wtorek, 27 kwietnia 2010

Nostalgia za zimą




Słupek rtęci na termometrze osiągnął wreszcie magiczną dwudziestkę, mogę więc sobie pozwolić na tekścik cokolwiek przewrotny. Pewnie niektórzy z Was wiedzą i pamiętają, o wygranej przeze mnie, w urodzinowym konkursie Anny Marii, książce Roast figs sugar snow, z budzącym duże nadzieję podtytułem Food to warm the soul Diany Henry. Otóż przesyłka do mnie dotarła, a ja entuzjastycznie ją kartkując, naglę zatęskniłam za zimą. Patrząc na zdjęcia w Roast figs... doszłam do wniosku, co piszę z całym przekonaniem, mając za oknem coraz bardziej zielone, a niektóre nadal kwitnące, drzewa, że zima nie ma nic wspólnego z marznącymi palcami i nosem, a istnieje jedynie po to, żebyśmy mogli zjeść pyszne rzeczy, które poleca Diana Henry i po to, żeby Jason Lowe mógł je (te pyszne rzeczy) i ją (zimę) sfotografować.

Ta książka, należy do tych, które cieszą, nawet jeśli nie chce się z nich gotować, a zaryzykowałabym nawet, że przepisy są miłym bonusem do całej reszty. Zimowe krajobrazy w skandynawskiej estetyce (chociaż potrawy wywodzą się także m.in. z Rosji, Gruzji, są też polskie akcenty), ascetyczne i chłodne, a jednak kojące, pojawiają się też nieodłączne w takich scenkach dzieci, maczające swe małe paluszki w tym i owym. Duży plus za rzecz czysto praktyczną – stopnie podawane są nie tylko w Fahrenheitach, ale też w Celsjuszach, a waga nie tylko w uncjach, ale także w gramach, a naprawdę nic nie irytuje tak, jak konieczność odnalezienie czegoś, gdzie można to poprzeliczać, w momencie kiedy obudziła się w was już domowa bogini, i nagle jest się zmuszonym porzucić nastrój romantycznego natchnienia na rzecz czynności godnych zwykłej podkuchennej.

Pierwszy przepis, który wypróbowałam, to obłędnie pachnące cynamonem muffinki, nietypowo mięciutkie i wilgotne, z przyjemnie szurającą między zębami cukrowo-orzechową posypką. Smak jabłek jest prawie niewyczuwalny, ale jeśli komuś na nim zależy, może po prostu wystarczy pokroić je grubiej. Są w każdym razie na tyle zniewalające, że chyba niepotrzebnie odmroziłam lodówkę, specjalnie po to, żeby nadwyżkę ciastek móc zamrozić.

Sprawdziłam już, czy w mojej ulubionej księgarni mają inną książkę Henry, Crazy Water, Pickled Lemons. Mają. Chwilowo jednak spróbuję zadowolić się wyłącznie tą wiedzą.

muffinki jabłkowe

Muffinki jabłkowe

14-16 sztuk*

nadzienie i posypka:

125 g pekanów, posiekanych (użyłam orzechów włoskich)
125 g brązowego cukru
1/2 łyżeczki cynamonu


Ciasto:

400 g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
115 g masła
150 g brązowego cukru
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta soli
250 g drobno pokrojonych jabłek (ja starłam)
200 ml kwaśnej śmietany
25 ml pełnotłustego mleka
1 jajko


Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki posypki wymieszać.
  2. Mąkę i proszek do pieczenia wsypać do miski, dodać masło i rozetrzeć z mąką na grudki.
  3. Wmieszać cukier, sól, cynamon i jabłka.
  4. Mleko, śmietaną i jajko wymieszać i dodać do ciasta. Wszystko dokładnie (ale krótko, tylko do połączenia się składników) wymieszać.
  5. Formę na muffinki wysmarować tłuszczem lub wyłożyć papierkami. Napełnić otworki do połowy, posypać posypką, nałożyć resztę ciasta i na wierzch nałożyć resztę posypki. To głównie od tej mieszaniny zależy, jak słodkie będą ciastka, więc sypcie według gustu. Piec 20 minut (ja piekłam ok. 30) w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.
*Robiłam z połowy porcji (podaję przepis na całość) i otrzymałam 13 muffinek, ale były raczej małe.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Kwietniowe truskawki




