niedziela, 25 października 2009

Trochę sentymentalnie i bardzo landrynkowo


tarta landrynkowa

Pamiętacie, jak pisałam o trendach w mojej kuchni na sezon jesienno-zimowy? Pomyślałam sobie wtedy, że jeszcze ciekawiej byłoby wykorzystać w gotowaniu trendy w modzie. Jeden z nich, o którym chyba wtedy nie wspominałam, to różowy i słodki styl lalki Barbie.

Barbie chyba ciągle pozostaje marzeniem prawie każdej dziewczynki. Ja w każdym razie o niej marzyłam. Nie bardzo rozumiałam, czemu rodzice nie podzielają moich fascynacji i rozsądnie sprawili mi tylko jedną lalkę (wszakże z kenowo-dzieciowo-meblowymi itd. przyległościami, w stosownej, ale także rozsądnej, ilości). Moja Barbie miała na imię Diana i piękną sukienkę. Obcisłą, różową, przetykaną srebrną nitką, z tiulowymi bufiastymi rękawkami i tiulowym fartuszkiem. W tiulowe gwiazdki. Bardzo to było cudowne.

Dobre kilka lat później postanowiłam, że moja córeczka nie dostanie Barbie (ani nie będzie chodzić do McDonald’sa). Dzisiaj nie zamierzam już moim ewentualnym pociechom tak uprzykrzać dzieciństwa, bo z takiego widzenia świata, gdzie kicz jest synonimem piękna się wyrasta, a niespecjalnie wierzę, że lalka Barbie może przyczyniać się do zaburzeń żywienia albo innych problemów. Żadna rozsądna siedmiolatka nie pomyśli, że mogłaby Barbie dorównać, bo nigdy nie widziała kobiety o takich proporcjach, idiotycznie długich nogach, cienkiej talii, aż tak wielkich oczach (wraz z ewolucją lalek chyba coraz większych) i ustach. Całkiem inna historia, to prawdziwe kobiety w kolorowych pisemkach, dumne posiadaczki wystających żeber i ud grubości nadgarstka. Ale ja dzisiaj nie o tym.

Tak jeszcze na marginesie, w celu researchu do tego wpisu, wybrałam się do sklepu z dziecięcymi ciuszkami (fakt, tylko jednego), żeby sprawdzić, czy mała dziewczynka może wykazywać się w swoich garderobianych wyborach lepszym gustem niż firma Mattel. Nie może. Mała dziewczynka jest zmuszona do bezkrytycznego uwielbienia dla mlecznych róży i fioletów z przyczyn czysto praktycznych – inne kolory w dziale dla małych dziewczynek występują sporadycznie.

Ja raczej nie odważę się na całościowe zastosowanie stylu Barbie w swoim ubraniu. Wydaje mi się to zbyt dosłowne i po prostu nieciekawe. Jednak jako (świadoma ;) fanka kiczu, nie mam nic przeciwko jakimś, niekoniecznie różowym, ale także niekoniecznie subtelnym, akcentom rodem z barbielandu w garderobie. Więc czemu i nie w kuchni?

Barbie w tym roku kończy 50 lat, ale całkiem z niej krzepka pani w średnim wieku. Zamiast więc, z wyżyn swojego wieku i doświadczenia, narzekać na to paskudztwo, lepiej zjedzmy za jej zdrowie kawałek landrynkowej tarty i przypomnijmy sobie, ile ulotnej, ale zawsze, radości, dostarczały nam nowe różowe szatki, mebelki i dzieci z dziwnie powyginanymi nóżkami, nabywane przez naszych uległych i kochających rodziców.

Ta tarta, to miała być moja propozycja na Różowy Tydzień, mam nadzieję, że Szarlotek pozwoli mi jeszcze dołączyć.

Różowy tydzień

tarta landrynkowa

Polewa ma wyraźnie landrynkowy smak, więc polecam raczej wtedy, kiedy macie ochotę na smaki dzieciństwa, niż na pyszne ciacho.

