruta i pokroić go na mniejsze cząstki, wtedy powinno być ok.
*Właśnie sobie uświadomiłam, jaki popełniłam straszny błąd i ile miałam szczęścia. Chociaż dobrze przetłumaczyłam przepis, z jakiegoś powodu myślałam ciągle o zielonej, nie białej herbacie. Uwierzcie, to jest różnica. Podejrzewam, że nieopisana mieszanka, którą wyciągnęłam z szafki przygotowując deser BYŁA jednak białą, nie zieloną herbatą. Kiedy, zachęcona łatwością wykonania, chciałam deser powtórzyć w bardziej, moim zdaniem, właściwych proporcjach, użyłam innej herbaty i wyszedł niejadalny zielony... no, coś okropnego. Już wiem dlaczego.

czwartek, 11 listopada 2010

Food porn i kwestia rosołu



Lubicie widok kogoś oblizującego palce? W wersji na żywo uważam to za niedopuszczalne (chociaż często sama tak robię, ale przecież na siebie nie patrzę). Jeśli jednak robi to, na przykład, Nigella, a tej kontrowersyjnej czynności towarzyszą jej zmysłowe pomruki, ma moją aprobatę. Nic więc dziwnego, że oblizywanie palców na szklanym ekranie stało się częścią bardzo lukratywnego biznesu: food porn.

Ten intrygujący termin, jakże przyjemnie sugerujący, że nawet takie grzeczne dziecko jak ja, może mieć do czynienia z czymś trochę mniej grzecznym, ale niebezpiecznym tylko tak bardzo, jak posługiwanie się palnikiem do crème brulée, został przetłumaczony na polski jako gastro porno. W tym kształcie wydaje mi się równie oddziałujący na wyobraźnię jak zakład zbiorowego żywienia. Jak powiedziała niegdyś J.: gastryczne, to są problemy.

Food porn w brzmieniu oryginalnym to zupełnie co innego. Hasło jest bardzo chwytliwe, ale takie skojarzenia mają podstawy naukowe. Okazuje się, że perspektywa jedzenia i seksu wywołuje podobne reakcje fizjologiczne. Zróbcie szybki rachunek sumienia, ale mnie wydaje się to sensowne. Jęki i pomruki towarzyszące oblizywaniu palców stają się nagle zupełnie zrozumiałe.

Food pornowi został poświęcony jakiś czas temu cały odcinek mojego ulubionego programu „Bez rezerwacji”, prowadzonego przez czarującego Anthony’ego Bourdain’a. Tak, wiem, facet jest aroganckim i cynicznym (byłym?) ćpunem, ale poczucie humoru i dystans do siebie powodują, że mu wybaczam. Jeśli miałabym omawiać cały odcinek, ten post nie skończyłby się nigdy, przejdę więc od razu do potrawy, która wzbudziła w proponowanym przez A. B. zestawie moje największe wątpliwości: rosół Fo – pierwowzór kwintesencji studenckiego (czyt. byle jakiego) jedzenia, makaronowych zupek chińskich instant. Tak mi się zdaje, że Bourdain bywa na kacu znacznie częściej niż ja i dlatego ten tradycyjnie dla Wietnamczyków śniadaniowy rosołek wydaje mu się (ale nie mnie) darem niebios. Mimo tego, postanowiłam zrozumieć. Niechętnie trzymam cokolwiek w garnku dłużej niż pół godziny, początkowa wersja zakładała więc nieco oszukiwania. W takiej chwili warto sobie powiedzieć: halo, stop, chcesz wiedzieć, czy rosół jest podniecający czy nie? Chciałam, ale... zdecydowałam się na wersję wegetariańską, czego, jestem pewna, Anthony nigdy by nie zrobił.

Było tak: w rosole najważniejsze jest, żeby był gorący. A po sesji fotograficznej mój już nie był. Z tego powodu moja opinia na jego temat może nie być taka, jak by była w innych okolicznościach, a brzmi: jest to zamiennik bijący na głowę chińską zupkę, ale cud nie nastąpił. Pewnego innego dnia wzięłam po prostu, o zgrozo, paczkę włoszczyzny z marketu, wrzuciłam ją do wody (obraną i umytą ;) i gotowałam 40 minut. Koniec. Kropka. Moim zdaniem kolosalnej różnicy między moim leniwym wywarem a przecedzanym na różne sposoby Fo według przepisu nie było, a znacznie mniej zawracania głowy. Ugotowanie rosołu warzywnego pewnie nie wydaje Wam się tak ważkim osiągnięciem kulinarnym, by się nimi publicznie chwalić, ale nigdy wcześniej tego nie robiłam (tak, tak), bo sądziłam, że bez mięsa w ogóle nie ma sensu. Teraz przynajmniej wiem, że się myliłam.