Właśnie pojawiły się na straganach i w warzywniakach. Najbardziej wytrawni sprzedawcy stosują wobec nich prostą socjotechniczną sztuczkę: 5, a nawet 4 zł widoczne z daleka. Z bliska widać jeszcze, że to za pół kilo. W supermarkecie sprzedawane są w tych nieekologicznych plastikowych pudełeczkach, które starają się ukryć, że to 5 zł to za 250 g. A chociaż śliczne i rumiane jak prawdziwe, to jednak w smaku są marnym ersatzem. Cóż z tego, skoro każdy po raz kolejny z radością się nabiera, piszcząc z zachwytu, że to przecież pierwsze w tym roku. Kwietniowe truskawki.

Wszystko byłoby bardzo pięknie, gdyby nie to, że, przynajmniej w moim przypadku, jest to kompletna nieprawda, ale pomyślałam, że zabrzmi dobrze na początek. Dotychczas nigdy ich nie kupowałam, wolałam poczekać jeszcze ten miesiąc, kiedy bez uprzedniego znieczulania swoich kubków smakowych owocami nagrzanymi hiszpańską lampą szklarniową, naprawdę będę mogła ucieszyć się, nawet jeszcze trochę zieloną, ale najpyszniejszą na świecie polską truskawką.

W tym roku wszystko potoczyło się trochę inaczej. Najpierw kupiła je mama. Pachniały obłędnie, ale smakowały, no w ogóle nie bardzo smakowały. Mimo tego moja wyobraźnia zaczęła pracować i stworzyła właśnie takie sobie babeczki, nie jakieś nadzwyczajnie pomysłowe ani wyrafinowane, ale jednak wymagające obecności truskawki i z jakiegoś powodu z nimi nie chciałam poczekać jeszcze miesiąca. Kupiłam więc truskawki i ja. Skoro już je miałam, nie mogłam się jednak powstrzymać i jedna prosto z sitka wskoczyła mi mimochodem do buzi. I całkiem dobra była. Podobnie jak moje babeczki, takie na dwa kęsy, (pozornie) leciutkie i odświeżająco słodkie, pozostawiające po sobie miłe uczucie niedosytu, miłe, bo zaraz można próbować je usunąć, uspokajając się, że skoro taka mała, to kolejna nie zaszkodzi. A poza tym, one są w końcu z truskawkami, pierwszymi w tym roku, jeśli to nie jest dobra okazja, żeby sobie trochę odpuścić, to która jest?



Babeczki truskawkowe
12 sztuk

Ciasto:

1 szklanka mąki
2 łyżki cukru pudru
100 g masła
szczypta soli
2 łyżki zimnej wody

Nadzienie:

250 g mascarpone + 3 łyżki cukru pudru

kilka truskawek, kilka fig (u mnie 3, ale duże)
2 łyżki cukru
1 łyżeczka cukru waniliowego

Wykonanie:
  1. Mąkę, cukier puder, sól i masło posiekać. Dodać wodę i szybko zagnieść. Schłodzić w lodówce (ok. 1 godziny). Rozwałkować ciasto na posypanej mąką stolnicy, niezbyt cienko, i wykrawać krążki nieco większe od średnicy foremek (góry foremek, ja użyłam blachy do muffinek). Krążki wkładać w nienasmarowane foremki i piec ok. 20 min. w 180 stopniach.
  2. Figi zalać pół szklanki wody, dodać 2 łyżki cukru i cukier waniliowy, zagotować i pozostawić na ogniu jeszcze 10 minut. Wyjąc figi, a syrop gotować jeszcze chwilę, aż trochę zgęstnieje. Ostudzić.
  3. Mascarpone wymieszać z cukrem, rozłożyć do wystudzonych babeczek. Udekorować cząstkami truskawek i pokrojonymi figami. Skropić syropem. Podawać natychmiast, chociaż jakiś czas w lodówce też wytrzymają. Tak sobie myślę, że gotowane figi można też dać na dół babeczek, przykryć serkiem i na to położyć truskawki.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Wymień dwa składniki, bez których nie wyobrażasz sobie gotowania



A może nawet inaczej: gdyby na świecie miały pozostać tylko dwa składniki, którymi można doprawić prawie wszystko, co by to powinno być?

