piątek, 29 lipca 2011

Czasem słońce, czasem deszcz, ale czekolada zawsze





Więc znowu mamy deszczowe lato.

Może i nie wszędzie, jeśli obraz z kamerki internetowej z wybrzeża nie jest sfałszowany (codziennie w pracy sprawdzamy, jaką pogodę ma jeden z kolegów cieszący się urlopem).

Kraków jednak prawie przez cały tydzień był mokry. Nie narzekam. Co rano zakładałam moje kolorowe kalosze, tak długo leżące bezczynnie. Pewnego razu odważyłam się nawet przechodzić przez same środki kałuż, a kto wie, jeśli deszcz się nie uspokoi, to może pewnego dnia zobaczycie mnie, jak będę po nich skakać (ostatnio, oprócz myśli, czy jest akceptowalne społecznie, by robiły to bardzo dorosłe osoby, powstrzymał mnie od tego aparat fotograficzny i siatka z malinami).

Po okresie nawału pracy bez wyrzutów sumienia (To grzech marnować taki piękny dzień w domu. Uff. Dzień nie jest ani trochę piękny i nie szkoda marnować ;) mogę odbywać niekończące się poobiednie drzemki albo siedzieć na kanapie i oglądać głupie filmy. Co prawda okres mojego odpoczynku chyba już trochę przekroczył ten czas, kiedy tak dużo pracowałam, ale kto by się przejmował. Perspektywy urlopowe raczej mgliste, trzeba to sobie jakoś wynagrodzić.

O, a propos wynagradzania... Dzisiaj mam dla Was coś absolutnie wyjątkowego. Tak bardzo idealnego, że trudno uwierzyć, że w ogóle istnieje.

Czy myśleliście kiedyś, co by było, gdyby czekolada stała się lodami? Tartufo gelato stanowi odpowiedź na to pytanie. Dwa z trzech (a co jest tym trzecim, chyba już wiecie?) moich ulubionych smaków w wymarzonym połączeniu. Do przepisu używa się czekolady ze 100% masy kakaowej, po prostu nie jesteście w stanie być bardziej czekoladowi.

Czekolada 100% naprawdę istnieje. Wydaje się to dziwne, ale to fakt. Widziałam kiedyś w Almie, to taka mała podpowiedź, jeśli się zdecydujecie. Ja jednak popełniłam małe oszustwo i użyłam czekolady 90% z Wawelu. Nie wydaje mi się, żeby kwota, którą trzeba by dopłacić do tych 10% robiła w smaku taką straszną różnicę. Możecie za to zrobić sobie ze dwa dodatkowe smaki lodów.

Nie będę Was oszukiwać, że te lody będą smakować każdemu. Są ciężkie i intensywne, bardzo wytrawne, z każdym kęsem (ale lepiej nie analizujcie tego niepotrzebnie) faktycznie jecie kostkę czekolady. Nieduża kulka wystarczy, by zaspokoić potrzebę czekoladowości u każdego i dać poczucie, że potrwa to trochę dłużej. Uwaga, jest złudne, ja wytrzymałam jakieś trzy godziny bez kolejnej porcji. A jeśli nie macie potrzeby czekoladowego hardcore'u, albo obawiacie się, że mogą jej nie mieć Wasi goście, maliny i bita śmietana wydają się odpowiednimi dodatkami.



Lody maksymalnie czekoladowe
Tartufo gelato, źródło: River Cafe Cookbook Easy

Składniki:

220 g czekolady 100%
220 g czekolady 70%
4 żółtka
600 ml mleka
100 g cukru
5 łyżek śmietany kremówki


Wykonanie:
  1. Żółtka ubić z cukrem do białości. Mleko zagotować i zalać nim masę żółtkową. Porządnie wymieszać, przelać z powrotem do garnka (czystego!) i gotować na małym ogniu, bez przerwy mieszając, aż masa zgęstnieje – będzie oblepiać łyżkę. Przelać do czystej miseczki i odstawić.
  2. Czekoladę 100% i połowę czekolady 70% roztopić w kąpieli wodnej i wymieszać z gorącą masą mleczno-żółtkową. Ostudzić.
  3. Do masy dodać śmietanę kremówkę i przełożyć całość do maszyny do lodów - dalej postępować zgodnie z instrukcją maszyny, a gdy lody będę już prawie gotowe, dodać resztę posiekanej czekolady 70%.
Uwaga 1.