Więc jak to jest z rosołem Fo? Fajna alternatywa dla zwykłego rosołu i na pewno powtórzę (chociaż w szybkiej, nie mylić z instant, wersji), ale cóż, to, hmm, tylko? (aż?) rosół.



Wegetariański rosół Fo
wg Agnieszki Kręglickiej

Składniki:
6 porcji

2 kg włoszczyzny oczyszczonej i pokrojonej na kawałki
3 listki laurowe
8 ziarenek pieprzu
4 ząbki czosnku
5 cm korzenia imbiru
sól
2 cebule
pęczek natki pietruszki


dodatki:

makaron ryżowy, groszek cukrowy, szpinak, kiełki fasoli, kolendra, dymka, mięta, ostre papryczki, sos sojowy, olej sezamowy, sos rybny i tak dalej według fantazji.

Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki, bez cebuli i natki pietruszki, zalać trzema litrami zimnej wody i zagotować. Zmniejszyć gaz, delikatnie posolić i gotować na małym ogniu ok. 40 min.
  2. Cebulę pokroić na ćwiartki, przypalić nad ogniem i razem z natką wrzucić do rosołu. Gotować kolejne pół godziny. Odczekać 10 minut, a następnie odcedzić. Gotować sam płyn, odkryty, aż zostanie ok. 1,5 litra gotowego rosołu.
  3. Makaron zalać do zmięknięcia, a następnie odcedzić i rozłożyć do misek. Tuż przed podaniem, do gorącego rosołu wrzucić groszek cukrowy, szpinak i kiełki.
  4. Rozlać do misek, a obok postawić pozostałe składniki, niech każdy dodaje wszystkiego według uznania.
  5. Mój rosół, chociaż prezentuję go dopiero teraz, powstał jakiś czas temu i nie do końca pamiętam, jaką zastosowałam magiczną mieszankę dodatków. Wydaje mi się, że były to: ogórek, dymki, czerwona cebula i zwykły makaron spaghetti. Przed zagotowaniem rosołu podsmażyłam na oliwie paprykę w płatkach, imbir i pewnie coś jeszcze, zalałam to rosołem i zagotowałam. Wyłącznie warzywna, beztłuszczowa chudzina nie wydaje mi się przekonująca.

niedziela, 7 listopada 2010

Coś optymistycznego



Listopad ma, moim zdaniem zasłużoną, opinię jednego z najpaskudniejszych miesięcy w roku. O lecie wszyscy dawno zapomnieli, a do Bożego Narodzenia ciągle daleko. Już nastąpiła ta chwila, kiedy z pracy wraca się, kiedy jest ciemno, a za chwilę trzeba będzie w ciemnościach wstawać. Co prawda, niespodziewanie świętowaliśmy ostatnią letnią wyprzedaż pogody i kilka dni było słonecznych i ciepłych (mój termometr pokazywał prawie 20 stopni i to o 9 rano!), ale coś mi się wydaje, że od teraz bez parasola lepiej się z domu nie ruszać. Zresztą, bez parasola to nie jest jeszcze tak źle, bo wkrótce nastąpi ten moment, kiedy w niezbędniku każdego rozsądnego człowieka (czyli niekoniecznie moim ;) znajdzie się i czapka. Cóż.

Zanim jednak uznacie mnie za okropną pesymistkę i budzącą odrazę malkontentkę, przejdę do rzeczy przyjemniejszych, ale żeby kontrast był wyraźny, wykreowanie obrazu kompletnej beznadziei wydało mi się wskazane.

Aby oswoić nadchodzące ciemne i zimne miesiące postanowiłam zabawić się w jesienno-zimowe zielono mi, oczywiście kulinarne, bo mało jest tak cudownych i błyskawicznych sposobów na poprawienie nastroju niż jedzenie, ale to wiemy chyba wszyscy. Na pierwszy ogień poszło zielone ciasto, które, co za straszny zawód, w mojej wersji miało zupełnie regularny, ciemnopiaskowy kolor. Nie wszystko jednak stracone, ponieważ w czasie pieczenia okazało się, że mam mniej awokado, od którego ta zieleń miała pochodzić, niż w przepisie – może więc powtórka będzie bardziej jadowita. Samo ciasto to taka trochę awangardowa wersja babki piaskowej, awokado sprawia, że staje się ekscytująca, a dodatek mąki kukurydzianej, zamiast ziemniaczanej, że bardziej amerykańska. OCZYWIŚCIE awokado nie jest wyczuwalne w smaku, ale ciasto jest wilgotne, przyjemnie słodkie i tworzy się na nim coś, za czym przepadam – chrupiąca skórka, którą można po kawałku odłupywać udając, że oderwała się sama przy krojeniu i bez sensu było taki wiszący kawalątek zostawiać. I ryzykować, że załapie się na niego ktoś inny.