Czosnek i oliwa z oliwek, odpowiadają Rose Gray i Ruth Rogers. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść po lekturze* River Cafe Pocket Books Salads&Vegetables.

Nie wiem już, skąd dowiedziałam się o istnieniu River Cafe. Że to miejsce kultowe. I że zaczynał tam Jamie Oliver. Niestety, internet nie dał mi satysfakcjonującej odpowiedzi na pytanie, dlaczego River Cafe jest taka super, nie dostarczył mi też żadnych przepisów autorstwa dwóch właścicielek, a sama strona restauracji, bynajmniej nie tak łatwa do zidentyfikowania wśród wyników wyszukiwania, okazała się rozczarowująco mało treściwa.

Jednak kiedy moja siostra zażyczyła sobie na jakąś tam okazję książkę kucharską, gdy wśród innych pozycji w księgarni zauważyłam River Cafe Cookbook Easy, nie miałam wątpliwości, że to ją powinnam wybrać (w myśl udzielonej mi niegdyś przez M. porady, dotyczącej prezentów dla niej, ale która w większości innych przypadków jest mało uniwersalna: kup coś, co byś sama chciała mieć).** Pierwsze, ale już pozakupowe, oględziny, nie wywołały u mnie ochów i achów. Mało obrazków, a przepisy jakieś takie proste. Jednak uważniejsza analiza zawartości spowodowała wreszcie wybuch prawdziwego entuzjazmu (wewnętrznego ;), który po wypróbowaniu kilku przepisów jeszcze wzrósł. Posługując się wyświechtanym frazesem (widzieliście już nowy film Woody’ego Allena?) w prostocie tych dań, tkwi ich siła, a Ruth i Rose naprawdę wiedzą, o czym piszą. Od jakiegoś czasu program prowadzony przez którąś z nich, z River Cafe (chyba) w nazwie, emituje kuchnia.tv. Widziałam kawałek, nie poraża, ale z pewnością, jeśli już na niego natraficie, receptury zanotować warto.

Powracając do wątku wspaniałości River Cafe Cookbook Easy, oczywiście od razu zapragnęłam mieć własny egzemplarz i skoro przed okresem dobrowolnie sobie obiecanych ograniczonych zakupów miałam prawo do ostatniej specjalnej przyjemności (mam wrażenie, że strasznie dramatyzuję...) to postanowiłam, że będzie to właśnie książka z nazwą słynnej restauracji w tytule.

Pierwsze kartkowanie i znowu to samo: kurczę, jakie te przepisy są proste. Właściwie większość przepisów, większość rozdziałów, to ciągle te same przyprawy Ze statystyczną przewagą oliwy i czosnku. To nie dziwi? Zaskoczenie tkwi w tym, że często są to jedyne dodatki do głównego składnika. Tylko w towarzystwie różnych warzyw, zastosowane przy innej metodzie obróbki termicznej (!?). Poza tym często pojawia się ostra papryczka, bardzo dużo świeżych ziół. Najpopularniejsze to, wcale nie, przychodząca na myśl jako pierwsza, bazylia, ale mięta.

Jestem tak pewna (i mam nadzieję, że się nie rozczaruję) tych przepisów, że kupiłam książkę mimo iż szata graficzna nie powala (a jak wiecie, to dla mnie bardzo ważne), chociaż z pewnością przywiązywano do tego wagę, bo projektant, co raczej nie jest zwykłą praktyką, został wymieniony z imienia i nazwiska. Brakuje jednak tego czegoś. Pozytywy to fajna okładka i rewelacyjne, czarno-białe zdjęcia na początku każdego rozdziału.

