czwartek, 29 grudnia 2011

Jak przetrwać po świętach




Jak mówi mądrość ludowa: święta, święta i po świętach. Zostały tylko niedojedzone resztki makowca, na które nikt już nie może patrzeć.

Tak się jakoś składa, że chociaż moje Boże Narodzenie zwykle przypomina miks reklamówki Coca-coli i telefonii komórkowej (i mam tu na myśli wyłącznie pozytywne skojarzenia stąd płynące), to myśli poświąteczne są jakieś takie oklapłe, co mogłoby mieć na przykład związek z uczuciem ciężkości w żołądku, ale nie ma, ponieważ raz, że byłam bardzo wstrzemięźliwa, dwa, że nawet jakbym nie była, to pewnie pomógłby mi cud środek, wypatrzony także podczas przerwy reklamowej (a czy pisałam Wam już kiedyś, że prawie wcale nie oglądam telewizji?).

Więc... Zamiast poświątecznego pesymizmu, czas na przednoworoczny optymizm i jeszcze więcej świętowania. Zresztą, ze spełnianiem marzeń postanowiłam nie czekać AŻ do przyszłego roku i dwa spełniłam już teraz (niskie, przyziemne i kiczowate, ale dające mnóstwo radości). Jeśli więc odkrylibyście i u siebie oznaki przygnębienia, możecie, tak jak ja, wyleczyć je wizytą w centrum handlowym albo, jak zawsze, coś zjeść.

Ten przepis miał pojawić się jeszcze przed Bożym Narodzeniem, a żeby tak się stało zdjęcia zostały zrobione już rok temu. Nie wyszło. Trudno. Ponieważ okres świąteczny jeszcze trwa, to może ktoś się jednak skusi.

* * *

Dziękuję wszystkim osobom, który złożyły mi życzenia świąteczno-noworoczne, szczególnie tym, którym nie zdążyłam odpowiedzieć. Dzięki za pamięć, w przyszłym roku postaram się poprawić! (ups, czyżby postanowienie nr 1?). A życzenia noworoczne ode mnie jeszcze będą.



Na zdjęciu: piernik pieczony w formie na muffiny, przełożony powidłem i marcepanem, polany czekoladą i ozdobiony śliwką w czekoladzie. Za dużo? W końcu są święta!

Piernik mojej babci

Składniki:

4 jajka
250 g cukru
250 g miodu
250 g margaryny lub masła
1 szkl. mleka
2 dkg sody
500 g mąki
przyprawa do piernika

karmel:
3 łyżki cukru
5 łyżek wody

Wykonanie:
  1. 3 łyżki cukru i 5 łyżek wody rozpuścić patelni i podgrzewać, aż się skarmelizuje na złoto-brązowy kolor. Nie mieszać w trakcie podgrzewania, bo wszystko się zbryli. Kiedy karmel osiągnie odpowiedni kolor natychmiast wlać do niego miód, wsypać przyprawę do piernika , wymieszać i ostudzić.
  2. Żółtka utrzeć z cukrem, dodać roztopioną i ostudzoną margarynę, miód z karmelem, mąkę i mleko, w którym została rozpuszczona soda.
  3. Z białek ubić pianę i domieszać do ciasta. Piec około 50 minut w temperaturze 180 stopni. Przed wyjęciem z pieca sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest już upieczone. Podane proporcje wystarczą na dużą keksówkę lub małą i (chyba, to jednak było rok temu) 12 muffinek. Ciasto bardzo wyrasta, więc nie należy wypełniać form po brzegi.

niedziela, 18 grudnia 2011

Zapach prawie świąteczny

Jak bez wysiłku i marnowania czasu poczuć w domu magię Bożego Narodzenia? Otóż dzięki świeczkom zapachowym: "Kiedy zapalisz taką świeczkę w pokoju, nie musisz już nic robić w kuchni i tak wszyscy pomyślą, że jesteś supergospodynią!" - taką radę wyczytałam w kolorowym magazynie (który, jak się przekonacie również następnym razem, był dla mnie cennym źródłem inspiracji).

Świetnie, tylko uważam ten pomysł za oszałamiająco bezsensowny i nie tylko dlatego, że nie mam parcia na to, by ktokolwiek uważał mnie, zresztą w tym przypadku niesłusznie, za supergospodynię. Czekolada, wanilia, karmel, pomarańcze, klementynka z żurawiną albo imbirowa gruszka z kardamonem - pomysłowość producentów jest niewyczerpana. Jednak tkwiąc w domu wypełnionym zapachem syntetycznego piernika czy też makowca, ma się ochotę je zjeść, a nie tylko powąchać. Tymczasem do jedzenia nic nie ma. Radosny i pogodny nastrój pryska, a zostaje pusty żołądek i powtórkowy film w telewizji.

Ja mam oczywiście inną propozycję. Nuty pomarańczy i czekolady nadają temu najzwyklejszemu ze zwykłych ciastu świąteczną nutę. Ciasto jest intensywne w smaku, więc chociaż należę do osób, które jedząc pierwszy kawałek myślą o następnym, to nawet ja wolałam smakować je po trochu. Czekoladowa polewa może nie jest niezbędna, ale dodaje głębi i także wilgotności, bo jednak jest to babka, czyli sama w sobie raczej suchawa. Najlepsze zaś jest to, że z przygotowaniem tego wypieku poradzi sobie każdy i to w czasie krótszym niż wyprawa po świeczki, warunkiem jest tylko posiadanie miksera. Jeśli uważacie się za niezdarnych i leniwych, zamiast przygotowywać polewę, która jest tu jedynym słabym ogniwem, i trzeć skórkę pomarańczową, możecie użyć gotowej polewy (do podgrzania w mikrofalówce...) i olejku pomarańczowego. Nie są to jednak rady, z których ja kiedykolwiek miałabym zamiar skorzystać.