Tarta z czerwonymi landrynkami i migdałami

(przepis z jakiegoś starego numeru Elle)

Składniki:

Ciasto:
150 g mąki
62 g masła
55 g cukru pudru
3 żółtka


Polewa:
75 g czerwonych landrynek*
75 g migdałów bez skórki
150 g śmietanki 18% (ja dałam kremówkę)


Wykonanie:
  1. Składniki ciasta zagnieść, owinąć folią i odstawić do lodówki na 2 godziny. Po tym czasie wyłożyć na wysmarowaną masłem tortownicę, formując ok. 2 cm brzegi. Piec jakieś 15-20 min. w 175 stopniach.
  2. W garnku zagotować śmietanę, dodać landrynki, mieszać, aż całkiem się rozpuszczą, wsypać migdały i wylać na upieczone i ostudzone ciasto**.
  3. Odstawić do zastygnięcia.
*Kupienie czerwonych landrynek okazało się wyzwaniem, wiec podpowiadam: udało się w Tesco.
**Tyle w przepisie. Moim zdaniem masę należy pogotować trochę dłużej, aż nieco zgęstnieje, zaś przed wylaniem na ciasto ostudzić, a nawet dać na chwilę do lodówki, żeby jeszcze zgęstniała, bo gorąca i lejąca może za bardzo wsiąknąć w ciasto.

landrynki

środa, 21 października 2009

Rozgrzewająca zupa indyjska


rozgrzewająca zupa indyjska

Zaczęło się na dobre. To już nie jest ta krygująca się jesień, co jeszcze trochę poświeci słoneczkiem, podroczy się zimnym porankiem, ale w dzień temperatura jest prawie letnia i zabrany na wszelki wypadek sweter tylko przeszkadza. Teraz już nie. Powietrze jest wilgotne i pełne zapachu butwiejących liści. Może i ma to swój urok, ale na pewno nie wtedy, kiedy trzeba rano wstać i w tym mglistym chłodzie się zanurzyć. A kiedy wraca się z tego szarego, przejmującego zimna, wszystko na co ma się ochotę, to talerz gorącej zupy. Gotowanie jej zaraz po powrocie jest jednak tak odpychające, że już lepiej chwycić kawałek bułki z byle czym, zalać herbatę i szybko wkraść się pod koc. Lepiej więc przygotować zupę dzień wcześniej.

Z tej zupy jestem bardzo dumna, bo wymyśliłam ją sama, w pamięci mając smaki i zapachy indyjskiej restauracji, w której kiedyś pracowałam. Po pewnym czasie poszłam do krakowskiej restauracji indyjskiej, gdzie zaserwowali... moją zupę. Chyba więc uzyskałam efekt, o który chodziło. Oczywiście, jak większość domowych potraw, składniki zwykle dobieram na oko, chociaż proporcje są mniej więcej takie, jak podałam, ale możecie je zmienić zgodnie z własnymi upodobaniami czy poeksperymentować z przyprawami. Niezależnie jednak od tego, ile czego wezmę, zupy zawsze wychodzi cały gar, ale to właściwie nie szkodzi, bo można zamrozić na chwilę, kiedy akurat nie chce Wam się gotować. Jest gęsta i rozgrzewająca, idealna na jesień i zimę, może stanowić właściwie cały zdrowy obiad, o ile przewidzicie jeszcze jakiś deser. Jeżeli widzę tu jakiś mankament, to obierania i krojenia jest sporo, za czym nie przepadam, ale zawsze można spróbować potraktować te czynności jako kuchenną psychoterapię.

jesień o poranku

Zupa indyjska

Składniki:
(ok. 6 porcji)

2 marchewki
2 cebule
4 ziemniaki
1 spora łyżka garam masali (ja dorzucam czasem dodatkowo trochę kuminu i kolendry)
8 łyżek czerwonej soczewicy
olej, masło lub ghee
bulion warzywny


Wykonanie:
  1. Warzywa obrać i pokroić na dość małe, ale niekoniecznie regularne, części.
  2. Na patelni rozgrzać ok. 2 łyżek oleju z łyżką masła, do jeszcze zimnego tłuszczu wrzucić garam masalę i ewentualnie resztę przypraw, chwilę posmażyć. Następnie dorzucić warzywa, dokładnie zamieszać, żeby pokryły się przyprawami. Smażyć chwilę, mieszając od czasu do czasu. Warzywa przełożyć do garnka po czym zalać taką ilością bulionu, żeby pokrył warzywa. Patelnię również zalać niewielką ilością wody, żeby odzyskać przyprawy, które do niej przywarły, płyn dolać do garnka. Gotować ok. 30 minut.
  3. Osobno ugotować w osolonej wodzie soczewicę . Trwa to jakieś 10 min. Odcedzić.
  4. Do miękkich warzyw dorzucić 1/3-1/2 soczewicy, zmiksować. Jeżeli zupa będzie za gęsta, dolać trochę wody, w razie potrzeby dosolić. Jeśli nie macie zamiaru jej jeść tego samego dnia, z dolewaniem wody poczekajcie do podawania, bo po leżakowaniu całą noc, dodatek wody i tak pewnie będzie konieczny.
  5. Nakładać porcje do miseczek, każdą udekorować łyżką odłożonej soczewicy. Podawać z chlebem (rzecz jasna, najlepiej indyjskim).