Na pierwszy ogień poszły dwa ultra proste przepisy z czosnkiem i oliwą. A jednak było nieoczywiście i niebanalnie.

*Ja myślę, że nikt nie ma wątpliwości, że książki kucharskie to LEKTURA, na pewno nie gorsza od SF czy moich ukochanych kryminałów ;)
**nie sądzę co prawda, żeby mój brat był stałym czytelnikiem tego bloga, ale żeby nie było żadnych przekłamań, ten prezent był również od niego.

Mały dopisek: właśnie zupełnie przypadkiem odkryłam, że dzisiaj jest Dzień Czosnku, więc dołączam do akcji moje przepisy.



Składniki dla 4 osób

Marchewka Dada

Składniki:

650 g marchewki, obranej, pokrojonej w ukośne plastry (ok. 5 mm)
8 ząbków czosnku, obranych, przekrojonych wzdłuż
oliwa z oliwek


Wykonanie:
  1. Na patelni rozgrzać 5 łyżek oliwy. Dodać marchewkę, rozłożyć w jednej warstwie (jeśli wszystko nie zmieści się na patelni, trzeba ją przygotowywać partiami), smażyć na niezbyt mocnym ogniu. Kiedy zacznie się karmelizować, przewrócić na drugą stronę, posolić i dodać czosnek. Smażyć do czasu, aż czosnek zbrązowieje, a marchew zmięknie.
  2. Moja marchewka jest przypalona, nie bierzcie z niej przykładu, ale zbyt zatraciłam się w fotografowaniu czosnku i tak wyszło. Sądzę też, że potrawa będzie lepsza, jeśli powstrzymacie swoje łakomstwo do czasu, kiedy będzie dostępna świeża marchew. Oczywiście, o ile w ogóle można być łakomym na marchewkę.



Duszony koper włoski

Składniki:

6 bulw kopru
4 ząbki czosnku, obrane, przekrojone wzdłuż
oliwa z oliwek


Wykonanie:
  1. Bulwy kopru przekroić na pół, a potem każdą połówkę jeszcze na cztery części. Rozgrzać 4 łyżki oliwy z oliwek w garnku lub patelni z pokrywką, dodać koper. Smażyć na sporym ogniu, od czasu do czasu mieszając, aż koper zacznie brązowieć. Dodać czosnek i smażyć jeszcze dwie minuty. Dodać 3 łyżki gorącej wody i posolić. Przykryć garnek, zmniejszyć ogień i gotować, aż woda wyparuje, a koper zmięknie (u mnie ok. 15 min.) Podawać skropione oliwą.
  2. Ilość wody w podana w przepisie wydaje się być podejrzanie mała, dlatego należy kontrolować, czy przypadkiem Wasza apetyczna jarzynka nie staje się powoli niejadalną zwęgloną jarzynką i jeśli coś wskazuje na to drugie, odrobinę wody dolać.

piątek, 9 kwietnia 2010

Zbytecznik kuchenny #3






To wydarzyło się jeszcze wtedy, kiedy pierwszy raz poszłam na kurs kuchni francuskiej. Ktoś wspomniał o TYCH naleśnikach, które robione były jeszcze podczas kursów z poprzedniego sezonu. Że są pyszne. A te osoby z grupy, które jadły, entuzjastycznie przytaknęły. Ja natomiast nie jadłam i natychmiast poprosiłam o przepis, który prowadząca pani Paulina równie szybko przysłała.

Parę spotkań później ktoś wspomniał o zesterze (zwanym też mało romantycznie skrobakiem do cytrusów). Że kupił go specjalnie po to, żeby przygotować TE naleśniki. Ha, pomyślałam, przecież ja mam zester. Będzie jak znalazł. Muszę je wreszcie zrobić.