Ciasto czekoladowo-pomarańczowe
źródło: Czekolada

Składniki:

175 g mąki
175 g cukru pudru
175 g masła
3 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
skórka starta z pomarańczy
6 łyżek soku pomarańczowego
75 g posiekanej gorzkiej czekolady

polewa:

1/4 szkl. cukru
40 g masła
1 czubata łyżka kakao

dodatkowo: skórka pomarańczowa do dekoracji (aromat pomarańczy jest bardziej intensywny)

Wykonanie:
  1. Cukier utrzeć z masłem, dodawać po jednym jajku, ciągle ucierając. Dodać skórkę i sok pomarańczowy oraz mąkę z proszkiem do pieczenia. Następnie domieszać łyżką posiekaną czekoladę.
  2. Ciasto wyłożyć na wysmarowaną tłuszczem formę (u mnie silikonowa niska forma z kominkiem, o średnicy 24 cm) i piec ok. 30 min. w 190 stopniach lub do czasu, aż patyczek włożony do ciasta wychodzi suchy.
  3. Po upieczeniu ciasto wyjąć z formy i wystudzić.
  4. Polewa: wszystkie składniki polewy włożyć do garnka, mieszając rozpuścić i zagotować - trzymać chwilę na ogniu, aż masa trochę zgęstnieje i gorącą polać ciasto. Jeśli składniki nie chciałyby się dobrze połączyć (co nie zdarzyło mi się nigdy, oprócz tego razu, kiedy przygotowywałam to ciasto dla Was) dodać kilka łyżek wody. Jeśli tego typu polewę uważacie za ersatz, można też użyć dobrej jakości stopionej czekolady, ja jednak bardzo ją lubię.

niedziela, 4 grudnia 2011

Odgrzewane kotlety




Intensywnie myślę nad porządnym wpisem książkowym, tymczasem na stosikach wokół mnie ciągle gromadzą się wyłącznie lektury reminiscencyjne w stałym składzie (tym razem wszystkie dostępne w domu tomy Jeżycjady oraz Dziennik Bridget Jones, który przypadkiem wpadł mi w oczy. Próba sięgnięcia pod Ponadczasowe Arcydzieło okazała się nieudana, wróciło do biblioteki prawie bez czytania.). Ale, ale, natrafiłam także na coś jeszcze, o czym raczej nie pisałam (chociaż pojawił się wpis o takim tytule), a lektura to urocza, zabawna i bardzo relaksująca – Pokój z widokiem autorstwa E. M. Forstera, znany, przynajmniej w Polsce, raczej ze swojej mutacji filmowej, także zabawnej i uroczej (z niepowtarzalnie śmieszną sceną kąpieli w leśnym stawie). Rzadko się zdarza, by ekranizacja była tak udana, ale w końcu reżyserował specjalista od stylowych adaptacji arcydzieł literatury angielskiej (to mówi Wikipedia, podsumowanie jednak, moim zdaniem, bardzo trafne), James Ivory, a w roli głównej wystąpiła Helena Bonham Carter, bardzo, bardzo młoda, wiecznie naburmuszona, trochę rozczochrana i absolutnie zniewalająca.

Za dużo chyba tych pochwał, zaczynam popadać w egzaltację, ale historia rozterek sercowych panny Lucy Honeychurch (co za nazwisko!) okraszona kpiną z obyczajów Anglii początków XX wieku niezależnie od tego, ile razy ją czytam, czy oglądam, polepsza mi humor. Dodatkowy smaczek mojego wydania stanowi post scriptum autora, dodane 50 lat po pierwszej publikacji powieści, w którym opisuje swoje wyobrażenia na temat dalszych losów bohaterów.

Gdyby Pokój… zauroczył Was tak jak mnie, przestrzegam przed innymi dziełami E. M. Forstera: Droga do Indii, z której, przynajmniej w swoim kraju, najbardziej zasłynął, jest wściekle nudna (przypadek dwukrotnego porzucenia lektury w połowie), zaś Powrót do Howard Ends (także świetnie przeniesiony na ekran przez Ivory’ego) podobał mi się, ale wydźwięk ma raczej gorzki niż rozrywkowy.

No dobrze, zaserwowałam Wam już dania odgrzewane, pora więc na nowości, a pytanie będące inspiracją dla dzisiejszego przepisu brzmi: jaka jest idealna przekąska czytelnika? Ponieważ niereprezentatywną grupą badawczą byłam ja, odpowiedź brzmi oczywiście: słodka. Przy tym poręczna, niebrudząca i niekrusząca. Znalazłam więc takie idealne ciasteczko, które zresztą mogłoby znaleźć się w menu podwieczorku u Szalonego Kapelusznika, bo twórca przepisu powrzucał do niego chyba wszystkie swoje ulubione smaki Bożego Narodzenia (tak, tak, pora już o tym myśleć, ale nikomu raczej nie trzeba przypominać), nie przejmując się tym, że nikt tak nie robi. Jest więc i czekolada, i orzechy, i migdały, przyprawy korzenne i skórka cytrynowa. I o dziwo, to jest niesamowicie dobre. Przepojone czekoladowością, chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku. Mmmm… Aż trudno się skoncentrować na czytaniu.



Łapy niedźwiedzia
źródło: Regine Stroner, Świąteczne wypieki

Składniki:
na 40 szt.

125 g gorzkiej czekolady
125 g migdałów
125 g orzechów laskowych
3 białka
250 g cukru
½ łyżeczki cynamonu
po szczypcie zmielonych goździków i kardamonu
2 łyżki kakao
skórka starta z połowy cytryny

Wykonanie:
  1. Czekoladę pokroić i razem z orzechami i migdałami rozdrobnić w malakserze lub zmielić w inny dowolny sposób.
  2. Białka ubić na bardzo sztywną pianę, dodać do niej resztę składników i dokładnie wymieszać. Powstanie ścisłe, chociaż dość miękkie ciasto.
  3. Z ciasta zrobić kuleczki wielkości orzecha włoskiego i każdą obtoczyć dokładnie w cukrze. Foremkę w kształcie muszli (czyli niedźwiedziej łapy) wysypać cukrem (ja ją przedtem natłuściłam, żeby cukier się trzymał), kolejno wciskać w nią kule i natychmiast je wyjmować, po czym układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Ślady po foremce, przynajmniej na moich ciasteczkach, były bardzo nieznaczne, jeśli więc nie macie odpowiedniej foremki lub czasu i chęci, po prostu rozpłaszczcie kule na blasze.
  4. Przygotowane ciasteczka odstawić na noc do wysuszenia.
  5. Następnego dnia piec ciastka 15 minut w 180 stopniach. Jeśli uznacie, że szaleństwa nie jest dość, można je jeszcze zanurzyć, mniej więcej do 1/3 wysokości, w roztopionej czekoladzie.

niedziela, 27 listopada 2011

Hu hu ha. Zaklinanie zimy



Systematyczność nie jest ostatnio moją mocną stroną. Troszkę się sama przed sobą usprawiedliwiam tym, że ponieważ wszystko się pozmieniało (o czym na pewno już wkrótce Wam opowiem) trudno mi złapać właściwy rytm i pomieścić w nim jeszcze blogowanie.