Ciasto z awokado
źródło: Joy the baker
– ponownie, ale to moje ostatnie odkrycie

Składniki:
na dwa ciasta 22cmx10cmx7,5cm*

3 szklanki mąki
1/2 szklanki mąki kukurydzianej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
3/4 szklanki miękkiego masła (ok. 180 g)
3 szklanki cukru
4 duże jajka (w temperaturze pokojowej, wyjąć wcześniej!)
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
3/4 szklanki maślanki (dałam jogurt)
miąższ z 1 1/2 dojrzałego awokado (trochę więcej niż szklanka), rozgniecionego**


Wykonanie:
  1. Piekarnik rozgrzać do 175 stopni. Foremki wysmarować masłem i obsypać mąką.
  2. W misce wymieszać mąkę, mąkę kukurydzianą, sól, proszek i sodę oczyszczoną.
  3. W drugiej misce zmiksować masło. Dodać cukier (i cukier waniliowy) i ubijać, aż masa będzie lekka i puszysta, ok. 4 minut. Dodać awokado i miksować kolejną minutę. W czasie miksowania zbierać ciasto z boków, by masa była jednolita.
  4. Dodawać po jednym jajku, za każdym razem miksując minutę, by wszystko się dobrze wymieszało. Wlać ekstrakt z wanilii.
  5. Zmniejszyć obroty miksera i wsypać połowę mąki, następnie dodać maślankę a potem resztę mąki. Miksować, aż wszystkie składniki się połączą.
  6. Masę podzielić na dwie formy i wstawić blaszki do piekarnika. Temperaturę zmniejszyć do 160 stopni. Piec 40-45 minut, aż włożona do ciasta wykałaczka wychodzi sucha. Ja piekłam prawie godzinę, a wykałaczka uparcie była oblepiona ciastem, ale ja i tak musiałam już je wyjąć z piekarnika. Na szczęście okazało się upieczone.
  7. Po wyjęciu pozwolić ciastu odpocząć 10 minut w formach, a następnie wyjąć je i ostudzić na kratce.
  8. Polecam też zeszłoroczne, zdecydowanie mocno zielone ciasto.
*piekłam z połowy składników w małej keksówce. Ciasto wyszło dość niskie, ale akceptowalnej wysokości.

**być może amerykańskie awokado są większe – ja zużyłam jedno całe i wyszło mi ok. 1/3 szklanki, dobrze więc na całą porcję ciasta przewidzieć co najmniej trzy sztuki.


środa, 3 listopada 2010

Cupcake Corner



Jeżeli jest w pogardzanej amerykańskiej (pop)kulturze coś, co usprawiedliwia jej istnienie, są to moim zdaniem cupcake'i. Że wyglądają jak wypieki z modeliny? Mimo moich obaw przed użyciem najzwyklejszego barwnika spożywczego twierdzę, że te tęczowe cuda są w swym kiczowatym niejadalnym uroku nieodparcie pociągające, podświadomie kojarząc się z dzieciństwem, kiedy obiektem pożądania stają się kolorowe landrynki, barwiące język na jaskrawą zieleń gumy do żucia czy lody o fascynującej barwie i smaku? smerfów.

To trzeba lubić. Miło pomyśleć, że cupcake jest ciastkiem ekskluzywnym. Innymi słowy, nie każdy potrafi przyjąć jednorazowo taką dawkę słodyczy. Jeśli jednak jesteście gotowi podjąć wyzwanie, wizyta w Cupcake Corner będzie niezłym pomysłem. Kawałek (albo dwa, czy ile zechcecie) prawdziwego american dream może stać się Waszym udziałem za jedyne 6 zł. Bez wizy i pakowania walizek. Zapraszam do Krakowa ;)

Cupcake Corner Bakery to przyjemnie minimalistyczne wnętrze, podobno pyszna kawa, ekscytujący zabieg sprzedawania różnych smaków tylko w określone dni tygodnia i odpowiedni mit założycielski. I znowu, mimo świadomości ogromu chwytów marketingowych jakie zastosowano, bym chciała tam przychodzić, po prostu... chcę tam przychodzić.