Po czym, jakieś dwa miesiące później, jak już byłam gotowa, okazało się, że zgubiłam przepis. Było pewne, że nie zniknął na dobre, bo obszar, w którym mógł się znajdować (mój pokój i z całą pewnością nie dalej), był bardzo ograniczony. Kiedy jednak kilka dni temu postanowiłam podjąć ostateczne poszukiwania, zaświtało mi, że może jest po prostu w mojej skrzynce mailowej. I tak właśnie było.

Naleśniki są pyszne (kiedy ostatnio pisałam tak bez żadnych zastrzeżeń?). Trochę się obawiałam cytrusowo-orzechowego połączenia, ale okazało się, że pomarańcza, której udaje się przebić dopiero chwilę po dominujących orzechach, to naprawdę strzał w dziesiątkę.

Oczywiście, bez zestera też się da. Ale wtedy nie byłoby dzisiejszego odcinka zbytecznika.



Naleśniki orzechowe
(przepis: pani Paulina Kupiec)

Ciasto (10-12 szt.):
175 g mąki
400 ml mleka
1 łyżka oliwy
1 łyżka cukru
szczypta soli
75 g mielonych orzechów włoskich
2 jajka


Miód orzechowy:
80 g mielonych orzechów
150 g cukru
60 g masła
2 żółtka
skórka z 1 cytryny (i tu można użyć zestera :)
sok z 1 pomarańczy


Wykonanie:

  1. Ciasto: do miski wsypać mąkę i rozmieszać z połową mleka. Dodać resztę składników i wymieszać. Odstawić na godzinę
  2. Miód orzechowy: wszystkie składniki wymieszać w misce (nie przejmując się masłem, później się rozpuści), niekoniecznie żaroodpornej, ale w każdym razie takiej, która zniesie wyższą temperaturę. Masę podgrzewać w łaźni wodnej (garnek na gazie z gorącą, gotującą się cały czas wodą, a na to nasza miska, która ma osiąść na takiej wysokości, by nie dotykała wody), cały czas mieszając, aż masa uzyska konsystencję miodu.
  3. Usmażyć naleśniki, posmarować "miodem", przełożyć do naczynia żaroodpornego i zapiec jeszcze 10 min. w 140 stopniach (tego już nie zrobiłam). Przed podaniem udekorować połówkami orzechów (lub, tak jak ja, orzechami udoskonalonymi karmelową skorupką).

wtorek, 6 kwietnia 2010

Wiosenna dieta






Odkryłam ostatnio, że jest coś, co równie dobrze jak czekolada poprawia humor. Do tego skutki uboczne i wyrzuty sumienia z powodu oddania się szaleństwu są trochę bardziej odroczone. Zakupy. Nie śmiejcie się, ale naprawdę odkryłam to dopiero teraz. Dokonałam jeszcze jednego równie śmiesznego odkrycia: uroku zakupów w sieci. Dzięki cudownemu wynalazkowi sklepów internetowych spełniłam kilka swoich marzeń, prawie wyłącznie składających się z książek kucharskich (chyba o wszystkich już pisałam)*. Z tych powodów, w sposób tradycyjny i wysyłkowy, przez niewiele ponad miesiąc, wzbogaciłam się o nieprzyzwoicie wiele rzeczy, których dobroczynny wpływ na moją psychikę trwa nadal. Cóż, jednak uznałam, że trzeba powiedzieć stop, zanim ten nowy antydepresant stanie się przyczyną mojej niewypłacalności (nie stało się tak głównie dlatego, że luty był miesiącem urodzinowym), a planowane cięcia mają dotyczyć przede wszystkim książek kucharskich.

Tak jak przed początkiem odchudzania trzeba się najeść wszystkiego do woli, tak samo nie można tak po prostu odstawić zakupów, należy się jakaś ostatnia przyjemność. A do tego, ponieważ wiosna znowu wyzwoliła we mnie zapał ku zdrowemu odżywianiu, miałam dobry powód: jak mam się zdrowo odżywiać, skoro nie mam narzędzi, które mi to umożliwią? Wybór padł więc na River Cafe Pocket Books Salads&Vegetables (dlaczego uznałam, że akurat ta książka będzie taka cudowna, napiszę Wam innym razem).