Dzisiejszą notkę przygotowałam prawie dwa tygodnie temu i częściowo straciła swoją aktualność. Ale tylko częściowo, bo myśl przewodnia: jak ja nie lubię zimy, nadal pozostaje aktualna. Boję się zimy, chyba tak należałoby to nawet ująć. Wizja ponownie marznących palców, nosa i uszu to jeden z najgorszych koszmarów. Perspektywy stania na przystanku i trzęsienia się z zimna (nic to, że na żadnych przystankach stać nie muszę, przynajmniej nieczęsto), a nawet zwykłego zdejmowania rękawiczek przy -15, aby wyszukać drobne na gazetę czy paczkę chusteczek wywołują we mnie dreszcze. Nie cieszy mnie bynajmniej myśl o oddaniu się białemu, narciarskiemu szaleństwu (które zresztą prawie zarzuciłam i tak mi się wydaje, że wspomnienia o chwilach na stoku, kiedy palce przymarzają do butów i skarpetek, a twarz owiewana jest lodowatym wichrem są główną tego przyczyną) tudzież wizja zakrycia szarości miasta białą puszystą kołderką (bo wszyscy wiemy, jak to się zwykle już po paru dniach kończy).

Oczywiście takie podejście jest mało konstruktywne, bo skoro przynajmniej najbliższej zimy nie spędzę w cieplejszym klimacie, jeśli już nie zamierzam jej polubić, to przynajmniej należałoby się z nią pogodzić i właściwie do niej przygotować, na przykład nabywając puchową kurtkę, która powinna zastąpić mój, co prawda elegancki i zgrabny, ale ewidentnie przeznaczony na rynek hiszpański, tudzież południowofrancuski, płaszczyk.

Jak zawsze morale może podnieść też odpowiednio kojące jedzenie, gorące, sycące i kaloryczne, na przykład taka zapiekanka pastuszka (czyli pasterska, ale tłumaczenie pastuszka podoba mi się bardziej). Klasyk brytyjskiej kuchni, który jest jedną z odpowiedzi na to, dlaczego ma ona taką złą opinię, bo to typowe danie dziecięce (takie jak przecierane zupki), neutralne połączenie ziemniaczanego puree z mięsem mielonym. Zupy-kremy (a nie żadne tam przecierane zupki) jednak uwielbiam, a zapiekanka pasterska również bardzo mi posmakowała.



Zapiekanka pastuszka
na podstawie tego przepisu

Składniki:

600 g ziemniaków
50 g startego żółtego sera
1 cebula pokrojona w kostkę
1 marchewka pokrojona w kostkę
1 łodyga selera naciowego, pokrojona
600-700 g mielonego mięsa (u mnie wieprzowina)
150 ml rosołu lub wody
1 łyżka mąki wymieszana z 1 łyżką masła
150 g masła
150 ml mleka
sól, pieprz

Wykonanie:
  1. Ziemniaki obrać i ugotować do miękkości. W czasie, kiedy się gotują, usmażyć na złoto cebulę, następnie zdjąć ją z patelni i usmażyć marchew z selerem naciowym, odstawić na bok. Na tej samej patelni podsmażyć mięso, aż zbrązowieje, dodać marchew z selerem, bulion lub wodę oraz masło z mąką. Dobrze rozmieszać i chwilę pogotować. Doprawić i przełożyć do naczynia do zapiekania.
  2. Ziemniaki rozgnieść ze 100 g masła, dodać tyle mleka, by puree miało dość luźną konsystencję, dodać ser, cebulkę, doprawić. Masę ziemniaczaną wyłożyć na mięso i widelcem zrobić wzorki.
  3. Pozostałe 50 g masła roztopić i posmarować nim zapiekankę.
  4. Piec około 30 minut w 220 stopniach.

A na deser na przykład pyszne ciasto czekoladowe z pierwszego zdjęcia.

środa, 9 listopada 2011

Traktat o łuskaniu orzechów



Pomyślałam sobie ostatnio, że dawno nie było żadnego wpisu książkowego, a nic tak przecież nie sprzyja lekturze jak (uwaga, one naprawdę nadchodzą!) jesienno-zimowe wieczory, gdy za oknem śnieg i zimno, a w domu fotelik, kocyk, herbatka i książka.

Pewnie wielu z Was zorientowało się, że tytuł dzisiejszego wpisu nawiązuje do znanej (nagradzanej, wychwalanej, lecz ja wcale nie jestem jej fanką) książki Wiesława Myśliwskiego, jednak wpis książkowy to jeszcze nie dzisiaj, chociaż nad tym myślę. Swoją drogą, łupanie orzechów to też dobre zajęcie na listopadowy wieczór i zgodnie z tytułową zapowiedzią będzie właśnie o tym.

Odwieczny problem "jak to zrobić, żeby otrzymać ładne, całe połówki" powrócił do mnie jak bumerang (ugh, chociaż zwykle kupuję wszystko połupane-połamane w plastikowych torebkach), bo wybrany przeze mnie przepis nakazywał wykorzystać pekany, które nawet miałam, owszem, ale w wersji naturalnie opakowanej. I chyba zbyt już długo czekały na swoją kolej.

Pekany w łupinach wyglądają trochę jak przerośnięte żołędzie ze spiczastymi końcami. Kiedyś zabrałam się za nie dziadkiem do orzechów, ale to nie był dobry wybór. Tym razem skończyło się na tłuczku do mięsa i technice jednego uderzenia w czubek (osłabia łupinę, przynajmniej sobie tak wmówiłam), a potem już gdzie bądź. Od razu gdzie bądź też można, ale efekty estetyczne są mierne, tj. uzyskuje się orzechowe okruchy, a nie śliczne nienaruszone połówki. A może ktoś z Was wie, jak rozprawić się z pekanem szybko i skutecznie(j)?