Te lody zdecydowanie najlepiej udadzą się w maszynie (ja na przykład nie mam). Oczywiście, miksowanie co jakiś czas zamrażającej się masy jest rozwiązaniem, ale niedoskonałym – lody po całkowitym zamrożeniu i tak stają się kamienną bryłą, którą będziecie jeść w wiórkach. Chyba, że macie tyle cierpliwości, by czekać, aż trochę się rozmrożą. Albo zrobicie indywidualne porcje.

Uwaga 2.

Ten przepis jest bardzo tradycyjny, na gotowanym kremie żółtkowo-mlecznym. To baza wykorzystywana wielokrotnie przy różnych okazjach i sama o niej kilka razy pisałam, zwykle twierdząc, że to trudne. Cóż, trochę praktyki się przyda, ale teraz już wiem, że NIE jest to trudne. Właściwie jest tylko jedna rzecz, o której koniecznie trzeba wiedzieć: kiedy krem zaczyna bulgotać = właśnie się zwarzył i oznacza to, że nad Waszymi przygotowaniami właśnie zabłysł wielki napis Game Over. By tak się nie stało, ogień powinien być stosunkowo mały, a my cały czas mieszamy, mieszamy i mieszamy, a jeśli z garnka zaczyna za bardzo parować, odkładamy go na chwilę na bok nie zaprzestając mieszania. I, co bardzo, bardzo ważne, kiedy uznamy, że krem jest już wystarczająco gęsty NATYCHMIAST przelewamy go do innego naczynia. To wszystko.


środa, 20 lipca 2011

Co ma księżyc do miodu. Wpis edukacyjny



Nie jestem w gronie tych osób, które z każdym napotkanym pierwszy raz człowiekiem potrafią rozmawiać tak, jakby się z nim znały od urodzenia. Nie. Staram się w ogóle unikać takich niespodziewanych rozmów w cztery oczy. A jeśli już mnie to spotka, cały czas towarzyszy mi obawa, że jak temat się skończy, zapadnie pełna zażenowania cisza.

Tym razem jednak, niezwykle interesujące rzeczy wynikły z przypadkowej rozmowy z zupełnie mi nieznanym starszym panem, z którym pewnie nigdy bym nie porozmawiała, gdyby nie, zbyt skomplikowane, by je tu wyjaśniać, zbiegi okoliczności. Dla wtajemniczonych mogę tylko napisać, że zbiegi dotyczyły koszyków z sosny, które pan Władysław robi. O tym wiedziałam. W trakcie rozmowy okazało się, że jest także pszczelarzem i większość rzeczy, o których Wy się dzisiaj dowiecie, usłyszałam gawędząc z nim jednej niezwykle i pechowo deszczowej niedzieli.

Pewnie wszyscy z Was wiedzą, jak trudno jest kupić dobry miód w zwykłym sklepie (o czym kiedyś chyba pisałam). Dominują „mieszanki miodów z unii europejskiej i spoza unii”- czyli, chińskich, do których mam stosunek taki, jak do chińskiego czosnku, znaczy, negatywny. Nie dajcie się zwieść firmowej nalepce na opakowaniu, nie zawsze oznacza dobrą jakość, tylko wnikliwa lektura etykiety prawdę (a przynajmniej jej część), Wam powie, a jeśli nie powie, to tym bardziej nie kupujcie. Dalsze zasady kupowania miodów są takie: miód skrystalizowany to miód dobry. Może i trochę w sklepie poleżał, ale przynajmniej wiadomo, że do nie dodano do niego cukrowego syropu, który się nigdy nie krystalizuje.

A teraz część najbardziej fascynująca. Skąd wiadomo, że miód jest lipowy, wrzosowy czy mniszkowy? Nasuwająca się odpowiedź: bo w pobliżu rośnie lipa, wrzos, mniszek, jest tylko w połowie prawdziwa. Przede wszystkim, do takiego miodu trzeba się przygotować. Wybrać z ula to, co pszczoły zdołały zrobić dotychczas i czekać, aż lipa albo inny mniszek zaczną nektarować. Miodzić, powiedział mój rozmówca. Nie wiem, co to oznacza w praktyce, ale potrafiłabym ten fakt stwierdzić: wokoło jest dużo pszczół. Jeśli ich nie ma, to z miodu lipowego wychodzi lipa. A dlaczego coś nektaruje albo nie? Kolejne pytanie bez odpowiedzi, nagłówki wyszukiwania w google zdradzają, że ma na to wpływ, na przykład, księżyc.