Pierwszy przepis, który wypróbowałam, jest banalnie prosty. Zresztą, większość przepisów z tej książeczki taka jest. Ogórki z miętą i mascarpone* to może nie żadna superrewelacja, ale mają całkiem ciekawy, świeży smak. Ja swoje trochę za mało przyprawiłam, a o ile, na przykład, nie cierpię solonych i pieprzonych pomidorów, to uważam, że przy ogórkach te przyprawy są niezbędne. Zamiast mascarpone użyłam, odkrytej ostatnio na nowo, tłustej (30%), gęstej i słodkiej śmietany. Uwielbiam ją jeść prosto z kubeczka. W niewielkich ilościach, więcej się nie da. Sól i pieprz dobrze jej robią, bo przez przyprawy przebija się lekka słodycz śmietany i daje to naprawdę niesamowity smak.

Do mojego dobrego postanowienia życie dopisało ironiczne (ale jak bardzo pozytywne!)** postscriptum. Nową książkę i tak będę miała, bo wygrałam ją u Anny Marii, wygląda wspaniale, więc nie mogę się jej już doczekać. Zresztą, może to wcale nie ironiczne postscriptum, a raczej wręcz przeciwnie, zachęta do wytrwania? Bezksiążkowa dieta nie ma co prawda terminu, ale nie zamierzam katować się zbyt długo, do maja chyba wystarczy***?

*żeby było jasne: marzę nie tylko o książkach kucharskich, ale akurat te marzenia udało mi się w ten sposób spełnić ;)
**czy jak coś jest ironiczne, to może być zarazem pozytywne? Ale wyrażenie "ironiczne postscriptum" jest takie ładne, że skoro już przyszło mi na myśl, to musiałam go użyć.
***ale zauważcie, że Salads&Vegetables zamówiłam już na początku marca, tylko dostałam dopiero niedawno, więc to tak naprawdę PRAWIE dwa miesiące.

PS Nie mogę się doczekać, więc to napiszę, mam nadzieję, że w następnym odcinku kolejna odsłona Zbytecznika. Niewtajemniczeni robią klik!



Ogórki i mascarpone

Składniki:

500 g małych ogórków
250 g mascarpone
sok z 1 cytryny
2 łyżki mięty
5 łyżek tłustej kwaśnej śmietany (nie dałam)
2 posiekane papryczki chili (opcjonalnie, u mnie chili w płatkach z młynka)
oliwa z oliwek

Wykonanie:
  1. Ogórki obrać, przekroić wzdłuż na pół, wybrać pestki*, połówki przekroić jeszcze na pół i w poprzek, na kawałki indywidualnie preferowanej długości.
  2. Wycisnąć sok z cytryny, dolać do niego oliwy z oliwek, trzykrotnie tej objętości co sok, dodać soli i pieprzu. Ogórki przełożyć do miski, zalać oliwą z sokiem cytrynowym, wsypać miętę, wymieszać.
  3. Mascarpone wymieszać ze śmietaną, posolić, popieprzyć.
  4. Ogórki podawać z kleksem mascarpone, posypane odrobiną chili oraz skropione oliwą.
*we Francji spotkałam się ze stwierdzeniem, że od pestek boli żołądek. Ja je zawsze jem i nigdy mi nic nie było, ale tym razem postąpiłam zgodnie z przepisem.


czwartek, 1 kwietnia 2010

Ciasteczko na kwiecień




To ciasteczko okazało się nieprzewidywalne niczym kwietniowa pogoda. Ja spodziewałam się słońca, a efekt to, powiedzmy, zachmurzenie z przejaśnieniami. Miałam więc duże wątpliwości, czy w ogóle Wam je pokazywać. Ale... są całkiem ładne, prawda?

To był przepis, z którym wiązałam po prostu zbyt duże nadzieje. Kruche ciasto wzmocnione praliną i kardamonem. Mocny akcent czekoladowy. Mięta z odrobiną słodyczy. Do tego chrupiące jabłkowe wykończenie. Złożone razem miało wyglądać na talerzu jak rozrzucona garść zielonych wiosennych listków z cukrowymi kroplami rosy, krzyczących: zjedz mnie!