rozgrzewająca zupa indyjska
Jesienny poranek w drodze do pracy. Czasem nie bywa aż tak źle.

czwartek, 15 października 2009

Warzywa rzadziej spotykane


Bliny z bakłażanem

Nie wszystkie książki kucharskie wywołują u mnie szybsze bicie serca. Mogę chyba nawet powiedzieć, że bardzo wiele z tych, które są u nas dostępne, w ogóle nie budzi mojego zainteresowania, bo lubię, kiedy świetnym przepisom towarzyszy oszałamiająca szata graficzna. I na odwrót. Na tę książkę, o której dzisiaj piszę, z pewnością tak po prostu nie zwróciłabym uwagi, a jednak uważam ją za biblię gotowania, niezbędną w każdej kuchni. Niepozorna, wydana, owszem, solidnie, ale niezbyt ładnie, ze zdjęciami potraw ze stylizacją rodem z restauracji „U smakosza” czy jakiejś w tym rodzaju – Kuchnia polska.

Ta moja to prawdziwy rarytas. Nie jakaś tam kupiona w Empiku, tylko zdobyczna, z 1962 roku, wydanie VII, poprawione i rozszerzone. Muszę powiedzieć, że babcia, która z niej została ograbiona, chociaż wiem, że nigdy już z niej nic nie ugotuje, nie była perspektywą rozstania się z nią tak zachwycona, jak się spodziewałam Ale ją mam. I pewnie jeszcze nie raz o niej usłyszycie, nie tylko przy okazji przepisów z niej zaczerpniętych, ale często również z powodu zawartych tam porad i ciekawostek, które kiedyś na pewno były bardzo przydatne, ale teraz są zabawne i rozczulające.

Kuchnia polska ma w dzisiejszym wpisie jeszcze swoją rolę do odegrania, ale przepis pochodzi z zupełnie innej książki. Będą to bliny z bakłażanem, kolejna propozycja do kuchni rosyjskiej, znowu w trochę udziwnionym wydaniu. Klasyczne bliny chętnie zrobię i może jeszcze nawet je sfotografuję i opiszę, jednak pomyślałam, że przepis na nie każdy bez trudu może znaleźć sam. Tego dzisiejszego przepisu trochę się bałam, bo tyle składników, do tego dalekich od oczywistości i trudno nie mieć wątpliwości, czy konieczne jest użycie jogurtu, śmietanki i mleka równocześnie? Nadal nie wiem, czy jest to absolutnie niezbędne, ale placuszki wyszły pyszne, puszyste i leciutkie, więc w każdym razie warto spróbować. Jednak jeżeli w lodówce macie tylko mleko, to na pewno też się udadzą, może nie będą aż tak dobre, ale ciągle warte rozważenia.

A teraz, taki mały smaczek, na dowód, ile Kuchnia polska pozakulinarnych wrażeń może jeszcze dostarczyć. Ile warzyw jesteście w stanie rozpoznać?

Bliny z bakłażanem

Warzywa rzadziej spotykane
: 1 – rzeżucha, 2 – seler, 3 – por, 4 – jarmuż, 5 – brokuł (!), 6 – szparag, 7 – papryka (pieprz turecki), 8 – endywia, 9 – roszponka, 10 – szpinak, 11 – szczaw, 12 – bulwa, 13 – salcefia, 14 – kabaczek, 15 – bakłażan

Bliny z bakłażanem
przepis z Les Crêpes de Sophie

Składniki:
(4 osoby)

100 g mąki pszennej
70 g mąki gryczanej
100 ml ciepłego mleka
mały jogurt naturalny
50 ml tłustej śmietanki
2 jajka (rozdzielone)
50 g masła (rozpuścić)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
po pół łyżeczki kuminu i kolendry (jeżeli są w całości, rozetrzeć)
sól, pieprz
1 bakłażan


Wykonanie:
  1. Bakłażan pokroić w drobną kostkę, wrzucić do miseczki, wlać trochę oliwy, posolić, dokładnie wymieszać. Usmażyć do miękkości.
  2. Do kolejnej miski wrzucić: obydwie mąki, proszek do pieczenia, żółtka, dolać mleko, masło, śmietankę i jogurt, przyprawy, wymieszać. (Jeżeli boicie się, że powstaną grudki, to możecie najpierw zmieszać wszystkie płyny i dolewać je po trochu do mąki, cały czas mieszając).
  3. Białka ubić na pianę, do ciasta wmieszać najpierw kawałki bakłażana, a potem pianę.
  4. Na patelni rozgrzać dość sporo oleju i smażyć na nim nieduże placuszki.
  5. Ja podawałam je z masłem i jogurtem czosnkowym.