Eleganckie orzeszki byłyby zaś ozdobą dzisiejszego ciasta, bo też zwłaszcza ze względu na jego urodę chciałam wypróbować ten przepis. Połączenie żurawiny, orzechów i gruszek oraz błyszcząca na tym wszystkim kusząca karmelowa skorupka smakują pysznie i pięknie wyglądają. U mnie niestety karmelowa skorupka nie wystąpiła, chyba za mało odparowałam gruszki, ale przede wszystkim wyłożyłam formę papierem do pieczenia :/ Nie róbcie tego.

Jeśli niepokoi Was trochę, że na zdjęciach pozuje głównie żurawina a nie tytułowe orzechy, to jest tak dlatego, że wszystkie pekany w tym czasie przebywały w piekarniku i nie mogły wziąć udziału w sesji.



Ciasto gruszkowe w stylu tarty Tatin
źródło: Roast figs sugar snow

nadzienie:
115 g cukru
75 g masła
900 g gruszek (5-6 sztuk)
140 g żurawiny
75 g orzechów pekan (u mnie częściowo zastąpionych włoskimi)

ciasto:
210 g mąki
200 g cukru
120 g masła
2 łyżeczki proszku do pieczenia
175 ml mleka
2 jajka
ekstrakt lub cukier waniliowy


Wykonanie:
  1. Przygotować nadzienie: gruszki obrać i pokroić na plasterki o szerokości około 1 cm. Na patelni (może być to od razu to naczynie, w którym pieczecie ciasto) rozpuścić masło z cukrem, dodać gruszki i dusić je na wolnym ogniu, aż trochę zmiękną. Następnie zwiększyć ogień i gotować do czasu, aż większość wody wyparuje i cukier się skarmelizuje. Do gruszek dodać orzechy i żurawinę, wymieszać, całość przełożyć do okrągłej formy.
  2. Przygotować ciasto: masło rozetrzeć z cukrem i cukrem waniliowym, dodawać po jednym jajku i miksować, aż masa będzie gładka. Powoli wsypać połowę mąki wymieszanej z proszkiem do pieczenia, wlać mleko, a potem wsypać resztę mąki. Ciasto wyłożyć na wcześniej przygotowane owoce.
  3. Piec około 40-50 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni, aż ciasto się przyrumieni, a wetknięta w nie wykałaczka wychodzi sucha.
  4. Po upieczeniu odczekać 10 minut, a potem wyłożyć na talerz tak, by owoce znalazły się na górze.

piątek, 28 października 2011

Jednym słowem: dynia



Tak jak w grudniu obchodzimy Boże Narodzenie, o czym wszyscy myślą co najmniej od połowy listopada (a dzięki uprzejmości centrów handlowych to raczej i wcześniej), tak (prawie) wszyscy związani z kulinarnym blogowaniem, a pewnie i ich stali czytelnicy, już od września czekają na październikowy Festiwal Dyni. To jest już teraz!

Sama jestem fanką dyni od niedawna, w Festiwalu biorę udział od zeszłego roku, ale mimo takiego mizernego stażu entuzjastki tego warzywa dyniowy tydzień traktuję trochę jak misję, której celem jest przekonanie nieprzekonanych. Oczywiście nieprzekonanych do zalet dyni. Oprócz tego, że da się z niej zrobić urocze, lub upiorne, jak kto woli, latarenki, to wykorzystanie dyni w celach kulinarnych jest praktycznie nieograniczone: zupy, zapiekanki, pieczona do podgryzania, placuszki, ciasta, ciasteczka, a podobno i lody! Do tego szybko się gotuje i w sezonie jest naprawdę tania. Czego chcieć więcej. I lepiej korzystać z niej szybko, bo o ile mogę się zorientować z np. dyniowych bożonarodzeniowych przepisów Nigelli, w GB sezon na dynię trwa co najmniej do końca grudnia, a u nas zwykle znikają ze straganów zaraz po Halloween.

Dzisiaj mam dla Was dyniowe risotto, moje zeszłoroczne odkrycie, może nie jest to danie wyjątkowo błyskotliwe na tle innych festiwalowych propozycji, ale z drugiej strony, egoizmem byłoby chować coś tak pysznego przed tymi z Was, którzy jeszcze tego przepisu nie znają.

Nie będę tu ukrywać, że risotto nie jest jak makaron z pesto, przez co mam na myśli to, że przygotowanie go wymaga więcej niż 10 minut. Dodatkowo ma egocentryczną naturę, bo wymaga 100% uwagi przez jakieś 30 minut (kiedy chciałam trochę pooszukiwać i szykowałam w tym czasie aparat i plan zdjęciowy, perfidnie zaczęło przywierać do garnka). Dla mnie konieczność skupienia się przez tak długi czas oznacza danie wściekle trudne, jednak zasługuje na to, by zrobić je przynajmniej kilka razy w dyniowym sezonie, więc zaciskam zęby i mieszam. Efekt każdorazowo przekonuje mnie, że było warto.

Postarajcie się o porządnie pomarańczową dynie (czyli nie taką, jaką miałam ostatnio), bo wtedy risotto ma optymistyczny kolor płynnego żółtka od wiejskiej kury. Wiem, że niektórzy boją się surowego żółtka (ja do nich nie należę), więc to porównanie niekoniecznie do nich przemówi, lecz z krzywieniem się poczekajcie, aż sami zobaczycie efekt. Uprzedzam, że przez prawie cały czas przygotowania potrawa wygląda na nieciekawą, szarawą breję. Jednak działania, które nadadzą jej piękny kolor (rozgniatanie dyni), jak i aksamitną konsystencję (dodatek sera) następują na samym końcu.

I jeszcze jedno: podobno we Włoszech risotto podaje się jako "zupę", ale ja nie uważam, że zachowanie pełnej oryginalności jest niezbędne by delektować się daniem (a nawet więcej, myślę, że o ile bardziej nam smakuje wersja nieco dostosowana do słowiańskiego podniebienia lub obyczajów, to nie ma się co katować tylko jeść to, co lubimy. Smak górą, nie snobizm! – to chyba temat na osobny post), dlatego jem risotto na drugie (lub jedyne), ale zwykle w miseczce i łyżką.


Nie sugerujcie się za bardzo proporcjami - na potrzeby wpisu musiałam jakieś przyjąć, ale zwykle oczywiście sypię "na oko", to ma być zwykłe domowe jedzenie, a nie kuchnia molekularna!