Cała otoczka wokół cupcake'ów na pewno powoduje, że smakują mi bardziej, niż gdyby były zwykłym ciastkiem. Ale tak naprawdę wolałabym zjeść kawałek dobrej szarlotki, tylko nigdzie w pobliżu jej nie ma. A naprawdę dobrej jakości cupcake'i są. Przeprowadzając dla Was test z pełnym poświęceniem wybrałam babeczkę o smaku, który wydaje mi się nijaki i mało interesujący, a mianowicie, zwykłe jasne ciasto, z równie zwykłą jasną masą i tylko małą jagodową rozetką na wierzchu.

Dwa razy zaskoczenie: w środku czekał na mnie dżem jagodowy, a jeśli chodzi o smak, to postawiłabym go co najmniej na równi z moim kolejnym wyborem: babeczką czekoladową z masą z masłem orzechowym. Poziom mojej satysfakcji był znacznie wyższy niż po odwiedzeniu którejś z pobliskich sieciowych piekarni czy cukierni, których rozwój budzi moje nieustanne zdziwienie, kiedy myślę o jakości sprzedawanych tam wypieków (i jednoznacznie niedobrych bułkach).

Cupcake Corner ma z mojego punktu widzenia małą wadę: wizyta tam stanowi dla mnie całkiem długi spacer. Oczywiście, wydatkowa energia usprawiedliwia niepoprzestanie na jednej babeczce.

Cupcake Corner Bakery
ul. Michałowskiego 14
Kraków
www.cupcakecorner.pl



Dzisiaj proponuję Wam czekoladowe cupcake'i z masłem orzechowym, bardzo podobne to tej babeczki, którą jadłam, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nawet w Cupcake Corner korzystano z tego, lub bardzo podobnego przepisu. Samo ciasto nie jest zbyt słodkie, ale z dodatkiem kremu nabiera mulących właściwości. Niby nie sposób zjeść zbyt dużo, ale też trudno powstrzymać się przed sięgnięciem po kolejne ciastko. Jeśli wahalibyście się, którą opcję wybrać, podpowiem, że po pewnym czasie ciasto nieco wysycha, więc najwyżej w ciągu dwóch dni dobrze wszystko zjeść.



Czekoladowe cupcakes z kremem z masła orzechowego
źródło: Joy the baker
24 babeczki

Składniki:

2 1/4 szklanki mąki
2 szklanki brązowego cukru
1 szklanka kakao
2 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
2/3 szklanki oleju
2 łyżeczki białego octu winnego
2 szklanki zimnej wody


krem:

230 g masła
1 szklanka masła orzechowego
3-4 szklanki cukru pudru (ilość zależy od konsystencji kremu, jaką chcecie osiągnąć)
1 łyżka mleka (lub wody)

dodatkowa dekoracja: u mnie kawałki czekolady

Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Formę do muffinek wyłożyć papierkami i na razie odstawić na bok.
  2. W dużej misce wymieszać sypkie składniki ciasta. W drugiej misce zmiksować/wymieszać razem olej, wodę, ekstrakt z wanilii i ocet.
  3. Połączyć sypkie składniki z mokrymi, mieszać nie za długo, tyle tylko, by wszystko się połączyło. Ciasto będzie dość rzadkie.
  4. Ciasto wyłożyć do papilotek do 2/3 wysokości. Blachę wstawić do piekarnika i piec 20-24 minuty lub do czasu, gdy wykałaczka wychodzi z ciasta sucha.
  5. Po upieczeniu 10 minut studzić w blasze, a następnie babeczki wyjąć i przed nałożeniem kremu całkowicie ostudzić.
  6. Krem: masło i masło orzechowe dokładnie ubić mikserem. Dodać 3/4 cukru i ubijać przez 1 minutę na wolnych obrotach. Dodać mleko i ubijać przez kolejną minutę na szybkich obrotach. Jeśli chcecie, by masa była bardziej sztywna, można teraz dodać resztę cukru.
  7. Masę wyłożyć na babeczki i udekorować kawałkami czekolady lub czymkolwiek chcecie.
  8. Zrobiłam z połowy porcji, wyszło mi 16 babeczek, czyli trochę więcej, niż przewiduje przepis.