Bliny z bakłażanem

niedziela, 11 października 2009

Tylko jedna kostka dziennie


Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

Nie należę do tych osób, które po jednym kawałku ciasta mówią: nie, ja już dziękuję. Jestem raczej z tych, które jedząc ten pierwszy kawałek są już myślą przy chwili, kiedy on się skończy i w wyobraźni zajadają się kolejnym.

Ograniczenie się do jednej kostki czekolady, koniecznie gorzkiej i koniecznie (chyba?), między obiadem a kolacją, tak polecane przez rozmaite diety (niekoniecznie odchudzające, po prostu rady dotyczące zdrowego odżywiania), nigdy mnie nie pociągało. Czy jedząc jedną kostkę, w ogóle można poczuć jakiś smak?

Teraz już wiem, że ta jedna kostka ma sens. Jedna kostka służy świadomemu przeżyciu chwili, oderwaniu się od codziennych zmartwień i dostarczeniu sobie, chociaż tych pięciu minut, gwarantowanej i pozbawionej wyrzutów sumienia przyjemności w ciągu dnia .

Cała tabliczka (mleczna, z orzechami, z karmelem) jest dobra na depresję. Kolejno połykane kawałki działają kojącą, na 10 minut wyleczą z każdej chandry, temu nie da się oprzeć, to proces chemiczny. W miarę jak cukier przenika do krwi, uwalniają się endorfiny, albo coś w tym rodzaju, nie można tego pokonać. A potem następuje pierwsza fala mdłości, a czasem i ból brzucha, myśli zaczynają być nakierowane na te mdłości i ból a wszelkie smutki do następnego poranka są z głowy.

Ale ta jedna kostka, to całkiem coś innego. Nie można jej rozgryźć i połknąć. Nie warto tego robić w biegu, albo czytając gazetę. Z jedną kostką dobrze jest siąść w fotelu i na niej się skupić. Trzeba czekać, aż czekolada powoli rozpuści się na języku, starać się zatrzymać ten smak jak najdłużej. To nie jest łatwe. Trzeba ćwiczyć.

Dzisiaj oczywiście nie mam zamiaru przekonywać Was do poprzestania na jednej kostce. Kilka tygodni temu nazwisko Julii Child nic mi nie mówiło, skoro jednak dzięki precyzyjnej kampanii reklamowej (jestem pełna podziwu, wszyscy, zdaje się bezinteresownie, o niej mówią i piszą), powszechnie wiadomo, że jest ikoną, to ja się chętnie modzie na panią Child poddałam i postanowiłam zaraz skorzystać z jej przepisu, a jest to przepis na jej, podobno ulubione, ciasto czekoladowe. Jest ono dość wilgotne, kawałki migdałów przyjemnie chrzęszczą w zębach (ja nie zmieliłam ich zbyt drobno), czuć delikatny posmak kawy, polewa jest gładka i aksamitna. Dodatek czekolady nie jest jednak aż tak duży jak w innych znanych mi ciastach tego typu i pozostaje ono daleko za moim ulubionym. Ja zakwalifikowałabym je raczej jako „z czekoladą” niż „czekoladowe”. Co nie pozostaje w sprzeczności z tym, że smakuje całkiem nieźle i można je sobie upiec, żeby mieć w pogotowiu małą przekąskę na powrót z kina.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

Ciasto czekoladowe królowej Saby*

przepis, na którym się oparłam tu, poniżej już z moimi zmianami

Ciasto:

110 g gorzkiej czekolady (u mnie, po tym jak się ta pierwsza porcja zważyła, ostatecznie 40 g to była czekolada mleczna, bo nie miałam już tyle gorzkiej)
100 g masła
½ szklanki cukru + 2 łyżki
3 jajka (rozdzielone)
¼ łyżeczki proszku do pieczenia
1/3 szklanki migdałów + 2 łyżki cukru
½ szklanki mąki
2 łyżki mocnej kawy (użyłam rozpuszczalnej)