Risotto z dynią


Składniki:
na 3-4 osoby

200 g ryżu do risotta
2 szklanki pokrojonej na kawałki dyni
1 niewielka cebulka, dobrze posiekana
ok. 1,5 l bulionu warzywnego*
1,5 łyżeczki rozmarynu
gałka muszkatołowa
60 g sera z niebieską pleśnią
ok. 4 łyżek startego parmezanu
sól, pieprz
oliwa do smażenia


*jeśli z kostki, to ja w tej ilości wody rozpuszczam tylko jedną, jeśli zrobicie wg kostkowego przepisu wszystko będzie za słone


Wykonanie:
  1. Przygotować lub podgrzać bulion i zostawić na małym ogniu - ma się gotować (delikatnie pyłgać) przez cały czas przygotowania potrawy.
  2. W szerokim garnku lub patelni z wyższym brzegiem rozgrzać oliwę i wrzucić na nią cebulę, smażyć chwilę, aż się zeszkli. Dorzucić ryż, dokładnie zamieszać, by ziarna pokryły się tłuszczem i smażyć, aż będą błyszczące i szkliste, dorzucić dynię, można jeszcze chwilę posmażyć.
  3. Na patelnię z ryżem wlać 1-2 chochelki bulionu i gotować, a gdy płyn zostanie wchłonięty przez ryż, dodać następną chochelkę i tak postępować do czasu, aż dynia się ugotuje, a ryż będzie miękki, lecz ciągle sprężysty (nie ciapraty!) - to trwa co najmniej 20 minut. Często mieszać. W chwili nudy dodać rozmaryn i gałkę muszkatołową. Gdy ryż jest już ugotowany wziąć widelec i rozgnieść dynię. Ja raczej robię tak z całością, ale możecie zostawić jakieś kawałki. Doprawić solą i pieprzem.
  4. (Prawie) gotowe risotto zdjąć z ognia, dodać ser z niebieską pleśnią (pokrojonego ;) i połowę parmezanu. Energicznie mieszać (oczywiście, najlepiej drewnianą łyżką), by ser się rozpuścił, a risotto napowietrzyło - to dzięki tym ostatnim zabiegom nabiera cudownie aksamitnej konsystencji.
  5. Potrawę nałożyć do miseczek i każdą porcję posypać odłożonym parmezanem.

poniedziałek, 24 października 2011

Stukot kół i szum fal, czyli krótko o Blog Forum



Trudno uwierzyć, ale minął już ponad tydzień, odkąd zamknięte w vipowskim przedziale wagonu sypialnego (opieka konduktorska, w cenie rogalik w folii, woda mineralna i zestaw ręczniczek + mydełko ;) wraz z Anną-Marią i Atrią mknęłyśmy ku Gdańsku na Blog Forum, czyli wielki zjazd blogerów wszelkiej maści.

Cały weekend był bardzo, baardzo udany, a ja ciągle nie mam weny by o tym napisać i tylko jakiś złośliwy chochlik szepce do ucha przeczytane dawno temu zdanie, że pod natchnieniem piszą tylko grafomani.

Pojawiło się jednak już tyle relacji, w których zostało opisane absolutnie wszystko, co chciałabym Wam przekazać, od chwalenia świetnej organizacji (ponieważ miałam okazję sama różne rzeczy organizować, wiem, ile wysiłku wymaga to pozornie samosięnapędzające iście-na-przód zgodnie z harmonogramem), po opisy burzliwych dyskusji wokół "blogów z duszą" i stojących w opozycji technologiczno-marketingowych. Nie mówiąc o przyjemności osobistego kontaktu z osobami znanymi dotąd wirtualnie.

A poza tym: morze! Program Blog Forum był bardzo wypełniony, ale udało nam się ukraść parę chwil i nawet tylko te kilka minut na sopockim molo, a potem na kompletnie pustej po zmroku plaży, było warte prawie 30 godzinnej podróży.

Ode mnie to tyle, mam nadzieję, że udało mi się przegonić kryzys twórczy i mogę iść dalej, chociażby dlatego, że rozpoczął się już Festiwal Dyni (a dynia, w połowie przerobiona na powtórkę z zupy dyniowej, czeka w spiżarce na ciąg dalszy).

Jeśli ktoś ma niedosyt blogforumowych wrażeń, to zapraszam na stronę wydarzenia, gdzie organizatorzy skrzętnie zbierają wszystkie relacje.

Na zakończenie przepis, muffiny ze szpinakiem, mój wkład w składkowy piknik pociągowy, który, dzięki pomysłowi Anny-Marii, sobie urządziłyśmy. Muffiny są mięciutkie i puszyste, moim zdaniem należałoby im jednak dodać jeszcze jakiś akcent smakowy (może kawałki smażonego boczku?).



Muffiny ze szpinakiem i parmezanem
źródło: The Vintage Tea Party

Składniki:
12 sztuk

250 g mąki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka proszku do pieczenia
1 łyżka cukru
70 g startego parmezanu*
100 g ugotowanego, wystudzonego, odciśniętego i posiekanego szpinaku
1 jajko
250 ml mleka
90 ml oleju

*ja dałam żółty ser, uważam, że w tym wypadku to dopuszczalny zamiennik, który nadaje ciastu fajną konsystencję

Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 190 stopni, blachę na muffinki wyłożyć papierkami.
  2. Wymieszać ze sobą sypkie składniki, dodać szpinak i około 2/3 sera - ponownie wymieszać.
  3. W osobnym naczyniu połączyć mokre składniki, dodać do sypkich i połączyć za pomocą łyżki - wymieszać dokładnie, ale niezbyt długo, grudki w cieście (o ile nie jest to nierozmieszana mąka) nie tylko nie przeszkadzają, ale są nawet pożądane.
  4. Ciasto włożyć do dołków w formie, każdą muffinkę posypać odłożonym serem.
  5. Piec około 20-25 minut, aż babeczki się zarumienią, a wetknięta w ciasto wykałaczka wychodzi sucha. Najlepsze oczywiście jeszcze na ciepło :)

środa, 5 października 2011

Zbytniogrzeczność odbiera apetyt



Dzieci, już na jednym z pierwszych etapów edukacji domowej, poznają trzy magiczne słowa: proszę, przepraszam, dziękuję.