Czy to nie jest fascynujące? Niestety, oznacza również, że o ile nie mamy sprawdzonego źródła, pozostaje nam wiara w to, że zawartość słoika jest zgodna z opisem na etykiecie. Nawet tak nieskomplikowana rzecz jak miód wielokwiatowy może być oszukana. Zdaniem pana Władysława, taki miód ma lepszy, bogatszy smak niż taki z monokultury (czyli jednej rośliny). Tymczasem, mój starannie wybrany miód wyłącznie z polskich miodów i, jak głosi słoik, wielokwiatowy, chociaż pięknie się krystalizuje, w smaku jest płaski jak deska.

Konkluzji nie będzie, ale ta rozmowa przekonała mnie, że warto włożyć trochę wysiłku w poszukiwanie zaufanego miodu. Pan Władysław nie miał ze sobą własnego, poznałam za to innego pana (łyżkarza!), który miał, i pewnie przy następnym spotkaniu od niego zakupię.

A Wam tymczasem proponuję słodkie marcepanowe pszczoły. Przypomniałam sobie o nich podczas oglądania jakiegoś programu Nigelli, ale pomysł znany mi jest od lat, dzięki książce „Kuchnia Kubusia Puchatka” (dostałam ją w stosownym do takiej pozycji wieku, więc sami możecie sobie dopowiedzieć, jak było to dawno). Dzięki kawałkowi pozostałego jeszcze od Bożego Narodzenia marcepanu (na miodzie! jeśli wierzyć producentowi), oraz już gotowemu murzynkowi, czekającemu tylko na wykazanie się odrobiną fantazji, mogłam te fascynujące mnie od zawsze (w swym słodkim wydaniu, oczywiście) owady wreszcie stworzyć. Wymagają one odrobiny zręczności (jeśli mają być ładne, a nie po prostu być), ale wyglądają uroczo.

Ten przepis jest podwójnie awaryjny, zdjęcia zrobiłam już w lutym, jakoś nie było okazji ich pokazać, a ponieważ nie mam czasu ani gotować, ani fotografować, a do tematu pasuje jak ulał, to możecie je zobaczyć dziś. Murzynek. Chyba wszyscy to znają? Robi się go u mnie w domu od zawsze i często: kiedy trzeba upiec coś na szybko, albo coś niekłopotliwego, albo nie przemyśleliśmy wcześniej, bo będziemy piec, a na murzynka składniki zawsze się znajdą.

Właściwie nie wiem, czy miałam okazję jeść murzynki z innych przepisów, ale gwarantuję Wam, że ten jest dobry. Dość wilgotny i czekoladowy. Pozwala na wiele wariacji. A najlepsza z wszystkiego oczywiście jest polewa. Jak dla mnie powinna być odrobinę przegotowana, bo wtedy robi się chrupiąca.



Ten przepis można chyba dołączyć do nieco zapomnianego cyklu moich ulubionych rzeczy do zdjedzenia.

Murzynek

Składniki:

4 jajka (rozdzielone)
2 szklanki cukru
2 szklanki mąki
3 czubate łyżki kakao (albo więcej, zależy, jakie jest ciemne)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
250 g margaryny


Wykonanie:
  1. Margarynę, kakao, pół szklanki wody i cukier wrzucić do garnka, gotować na wolnym ogniu, aż wszystkie składniki się połączą, a masa zacznie bulkać. Odstawić do ostudzenia.
  2. Odlać 2/3 szklanki masy, do reszty dodać żółtka i wymieszać. Białka ubić na pianę. Masę czekoladową wymieszać z mąką i proszkiem, a potem delikatnie z pianą z białek.
  3. Podłużną formę wysmarować tłuszczem lub wyłożyć papierem do pieczenia i przelać do niej ciasto. Piec ok. 50-60 minut w 180 stopniach. Patyczkiem sprawdzić, czy ciasto jest upieczone (ma wychodzić suchy, oczywiście)
  4. Wystudzone ciasto wyjąć z formy (albo i nie, ale wtedy polewa nie pokryje go dokładnie). Polewę zagotować i podgrzewać, aż zgęstnieje. Oblać nią ciasto. Jeśli chcemy robić pszczoły, trzeba zostawić jej trochę do malowania im oczek i paseczków. Moje ciasto dodatkowo jest jeszcze przełożone marcepanem.
Pszczoły

Z masy marcepanowej lepić nieduże, nieco spłaszczone kulki. W każdą wpić dwa płatki migdałowe, tak, by utworzyły skrzydełka. Marcepanowy korpus wbić na wykałaczkę, a drugą wykałaczką namalować oczy i paseczki. Pszczółkę na wykałaczce bić w ciasto. Patyczek można później wyciągnąć, kiedy polewa zastygnie powinna już utrzymać pszczółkę na cieście.