Polewa:

75 g gorzkiej czekolady
1 ½ łyżki mocnej kawy
szczypta soli
75 g masła


Wykonanie:
  1. Migdały sparzyć, obrać ze skórki. Zetrzeć na tarce i wymieszać z 2 łyżkami cukru lub zmielić z cukrem w blenderze.
  2. Czekoladę połamać na kawałki, dodać kawę, rozpuścić w kąpieli wodnej (Czyli, w tej wersji łatwiejszej, większą miskę napełniamy wrzącą wodą, wkładamy do niej mniejszą miskę, do niej czekoladę i czekamy aż się rozpuści, mieszając od czasu do czasu).
  3. Masło utrzeć mikserem, dodawać po trochu cukier i żółtka
  4. Białka ubić ze szczyptą soli i 2 łyżkami cukru.
  5. Do mieszanki maślano-cukrowo-żółtkowej po trochu wmiksowywać roztopioną czekoladę. Następnie wmieszać (szpatułką) migdały, trochę piany i na przemian resztę piany i mąkę z proszkiem do pieczenia.
  6. Przelać do okrągłej formy o średnicy ok. 20 cm. Piec w piekarniku nagrzanym do 190 stopni, ok. 25 min. Ciasto nie powinno być do końca upieczone, środek ma się trochę trząść.
  7. Po upieczeniu ciasto całkowicie ostudzić.
  8. Przygotować polewę: czekoladę z kawą rozpuścić w kąpieli wodnej, dodać sól i po trochu dodawać masło, stale ubijając. Masa będzie bardzo rzadka, dlatego należy ją włożyć na chwilę do lodówki, aż stężeje na tyle, że będzie nią można posmarować ciasto. Jeżeli okazałoby się, że w tej lodówce przebywała jednak za długo, to trzeba na chwilkę umieścić ją w kąpieli wodnej.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

*Od początku wszystko szło nie tak. Przepis zawierał dużo szczegółowych wskazówek Julii, które zlekceważyłam, albo raczej pominęłam, myśląc, co też mi może nowego powiedzieć. Zaczęło się od tego, że zwarzyła mi się czekolada i tu akurat Julia Child się nie popisała, bo nie ostrzegła, że z dodatkiem kawy czekolada rozpuszcza się fatalnie, które to spostrzeżenie zweryfikowałam, rozpuszczając drugą porcję, jak należy, w kąpieli wodnej, a nie mikrofalówce. Potem piana nie chciała się ubić. Następnie ciasto piekło się jakoś dziwnie i ostatecznie przepiekło (ale nie przypaliło). Polewy nie zamierzałam zestalać w żadnej lodowatej wodzie, bo takowej nie miałam, tylko w lodówce i oczywiście zestaliła się za bardzo, tak, że trzeba ją było znowu rozpuszczać. Ostatecznie efekt wizualny i smakowy był przyzwoity, chociaż jak już wcześniej napisałam, to ciasto nie znajdzie się na czele mojej top listy. Ups, a teraz, tłumacząc przepis, odkryłam, że dałam do polewy dwa razy tyle masła co trzeba.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

środa, 7 października 2009

Nie tylko dalekie podróże kształcą albo kurs kuchni francuskiej


ryż na mleku kokosowym z malinami i kruszonką

Tym razem była to podróż zaledwie do sąsiedniej dzielnicy. No, może ze dwie dzielnice dalej. Ale od początku.

Informacje o tych warsztatach, jakiś tydzień wcześniej, podesłała mi koleżanka. Pomyślałam: super, idę. A potem zapał osłabł i właściwie, zaczęłam się zastanawiać, a może jednak nie, bo to daleko, bo nie wiem gdzie, bo od razu po pracy. W końcu postanowiłam: jednak idę.

Pech chciał, że ja, taka zawsze super zorganizowana, zapomniałam wziąć z domu mapę. W obce tereny, nigdy, przenigdy, nie ruszam się bez mapy, głównie z powodu lenistwa umysłowego, bo nie muszę wtedy pamiętać, gdzie iść i czym dojechać.