I nie znajduje się wśród nich smacznego! Jednak wszystkie (duże, dorosłe, powiedziałabym nawet) dzieci zdają się je znać i używać z częstotliwością większą nawet niż wyrazy wchodzące do zestawu w wersji podstawowej. W moim ostatnim mieszkaniu terror mówienia „smacznego” panował do tego stopnia, że jedna ze współlokatorek, kursując o poranku między łazienką a swoją sypialnią, całkiem jeszcze półprzytomna, tylko spoglądając do kuchni, w której jadłam śniadanie, potrafiła zakrzyknąć to straszne słowo. A mnie, pomiędzy właśnie wkładanym do buzi kęsem, a „dziękuję”, wszystko rosło w ustach.

Każda trauma ma swój początek i przyczynę. Z niektórych z nich można sobie nie zdawać sprawy (i wtedy przydaje się pomoc psychoanalityka), ale inne są dla nas zupełnie jasne. Problem „smacznego” ma imię mojego kolegi B. (to nic nie szkodzi, jeśli to czyta, bo i tak o tym świetnie wie) i trwa od czasów liceum.

Nie pamiętam, od czego dokładnie się zaczęło. Pewnie ktoś komuś życzył smacznego podczas drugośniadaniowej kanapki i B. zakwestionował sens wymiany takich uprzejmości. Na dodatek, potem jeszcze sprawdził, co na ten temat mówią zasady savoir vivre'u.

No i mówią, że zbyt eleganckie słówko to to nie jest. Używanie go stanowi, hmm..., nie wiem do końca, jak to wyrazić, przejaw prostoty obyczajów, a my przecież chcemy być wyrafinowani i światowi. Ostatecznie, w domowych warunkach jest do przyjęcia, ale i tu obowiązują pewne zasady, tylko nie wiem teraz, która jest prawidłowa: nie należy mówić smacznego komuś, kto je posiłek przygotowany przez siebie? (ku temu się raczej skłaniam) Albo: nie należy życzyć smacznego osobom, które jedzą posiłek przygotowany przez nas? Jednak najlepiej nie mówić w ogóle.

Być może zupełnie nie wiecie, dlaczego o tym piszę i sądzicie, że przesadzam. Ale ten zestaw głosek układający się w „smacznego” wywołuje we mnie dreszcze i nic na to nie poradzę. Chociaż, jeszcze gorzej jest wtedy, kiedy tym wszystkim uprzejmym osobom muszę ich grzeczność odwzajemnić.

Koniec na tym, może przemawia przeze mnie tylko mizantropia (co z kolei kwalifikuje się chyba na kozetkę psychoanalityka), a żeby udowodnić Wam, że nie jest tak źle, proponuję pyszną i zdrową zupę z dyni. Prosty sposób na to, żeby okazać komuś sympatię, nie wysilając się zanadto (przynajmniej od tego momentu, jak rozkroicie już dynię).

PS Czy ktoś wybiera się na Blog Forum do Gdańska?



Zupa z dyni z pikantnymi pestkami
5-6 porcji

zupa:
700 g dyni, obranej i pokrojonej
1 cebula
25 g masła
sól, pieprz, gałka muszkatołowa


pestki:
50 g pestek dyni
1 łyżeczka mielonej kolendry
1 łyżeczka mielonego kuminu
0,5 łyżeczki chili (lub więcej, jeśli lubicie ostre)
0,5 łyżki oliwy
sól


dodatkowo:
kubeczek jogurtu naturalnego
40 g sera z niebieską pleśnią


Wykonanie:
  1. Cebulę obieramy i siekamy (ale bez przesady, potem i tak się zmiksuje). Masło rozpuszczamy w sporym garnku, wrzucamy cebulę i szklimy. Dodajemy dynię, chwilę podsmażamy, mieszając. Dolewamy tyle gorącej wody, by kawałki dyni swobodnie sobie pływały. Solimy i gotujemy ok. 10-15 minut, aż dynia będzie miękka. Miksujemy. Doprawiamy solą, pieprzem i gałką, jeśli trzeba, dolewamy trochę wody - wtedy zupę dobrze jeszcze raz zagotować.
  2. Kiedy dynia się się gotuje, mieszamy jogurt z serem i przygotowujemy pestki dyni. Na patelni prażymy przez chwilę przyprawy, po czym dodajemy pestki oraz oliwę i mieszamy, aż pestki dobrze się pokryją przyprawami i lekko zarumienią. Na końcu solimy, mieszamy i koniecznie zdejmujemy z patelni (bo inaczej dalej będą się na niej prażyć, nawet po wyłączeniu gazu).
  3. Do miseczek nalewamy zupę, dodajemy hojnie jogurtu i posypujemy pestkami. Smacznego?

wtorek, 20 września 2011

Mleko od krowy



Jak wiadomo, mleko bierze się z kartonu. Chociaż nie zawsze tak było.

W czasach mojego dzieciństwa mleko było z woreczka i przed piciem trzeba je było przegotować. Często się przypalało, kipiało i miało kożuch (ohyda...). A czasami od świeżości było już kwaśne i nie do użycia.

Mleko w woreczku da się jeszcze czasami kupić, ale nigdy bym tego nie zrobiła. Powoli jednak mija zachwyt kapitalistycznym wynalazkiem mleka w kartonie i coraz więcej osób pragnie powrotu do natury, czyli mleka od krowy. Byłoby niewybaczalnym marketingowym błędem nie dostarczyć ludziom tego, czego chcą. Podobno w Stanach Zjednoczonych można sobie kupić udziały w krowie, u nas na razie mleko z mlekomatu.

Mlekomat to urządzenie wielkości trzech normalnych automatów do napojów, składa się z części, w której kupuje się butelkę (ale można też przynieść własną) i drugiej, gdzie zamiast pysznej kawki z proszku z mleczkiem w proszku leci świeże, niepasteryzowane mleko. Podobno nadaje się na zsiadłe!

O cudzie mlekomatu dowiedziałam się niedawno z lektury jakiejś gazety i chyba zaledwie tydzień później samo urządzenie, zupełnie niespodziewanie, stanęło na mojej drodze. Oczywiście chciałam zobaczyć, o co właściwie chodzi, z co najmniej trzech powodów: i tak musiałam czekać na autobus, cały kwadrans!, dobrze więc było go czymś wypełnić; mam ostatnio lekki odchył na punkcie „naturalności”, głupio więc byłoby nie skorzystać z okazji spróbowania czegoś tak ewidentnie (przynajmniej według reklamowych zapewnień) prosto z natury; powód trzeci, najważniejszy, jest taki, że nie mogłam sobie odmówić przyjemności zabawy mlekomatem, wrzucania pieniążków, podstawiania butelki i tak dalej.

