wtorek, 21 grudnia 2010

Spokój przedświątecznej kuchni



W moim pokoju migoce lampkowy substytut choinki obwieszony bombkami, a z sufitu dyndają ozdoby świąteczne. Spokój. Szał bożonarodzeniowych przygotowań nie ogarnął mnie jeszcze na dobre, ale może Was już tak. Zapraszam na chwilę odpoczynku do... Kuchni.

To właściwie nie jest książka do czytania w Boże Narodzenie. Raczej pod koniec zabieganego dnia, kiedy potrzebujecie spokoju i wyciszenia. Albo kiedy jest Wam smutno, albo coś nie poszło, albo kiedy, nawet pomimo wielu ludzi wokoło, czujecie się całkiem sami. Psychoterapia dla gotujacych moli książkowych. Opowiadanie popełniła japońska pisarka Yoshimoto Banana, a jeśli lubicie Murakamiego i ona Wam się spodoba (zresztą obydwóch autorów tłumaczyła Anna Zielińska-Elliott).

Ta Kuchnia wypełniona jest smutkiem, a może raczej nieokreśloną tęsknotą, która kojarzy mi się z większością znanych wariacji na temat Japonii, nawet tych firmowanych przez ludzi Zachodu. Niespełna sto stron wypełnione jest przygnębiającymi wydarzeniami i niezgodą, a może raczej, o ile jest to możliwe, akceptującym buntem wobec rzeczywistości. Ale przynosi ukojenie. Pełni taką funkcję, jak dla głównej bohaterki kuchnia. Nic więc dziwnego, że pojawia się tam sporo różnych japońskich potraw, które zupełnie nic mi nie mówią. Przełomowy moment następuje dzięki potrawie o dźwięcznej nazwie katsudon. Oczywiście bardzo mnie zaciekawiło, co to właściwie jest (chociaż, nie wiem jak zdołałam to przegapić, właściwie przypis dokładnie to wyjaśnia). Przepis na katsudon, a właściwie wieprzowinę tonkatsu pojawił się w mówiącej o japońskiej kuchni książeczce z serii Biblioteka Poradnika Domowego, ale rozwiązanie jest tak absurdalne, że trudno mi było w to uwierzyć.

Jakiś czas później, tym razem po wyjątkowo bogatej w opisy potraw lekturze Kafki nad morzem Murakamiego, postanowiłam sprawić sobie prawdziwą książkę o kuchni japońskiej, tzn. napisaną przez Japonkę mieszkającą w Japonii, a nie zamerykanizowaną osobę azjatyckiego pochodzenia, która kraj swoich rodziców (a może dziadków?) zna tylko z opowiadań, itd. Musiałam iść na pewien kompromis i książka napisana jest po angielsku, z myślą o nie-Japończykach, ale przez osobę, która wie, o czym pisze. Harumi's Japanese Home Cooking jest naprawdę inspirująca i jeszcze kiedyś Wam o niej więcej opowiem.

Kupując ją (przez Internet ;) miałam oczywiście nadzieję, że znajdę i przepis na katsudon. Jest! Poradnik Domowy miał rację: katsudon to nic innego, jak zwyczajny, banalny, niezdrowy i wyszydzany kotlet schabowy. W wersji Harumi jest on jednak smażony na głębokim tłuszczu, a istnieje optymistyczna teoria, która mówi, że to zdrowiej (mniej tłuszczu się wchłania, podobno). Moim zdaniem panierka dzięki temu jest bardziej chrupiąca. Pewnie każdy wie, jak usmażyć kotlet, ale co tam, przepis i tak podaję.



Tonkatsu to klasyczne japońskie danie, które jest po prostu przepyszne.

Tonkatsu

źródło: Harumi's Japanese Home Cooking

Składniki:

500 g schabu
sól i pieprz
mąka
1 jajko
bułka tarta
olej do głębokiego smażenia


Wykonanie:
  1. Mięso pokroić na kotlety ok. 2 cm grubości. Lekko rozbić (tylko trochę, nie na takie tradycyjne stołówkowe prześwitujące papierki). Oprószyć solą i pieprzem.
  2. Kotlety obtoczyć w mące, potem w roztrzepanym jajku, a na końcu w bułce.
  3. Olej rozgrzać, włożyć do niego mięso, smażyć ok. 2-3 minut, obrócić i smażyć kolejne 2-3 minuty, aż panierka się zarumieni.
  4. Wyjąc z oleju i dobrze odsączyć. Kotlety pokroić w paski.
  5. Podawać z drobno pokrojoną kapustą, cytryną, solą, sosem sojowym lub takim: 100 ml sosu sojowego, 50 ml ketchupu, łyżka cukru - wymieszać (to z Poradnika Domowego ;)

Tonkatsu w wersji imprezowej lub do bento (pudełka z drugim śniadaniem/lunchem)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Stracone złudzenia i coś na pocieszenie



Chciałam Wam dzisiaj napisać o szczęściu, które mnie spotkało: w Krakowie otworzyli Starbucksa.