W obliczu takiego kataklizmu, w pracy przerysowałam sobie fragment mapy z Google'a, wsiadłam do tramwaju, co mi się wydawało, po przystanku przesiadłam na inny, co mi się wydawało i zanim przejechał kolejny przystanek, zorientowałam się, że równie dobrze mogłam zostać w tym pierwszym, bo jadą w tę samą stronę. Po kilku kolejnych przystankach, znalazłam się tam, gdzie chciałam, ale zupełnie nie tam, gdzie chciałabym być. Tylko kawałek za ścisłym centrum, a wokół tylko jakieś rozgrzebane budowy. I ja, bez mapy, głodna, wkurzona, na pewno już spóźniona, wyposażona jedynie we wzrokową pamiątkę ukształtowania terenu, bo ten kawałek, który przerysowałam, nie był tu wcale użyteczny. Miałam ochotę przejść na drugą stronę ulicy i złapać autobus do domu.

Na szczęście tego nie zrobiłam. Poszłam dalej, znowu tam, gdzie mi się wydawało. I tym razem wydawało mi się dobrze, co potwierdziła jakaś napotkana osoba.

Znalazłam. Dom Kultury. Typowy. Wchodzę. Mała salka. W salce 12 osób, w tym jeden pan, jak się okazało, stały bywalec. I totalne zaskoczenie, większość pań w wieku emerytalnym. Pośrodku niewysoka pani, o francuskim wyglądzie, może dzięki latom spędzonym na kontakcie z francuską kulturą, bo pani była jednak Polką, kończy przygotowywać łososia do crumble na ostro.

Pani Paulina robi kruszonkę, wstawia łososia do prodiża, nastawia mleko kokosowe na ryż. Później przygotowuje dla nas magiczny napój Marjorie (pół na pół sok z marchewki, czerwonych grejpfrutów, trochę wody pomarańczowej, cynamon). Wąchamy wodę pomarańczową, wąchamy kardamon (to do ryżu).

Następnie uczymy się, jak zrobić ratatouille. Odważniejsza z uczestniczek miesza ryż, żeby się nie przypalił. Ustalamy menu na przyszły raz, zupa cukiniowa, a może jakaś inna? Trwa dyskusja, dlaczego warsztaty są tylko raz w miesiącu.

Wreszcie, możemy spróbować. Wszystko jest pyszne. Uczestnicy kursu się rozkręcają, atmosfera jest coraz bardziej serdeczna. I tu zaskoczenie drugie, nawet większe. Jak myślicie, jakimi przepisami wymieniają się panie (i jeden pan)? Na schabowe, pieczenie, zupę ogórkową?

Nie. Dzielą się swoimi doświadczeniami z bakłażanami, karczochami i szparagami. Co lepsze, białe, czy zielone? A karczochów nie udało się wyhodować w ogródku. W końcu się rozchodzimy, zaopatrzeni w przepisy z zajęć.

Jeśli tylko nic mi nie przeszkodzi, za miesiąc na pewno tam wrócę. Bo przyszłym miesiącu, będzie tarta tatin.

ryż na mleku kokosowym z malinami i kruszonką

Ryż na mleku z malinami i kruszonką orzechową*
Riz au lait de coco, framboises et crumble de noix

Składniki:
6-8 porcji, ale bardzo malutkich, porcja na zdjęciu jest PODWÓJNA

2 puszki mleka kokosowego (po 400 ml)
200 ml mleka
5 łyżek okrągłego ryżu (takiego, jak do risotto)
4 łyżki brązowego cukru
1 cukier waniliowy
1 łyżka cynamonu
szczypta kardamonu
350 g malin

Kruszonka:

40 g mielonych lub drobno posiekanych orzechów
40 g brązowego cukru
40 g mąki
40 g masła


Wykonanie:

  1. Mleko zagotować z cukrem, cukrem waniliowym, kardamonem i cynamonem. Dodać ryż i ugotować go, regularnie mieszając. Trwa to ok. 20 min. Może Wam się wydawać, że ryżu jest zbyt mało w stosunku do mleka, ale po wystygnięciu masy, bedzie go w sam raz.
  2. Przygotować kruszonkę: piekarnik nagrzać do 180 stopni. Wszystkie składniki najpierw posiekać razem, a później palcami rozetrzeć na konsystencję piasku. Ułożyć w formie na grubość 1 cm i piec do zrumienienia.
  3. W dużym naczyniu, lub kilku małych, ułożyć maliny, zalać ciepłym ryżem, wystudzić. Przed podaniem posypać kruszonką.
Bon appétit!