Mleko z mlekomatu jest tak naturalne, że, zupełnie jak to sprzed lat, należy je przed użyciem przegotować. (Chociaż widziałam na własne oczy, jak jakaś mamusia dawała dziecku do picia takie surowe.) I tu dochodzimy do smutnej konkluzji. Jak często udaje Wam się poczuć smak dzieciństwa? Prawie nigdy, prawda? Ja poczułam. Problem polega na tym, że był to smak, którego nie lubię: smak przegotowanego mleka. Uściślijmy to: ja mleka w ogóle nie lubię. Z płatkami, miodem, kakao, w budyniu to tak, owszem, ale nigdy, przenigdy nie sięgnęłabym po kubek czystego mleka gdyby nie fakt, że musiałam spróbować, jak bardzo jest „od krowy”.

Nie mam dobrego pomysłu, jak to podsumować, bo nie chciałabym Was zniechęcać do mlekomatów. Jeśli tylko wszystko, co się o nich pisze, jest prawdą, to idea jest super. Kto mi kazał pić mleko, skoro go nie lubię, nie można było zrobić owsianki? Pewnie, można, spróbuję jeszcze raz, tym bardziej, że na korzyść działa i cena – właściwie taka sama jak mleka w kartonie znanych marek.

Teraz coś na osłodę. Typowe amerykańskie cookies, dla których mleko jest tak naturalnym dopełnieniem jak czosnek dla szpinaku albo cynamon dla jabłek. Wiadomo, w tego typu wypiekach efekty są zwykle podobne, ale ten przepis jest zdecydowanie bardzo dobry. Ciastka są chrupiące z zewnątrz i ciągnące w środku, ale jeśli nie chcecie, by zlały się w ciasteczkowy placek pamiętajcie o bardzo dużych odstępach.



Ciasteczka z czekoladą, toffi i orzechami laskowymi
źródło: Bliss

Składniki:

2 szklanki odjąć 2 łyżki mąki pszennej
1 2/3 szklanki mąki pszennej chlebowej (dałam tylko zwykłą)
2 jajka
1 szklanka + 2 łyżki cukru
1 1/4 szklanki brązowego cukru
1 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 1/2 łyżeczki soli
2 łyżeczki esencji waniliowej
290 g masła
1 szklanka kawałków karmelków toffi*
1 szklanka posiekanych orzechów laskowych
2 szklanki groszków czekoladowych (lub posiekanej czekolady)


*mój pomysł na ich uzyskanie okazał się przekombinowany. Najlepiej połamcie cukierki typu Werther's Original

Wykonanie:
  1. Masło utrzeć na puch z obydwoma rodzajami cukru, następnie dodać wanilię, a potem po 1 jajku i ucierać jeszcze kilka minut.
  2. Dodać mąkę, sól, proszek i sodę - miksować do połączenia składników, po czym dodać toffi, orzechy i czekoladę (ja na tym etapie wymieszałam łyżką). Przykryć miskę folią i odstawić do lodówki na 24-36 godzin. Ja oczywiście nie dałabym rady tyle czekać, moje ciasto leżakowało najwyżej 2 godziny, ale podobno leżakowanie jest bardzo, bardzo ważne, dla pełni efektu (pewnie) warto poczekać. Lub, jak radzi autorka przepisu, upiec kilka ciastek na smaka, a z resztą poczekać zgodnie z przepisem.
  3. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia nakładać kulki ciasta (można łyżką do lodów – w każdym razie kulki tej wielkości, co z łyżki do lodów). Nie rozpłaszczać! – same to zrobią pod wpływem ciepła. Zachowywać naprawdę duże odstępy między ciastkami – uwzględniające rozpłaszczenie i rośnięcie.
  4. Ciastka piec 15-20 minut, aż będą brązowe na brzegach, ale ciągle miękkie. Po wyjęciu z piekarnika chwilę poczekać, aż stwardnieją, zdjąć z blachy i jeść jeszcze ciepłe. Ze szklanką mleka!
  5. Zrobiłam z połowy porcji, wyszło 17 ciasteczek.
  6. Surowe ciasto można również mrozić: na czymś płaskim i papierze do pieczenia rozłożyć kulki ciasta i wstawić do zamrażarki na kilka godzin. Później można je włożyć do jednego woreczka. Kiedy przyjdzie nam ochota piec, dodając do standardowego czasu w piekarniku 3-4 minuty.

środa, 14 września 2011

Five o'clock



Czasami wydaje się, że wszystko sprzysięgło się przeciwko człowiekowi.

A innym razem (znacznie rzadszym), jest całkiem odwrotnie. Deszczowe popołudnie, trochę za dużo zjedzonej czekolady* oraz dokładnie odpowiednia kwota na karcie do przelewów internetowych spowodowały, że w moich rękach znalazła się The Vintage Tea Party Book**, w wolnym tłumaczeniu: Daj się ponieść urokowi staroświeckiej herbatki (o każdej porze dnia).

Czy o książce kucharskiej można powiedzieć, że jest dziełem totalnym? Bo The Vintage Tea Party Book to nie tylko pięknie sfotografowane, zaskakująco i zabawnie zaaranżowane jedzenie (+ naturalnie, przepisy), a raczej kompendium wiedzy na temat przyjmowania gości w stylu retro. Nawet jeśli dotąd urządzenie czegoś bardziej wyrafinowanego niż domówka w stylu piwo + chipsy przerastało Wasze siły, Angel Adoree (to autorka) krok po kroku przeprowadzi Was przez kurs idealnej pani domu***, poczynając od przepasania kursantek uroczym fartuszkiem (który sobie najpierw zgodnie z jej wskazówkami wykonacie), a kończąc na ozdobieniu Waszej głowy mało twarzową (lecz stylową) fryzurą zwaną Victory Rolls. Spokojnie, w międzyczasie będzie i okazja na ugotowanie czegoś, i na krycie do stołu.

Och, a wspomniałam, że ta urocza książeczka pozostaje pod wpływem estetyki i poczucia humoru rodem z "Alicji w Krainie Czarów"?. I te rysunki! Chociaż nie umiecie gotować i wcale nie zamierzacie się tego uczyć, ale nie są Wam obojętne piękne edytorsko książki, po prostu musicie to zobaczyć. A do tego przepełniająca wszystko dystyngowana angielskość!