Starbucks to ikona amerykańskiej popkultury: zarówno gwiazdy, jak i bohaterowie różnych przyjemnych filmów widywani są często z charakterystycznym papierowym kubkiem z zielonym logo. Starbucks to coś więcej niż kawa, to... No właśnie, co? Styl życia? Tylko właściwie jaki? Meg Ryan z „Masz wiadomość” (pewnie, tak bym chciała), zabieganego nowojorczyka (ujdzie), Madonny (nie moja bajka)? Kilkakrotnie spotkałam się z mniej lub bardziej naukowymi analizami tego fenomenu, ale nic do mnie nie przekonało. Jeden z argumentów brzmiał na przykład tak (w mojej swobodnej interpretacji): Obsługa rusza się niezbyt szybko, żebyś miał czas poczuć, jak fajnie jest w Starbucksie. Bo przecież jest fajnie. A jeśli miał to być powiew zachodniego luksusu, to mit szybko został rozwiany przez mój pierwszy nieciekawy Starbucks na równie nieciekawym, jak one wszystkie, dworcu we Frankfurcie. Ale kiedy kawiarnię otworzyli w Warszawie, przy pierwszej mojej bytności tamże poleciałam sobie kupić kawę (co zresztą zostało uwiecznione). Oczywiście.

Zazwyczaj w centrum handlowym na nowo powstającym sklepie, na białych płytach z dykty wisi tabliczka: tu powstaje dla Państwa nowy sklep. Tym razem przez dobre kilka miesięcy zza półprzezroczystych płacht dobrze było widać, że: tu powstaje dla Państwa nowy Starbucks. I tak się dowiedziałam, że przedmiot mojej fascynacji powstaje, jak to się mówi na osiedlach, wprost pod moim blokiem (bo odległość jest porównywalna). Potem nastąpiło otwarcie, obsługa w koszulkach Opening team i kultowe logo gdzie tylko się da, na miejscu i na wynos, ale... jakoś mi tam nie po drodze. Atrakcyjność, która tkwiła w niedostępności, już nie istnieje. A kawa jest droższa niż w innych miejscach. Więc w poszukiwaniu kawy, nie wrażeń, lepiej pójść gdzie indziej. Albo nawet zostać w domu.

Będzie warto. Ten napój ma jakiś milion kalorii, więc kto jest na diecie, niech lepiej nie czyta dalej. Jeśli jednak podejmiecie ryzyko, zapewniam, że kiedy poczujecie pierwszy łyk czekoladowo-kawowego, krzepiąco słodkiego mleka, którego smak łączy się z rozpływającą się, kremową pianką śmietany, kalorie szybko przestaną być ważne. Trudno znaleźć argument, żeby tego szaleństwa nie powtórzyć.



To moja odrobinę spóźniona propozycja do Kawowego tygodnia Majki.

Gorące czekoladowe mleko z karmelem, bitą śmietaną i „kopem”
źródło: Caramel Trish Deseine

Składniki:
(2 porcje)

1 szklanka (250 ml) najlepiej pełnotłustego, mleka
200 ml śmietany 30%
50 g czekolady mlecznej
syrop karmelowy, do smaku (dałam miód)
podwójne espresso


Wykonanie:

Mleko i 150 ml śmietany doprowadzić do wrzenia. Dodać czekoladę (można zdjąć już garnek z ognia) i mieszać, aż się rozpuści. Wlać kawę i syrop karmelowy. Resztę śmietany ubić, napój rozlać do kubków i przybrać bitą śmietaną.

PS W książce całość stanowi jedną porcję, ale to już straszna rozpusta.

środa, 8 grudnia 2010

Idealny Christmas pudding



W odległej młodości podstawówki byłam namiętną czytelniczką klasyki literatury anglosaskiej. Jak mi się zdaje, nawet w tamtych czasach gotowanie nie budziło mojego obrzydzenia, a jedzenie to już na pewno nigdy nie budziło mojego obrzydzenia, więc pojawiający się w powieściach w okolicach Bożego Narodzenia czy większej uroczystość „pudding” stanowił obiekt moich marzeń. Podejrzewam zresztą, że winne tego stanu były zwłaszcza sugestywne opisy z „Ani z Zielonego Wzgórza”.