*Jak łatwo zauważyć, u mnie orzechowej kruszonki tym razem nie było, ale z tym dodatkiem jest naprawdę pysznie. Deser powinno się jeść na zimno, ale ja chyba wolę jeszcze ciepły, bo wtedy jest bardziej kremowy, a maliny pod wpływem ciepła miękną i puszczają sok.

niedziela, 4 października 2009

Weekendowa piekarnia #45 i jesienne spacery. Kasztany i czosnek.




Zdarza Wam się czasami, że jedna mała rzecz odmienia cały dzień? To może być drobiazg, który dla kogoś innego nie miałby żadnego znaczenia.

Tamtego dnia, to były kasztany.

W Krakowie kasztanowce widoczne są właściwie wszędzie.. Jak Planty (to ten park otaczający Rynek) długie, kasztanowcem jest chyba co drugie drzewo. Liście i łupiny rzucają się w oczy na każdym kroku.

Właśnie. Drzewa, liście i łupiny. Nie kasztany. Tą częścią Plant, którą zwykle chodzę, przechodzą też codziennie tłumy przedszkolaków, uczniów, studentów, starszych pań z pieskami i panów z laptopami, wszyscy po prostu. Jeśli tylko nieznaczna cześć z nich zbierze po jednym kasztanku, okaże się, że dla mnie nie ma już nic. Zwykle, jeżeli udawało mi się znaleźć chociaż jednego, było to bardzo radosne wydarzenie.

Pewnego dnia, przechodząc obok niezbyt zachęcającej bramy, na placu który się za nią znajdował, zobaczyłam je. Nie tylko łupinki i liście, ale ka-szta-ny. Po krótkiej chwili wahania (no bo jak to dorosły człowiek może tak po prostu, bez żadnego uzasadnienia, zbierać kasztany?), weszłam i zaczęłam wrzucać je do woreczka, który, niestety, musiało opuścić drugie śniadanie, Mijający mnie robotnicy pewnie myśleli, że jestem jakąś pomyloną przedszkolanką, pukając się przy tym w czoło. Dołączyli do mnie starsi państwo, ci się uśmiechnęli i powiedzieli, że oni zbierają dla wnuka.

Oczywiście, jak to zwykle bywa, po tym szczęśliwym przypadku, znalazłam jeszcze wiele kasztanów. W innej bramie (chodzenie po bramach stało się ostatnio moim hobby). W innej niż zwykle części Plant. W tej części Plant, gdzie nigdy ich dla mnie nie starczało. Co chwila słyszę wokół mnie dźwięki zielonych kolczastych kulek, które, upadając na asfaltowe alejki, wyrzucają błyszczące cuda. A chociaż mam ich już tyle, to i tak zwykle nie mogę się powstrzymać, podnoszę chociaż jednego i obracam w dłoniach idąc dalej. Kiedy dochodzę do domu i muszę poszukać kluczy, zazwyczaj kolejny kasztan zasila kolekcję rzeczy niezbędnych w mojej torebce. Nie jest to jednak porównywalne z tym pierwszym razem, kiedy zbierałam je na pustym placu, zamiast, jak to miałam w planach, przykładnie zmierzać w kierunku pracy.

Przechodzę już do przepisu, który zawiera punkt, który też mnie bardzo ucieszył. Ogromnie lubię, kiedy przepis twierdzi, że trzeba rzucić blachą o podłogę, żeby wyrównać ciasto. Albo można podzielić czekoladę na kawałeczki, uderzając nią o kuchenny blat. Chlebek z regionu Vandée, który pieczony jest w ramach 45 Weekendowej Piekarni, wymaga przywalenia w niego deseczką. Jak można się było oprzeć i to stracić? Do tego jest niezwykle prosty w wykonaniu i nawet tak niedoświadczona piekarka jak ja, nie miała się czego obawiać. Podaję przepis tak jak ja to robiłam (zmiany wynikały głównie z braków – czosnku i czasu), oryginał i zdjęcia kolejnych etapów przygotowań, u mnie zdjęcia są dość skąpe, bo rodzina zaczęła się niecierpliwić, u gospodyni tej edycji Weekendowej Piekarni, Zapbook.