Oczywiście nie było aż tak źle, a im dłużej je dla Was opisuje, tym poziom mojego zadowolenia z efektu rośnie ;) Mam wrażenie, że u podstawy rozczarowania leży fakt, że przygotowane przeze mnie listki trudno było przenieść z talerza do ust, nie gubiąc przy tym połowy dekoracji. W przepisie oryginalnym mięta przykrywała całe ciastko, ale jej listki są miękkie, więc podejrzewam, że jabłko zawsze skazane jest na wypadanie. Sam pomysł jest na tyle oryginalny, że go sobie na dłużej zapamiętam, jednak jeśli ma się zamiar robić nie tylko robić zdjęcia, ale także tę cukierniczą instalację w całości jeść, to lepiej wykonać ciastka w kształcie kwiatka, gwiazdki lub przynajmniej listka bez dziury.

***

Ponieważ będzie to już mój ostatni wpis przed Wielkanocą, chciałam Wam życzyć radosnego świętowania, oczywiście przy suto zastawionym stole ;)



Kruche listki
(przepis: Merveilles. Delicieuses Recettes au Pays d'Alice)

Kruche ciasto:

250 g mąki
100 g cukru pudru
150 g masła
1 jajko
50 g mielonych orzechów włoskich
25 g praliny*
szczypta soli
mielony kardamon (4 g w przepisie, ja dałam z pół łyżeczki)

100 g czekolady

  1. Wszystkie składniki oprócz jajka wrzucić do miski i zagnieść na okruchy, następnie dodać jajko, jeszcze raz szybko zagnieść i uformować kulę. Wstawić do lodówki na minimum godzinę.
  2. Ciasto rozwałkowywać na 3 mm grubości i wykrawać podłużne kształty (jak na zdjęciach, ja robiłam to radełkiem, niezbyt wygodna opcja). Układać w formie o kształcie rynienki** i piec ok. 8 minut w 180 stopniach. Kiedy ciastka się wystudzą, czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej lub mikrofalówce i w połowie pokrywać je czekoladą za pomocą pędzelka (oczywiście można też zanurzać, ale wtedy pewnie będzie potrzebne więcej czekolady). Pozostawić do zastygnięcia, najlepiej na kratce.
Miętowe listki:

duże listki mięty (tyle, ile ciastek)
cukier kryształ
białko


Miętę umyć i delikatnie osuszyć. Każdy listek posmarować białkiem i posypać lub zamoczyć w cukrze.

"Sałatka" jabłkowa

Jabłko (najlepiej Granny Smith) pokroić na maleńką kostkę. Wymieszać z sokiem z cytryny i cukrem lub galaretką cytrynową (do smaku).

Składanie całości:

Na każdym ciasteczku położyć listek mięty, a na to niewielką ilość jabłek. Serwować natychmiast.

*pralina: 40 g orzechów lub migdałów delikatnie uprażyć na patelni i przełożyć na kawałek papieru do pieczenia. 1/4 szklanki cukru dać do garnuszka i skarmelizować, polać migdały lub orzechy i poczekać aż karmel zastygnie. Następnie przełożyć do mocnego woreczka plastikowego lub owinąć w ściereczkę i uderzać w to wałkiem aż powstanie drobny proszek. Chociaż ilość składników jest niewielka, to i tak powstanie znacznie więcej praliny niż potrzebujecie. Radzę Wam jednak zachować te proporcje, zacząć od zmiażdżenia ok. 1/3 orzechów w karmelu (to chyba powinno wystarczyć) i po upewnieniu się, że macie już wystarczająco dużo proszku, resztę zjeść. Pycha :)
**ja takich listków zrobiłam tak naprawdę tylko kilkanaście, więc piekłam je na zakrzywionym brzegu tych dużych czarnych blach z piekarnika.


Wierzcie lub nie, ale metamorfoza tych smętnych szczypiorków trwała zaledwie jeden dzień
.