Tradycyjny Christmas pudding to deser, do którego dodaje się mnóstwo bakalii i, obowiązkowo, tajemniczy dla mnie „łój”, typowy anglosaski składnik. Ciasto gotuje się na parze (na kuchence, nie w piekarniku) przez, bez przesady, pół dnia. Przepis, który leży przede mną mówi o 6 godzinach! a jeśli chce się go tylko odgrzać, wystarczą dwie. W każdym razie tak to wygląda w klasycznych wersjach. Puddingowe marzenie dzieciństwa zdołałam zrealizować dość szybko i to nawet w oryginalnej formie do puddingu, pożyczonej od nauczycielki angielskiego. Oczekiwana ekstaza nie nastąpiła. Deser był średni i jeśli miałabym ochotę na powtórkę to tylko dlatego, że trudno uwierzyć, by ten gloryfikowany deser był wręcz poniżej przeciętnej.

Zupełnie inaczej rzecz ma się ze sticky toffee puddingiem*. Podobno to ulubiony deser Johnny'ego Deppa. Mam nadzieję, że Anna Maria nie napisze, że jest już całkowicie passé, co może się zdarzyć, bo wyczytałam, że wymyślono go w latach osiemdziesiątych, a moim zdaniem to okres totalnego bezguścia i złego, nomen omen, smaku. Nawet jeżeli, nic mnie to nie obchodzi, bo deser jest boski. Z tradycyjnego puddingu wziął wszystko co najlepsze, a jednocześnie jest pozbawiony jego wad. Wilgotne, mięciutkie ciasto o karmelowym posmaku, polane obficie sosem toffi jest genialne we wszystkich kombinacjach: zarówno sos jak i ciastko mogą być albo ciepłe albo zimne i zawsze jednakowo dobre. Poza tym, w przeciwieństwie do tradycyjnego Chrismtas puddingu, ten jest naprawdę szybki. Ponieważ zbliża się Boże Narodzenie nadałam mu małe świąteczne akcenty (składniki pisane kursywą), ale można je sobie podarować.

*zwracam uwagę, że pudding oznacza rodzaj ciasta, ale także po prostu deser i tak jest w tym przypadku.



Sticky Toffee Pudding

źródło: Caramel Trish Deseine, z moimi zmianami

Składniki:
ok. 18 (niepokojąco) małych puddingów z formy na muffiny

60 g masła
1 szklanka brązowego cukru
2 jajka
1 1/2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 1//4 szklanki wrzącej wody
200 g suszonych daktyli bez pestek
1 łyżka sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (lub cukier waniliowy)
2 łyżeczki przyprawy do piernika
100 g rodzynek
rum


Sos:

1 szklanka śmietany kremówki
120 g masła
1 szklanka brązowego cukru


Wykonanie:
  1. Rodzynki przełożyć do małej miseczki i zalać rumem. Piekarnik rozgrzać do 200 stopni. Formę na muffiny wysmarować masłem. Można też użyć większych foremek lub nawet jednej dużej formy np. na babkę. Wszystko zależy od Was.
  2. Masło zmiksować z cukrem, aż masa będzie jasna i puszysta. Dodawać po jednym jajku. Łyżką wmieszać w 2-3 etapach mąkę z proszkiem do pieczenia.
  3. Daktyle i wrzącą wodę przełożyć do blendera i zmiksować. Dodać sodę i ekstrakt waniliowy. Powstałe puree wraz z rodzynkami (odsączonymi z rumu) i przyprawą do pierników wmieszać do ciasta.
  4. Ciasto rozłożyć w formie, wstawić do piekarnika i piec ok. 20-25 min. Sprawdzić patyczkiem, czy jest już upieczone. Chwilę odczekać, po czym wyjąć ciastka z formy.
  5. Przygotować sos: wszystkie składniki przełożyć do garnuszka i zagotować. Gotować, aż masa trochę zgęstnieje. Nie jest zbyt ważne, jak gęsty będzie sos i ile dokładnie wynosi „trochę”. Jeśli pogotujecie go dłużej, kiedy zastygnie, utworzy się pyszne karmelowe smarowidełko, jeśli krócej, nadal pozostanie półpłynny. Myślę, że typowe wskazówki jak: kiedy pociągniesz palcem po tyle łyżki zanurzonej w sosie linia nie powinna się zlewać lub kropla na zimnym talerzyku powinna zastygać sprawdzają się i tutaj.
  6. Podawać na ciepło lub na zimno polane sosem, ewentualnie z dodatkiem bitej śmietany lub lodów waniliowych.