Chleb z regionu Vandée
Przepis z książki Tous les pains Basila Kamira

Składniki:

Ciasto:
300 g mąki
180 ml ciepłej wody
20 g drożdży
7,5 g soli (ok. 1,5 łyżeczki)

Nadzienie:
6 ząbków czosnku, drobno posiekanych (ja przepuściłam przez praskę)
100 g masła
sól, pieprz


Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki ciasta wymieszać, zagniatać, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne, przykryć wilgotną ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce. U mnie leżakowanie trwało 45 min.
  2. Z ciasta wypuścić powietrze uderzając w nie dłonią, podzielić na dwie kule, z których uformować bagietki, przełożyć je na blachę do dalszego leżakowania, u mnie na ok. 30 min.
  3. Masło wymieszać z pozostałymi składnikami nadzienia.
  4. Piekarnik nagrzać do 240 stopni Celcjusza, wstawiając miseczkę z wodą.
  5. Bagietki naciąć w kratkę, wstawić do piekarnika na 10 min.
  6. Na wpół upieczone bagietki przycisnąć mocno drewnianą deseczką, przeciąć wzdłuż na pół i obficie posmarować masłem czosnkowym, przykryć i wstawić do piekarnika na 15-20 min. Jeżeli zaczęłyby się za bardzo rumienić , zmniejszyć temperaturę do 180 stopni.
  7. Ja podałam chlebki z sałatką z pomidorów (czyli w praktyce pomidorem z cebulką ;) . Zniknło wszystko do ostatniego okruszka.




czwartek, 1 października 2009

Ciasteczko na październik


kruche ciasteczka

Może Wam się wydawać, że to takie zwykłe kruche ciasteczka, ale tak nie jest. Są jednymi z ulubionych w mojej rodzinie, pieczemy je zawsze na Boże Narodzenie i czasami, kiedy mamy na to ochotę. Chciałabym napisać, że jest to przepis przekazywany przynajmniej od czasów prababci, zapisany w starym zeszycie, z pożółkłymi już kartkami, prawie rozpadającymi się w palcach. Tak nie jest.

Przepis pochodzi od koleżanki mojej mamy i być może tam jest przekazywany od pokoleń, tego nie wiem. Z nami jest odkąd pamiętam, wpisany w kalendarz z 1988 czy 89 roku, który na co drugiej stronie sławi zbiory sztuki użytkowej Ermitażu, a na pozostałych, osiągnięcia, głównie w dziedzinie słodkości, znajomych i rodziny.

Tam właśnie, w sąsiedztwie jakiegoś zabytkowego cacka, znajdują się te ciasteczka. Ciekawe, czy smakowałyby także carom Rosji? Są bardzo kruche i bardzo maślane, a skórka cytrynowa nadaje im charakteru. Od jakiegoś czasu przekładamy je zawsze powidłami, ale dobrze pasuje też krem kawowy (taki na maśle).

Myślę, że znalazły już swoje miejsce w tradycjach naszej rodziny. W każdym razie, jeżeli będę miała córeczkę, albo nawet synka, bo nie widzę powodu, żeby synków dyskryminować, to na pewno będziemy je razem piec.

kruche ciasteczka

Kruche ciasteczka z powidłami i lukrem

Składniki:

Ciasto:
(wyszło mi 50 podwójnych ciasteczek, ale robiłam bardzo malutkie + kilka pojedynczych serduszek)


140 g masła
210 g mąki
70 g drobnego cukru
2 żółtka
skórka z cytryny

Poza tym:
powidła śliwkowe
1/2 szkl. cukru pudru


Wykonanie:

  1. Zagnieść szybko składniki ciasta, uformować kulę i włożyć do lodówki na co najmniej pół godziny. Następnie wałkować niezbyt cienko (ciasteczka nie mają spulchniaczy, więc w czasie pieczenia nie rosną) na posypanej mąką stolnicy. Wykrawać dowolne kształty, ale jeśli macie zamiar je przekładać, to najlepiej sprawdzają się te, nie mające „odnóży”, jak kółko czy serduszko.
  2. Ciasteczka przekładać na natłuszczoną lub wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Można układać dość gęsto. Piec w 180 stopniach C. ok. 8-10 minut, aż ciasteczka będą lekko zrumienione. Jeżeli pieczecie bez papieru do pieczenia, należy je od razu (ostrożnie, są bardzo kruche) zdjąć z blachy, bo stygnąc przywierają do niej.
  3. Ciasteczka smarować dość cienko powidłem i składać po dwa. Cukier puder wymieszać z dwoma łyżkami gorącej wody i kilkoma kroplami soku z cytryny (część wody można też zastąpić sokiem). Ciastka smarować lukrem, odstawić aby lukier zastygł. Przechowywać w szczelnych pojemnikach, żeby nie zawilgły, w takich warunkach zachowują świeżość dość długo.

kruche ciasteczka