Jeśli chodzi o same przepisy, to mam mieszane uczucia. Na pewno znajdziecie tu wiele fajnych i bardzo prostych w wykonaniu pomysłów na zrobienie na gościach wrażenia. Jest też parę perełek, na które już sobie ostrzę ząbki (oraz bardzo smakowite pomysły na herbatki z prądem). W sumie jednak przeważa stara dobra klasyka, w bardzo dowcipnej interpretacji, ale po zaledwie niewielkim liftingu w części merytorycznej.

Ja na początek też wybrałam coś klasycznego: połączenie gruszki i czekolady jest zawsze udane. Zostały zatopione w biszkopcie, a całość na pierwszy rzut oka nie obiecywała nic nowego. O tym, jak bardzo nie obiecywała, niech świadczy to, że wszystkie składniki każdy normalny gotujący człowiek powinien mieć zawsze pod ręką (z wyjątkiem gruszki i czekolady, ale zapewniam Was, że można się pokusić i o inny zestaw: jabłko i rodzynki? śliwki i orzechy?). Ha, jakże się pomyliłam. Nawet przygotowanie ciasta przebiega jakby od tyłu, co samo w sobie jest zabawne i wybija z piekarniczej rutyny, ale tajemny składnik to karmelizowane masło. Czyli, troszkę przypalone masło. Ma niesamowity, orzechowy zapach, surowemu ciastu (jeśli nie należcie do tych, co boją się spróbować) nadaje cudowny karmelowy posmak. Niestety w gotowym wypieku już go nie czuć, ale i tak jest pysznie. Postanowiłam zamienić jedno okrągłe ciasto na wiele babeczek pieczonych bez papierków, co okazało się trafnym wyborem pod względem estetycznym, jednak wyciąganie ciastek z dołków by pozostały w całości, to była katorga. I nie róbcie tego na ciepło, bo w efekcie możecie jeść biszkoptowe crumble.

*na wszelki wypadek wytłumaczę ten związek logiczny: w deszczowe popołudnie należy się pocieszyć. Najszybciej można to osiągnąć przy pomocy czegoś w rodzaju czekolady, ale jeśli zje się jej zbyt dużo, pojawiają się wyrzuty sumienia. Jak na razie to chyba logiczne? Więc w sumie, można popełnić jeszcze jedno wykroczenie przeciwko zdrowemu rozsądkowi i różnym tam zasadom, na przykład wydać trochę pieniędzy. A potem za jednym zamachem z obydwóch rzeczy się rozgrzeszyć.
**O książce napisała Anna Maria (i do tego miała rację, że się skuszę), u niej możecie też zobaczyć kilka migawek ze środka.
***Przepraszam za dyskryminację chłopcy, ale nie sądzę, żeby wielu Was marzyło o kursie przyklejania sztucznych rzęs i tym podobnych atrakcjach.



Ciasto z gruszkami i czekoladą
na średnią tortownicę lub 14 babeczek

Składniki:

100 g mąki
115 g masła
175 g cukru
3 jajka
łyżka proszku do pieczenia
4 małe gruszki + kawałki do dekoracji (ja dałam 1,5 bardzo dużej)
175 g gorzkiej czekolady (dałam 100 g) + do dekoracji
gęsta kwaśna śmietana do dekoracji


Wykonanie:
  1. Jajka ubić w misce na pianę, dodać cukier i ubijać do czasu, kiedy zauważycie, że masa zaczyna tracić objętość (ja po prostu ubijałam kilka minut).
  2. Masło stopić w garnuszku i podgrzewać, aż zaczną się w nim pokazywać brązowe cętki i będzie miało karmelowy zapach, następnie przelać je do innego naczynia. Uwaga! Jak przy każdym procesie karmelizacji, najpierw czeka się bardzo długo i nic się nie dzieje, ale kiedy już dziać się zacznie, to chwila nieuwagi spowoduje, że cały proces trzeba będzie zacząć od nowa.
  3. Przygotować mąkę z proszkiem do pieczenia.
  4. Do masy żółtkowej wmiksować kolejno 1/3 mąki, połowę masła, trochę mąki, resztę masła i ostatnią partię mąki. W przepisie nie jest dokładnie powiedziane, czy masło powinno się wystudzić przed dalszym używaniem. Mnie się oczywiście nie chciało czekać, ale wszystko poszło dobrze, jednak lepiej wlewać je powoli.
  5. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Tortownicę wysmarować masłem i oprószyć mąką lub wyłożyć papierem do pieczenia i przelać do niej ciasto. Gruszki pokroić na kawałki, czekoladę połamać i to wszystko rozłożyć na cieście. Piec ok. 50 minut, sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest już upieczone. Babeczki piekłam 35 minut.
  6. Podawać lekko ciepłe, z łyżką śmietany, kawałkiem gruszki, posypane czekoladą. Na zimno też jest pyszne :)

poniedziałek, 5 września 2011

Czy pani jest kreatywna?



Kreatywność (zaraz obok ponadprzeciętnych umiejętności interpersonalnych) to jedna z cech, do których czuję dużą niechęć.

Może dlatego, że jestem raczej leniwa i nie lubię się (niepotrzebnie) wysilać. A kreatywność na komendę nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Czy do tego nie potrzeba przypływu weny? Samotności? Czasu?

Z moją kreatywnością jest nawet gorzej, niż myślałam, ponieważ gdyby nie szczęśliwy przypadek, splagiatowałbym samą siebie. Bo wymyśliłam sobie piękny post na ten temat. Tylko, no właśnie, okazało się, że już go kiedyś napisałam.

Wybaczcie, ale i tak mam ochotę o tym wszystkim opowiedzieć raz jeszcze (przynajmniej troszeczkę).

Czasami czuję się trochę niekomfortowo, że większość przepisów, które tu zamieszczam, pochodzi z książek lub innych blogów. Mam wrażenie, że warto by było tworzyć je samemu.

W życiu codziennym jednak ciągle muszę gotować coś z głowy. W pobliżu mojego obecnego mieszkania sklepy są bardzo marnie zaopatrzone (a moja ulubiona alternatywa dla gotowania – lody i pizza – też daleko), więc doszłam do mistrzostwa w przygotowywaniu naprawdę niezłych rzeczy dosłownie z niczego. Nigdy Wam jednak o nich nie opowiem. To dania bez planu, przepisu i proporcji. Szybkie obiady po pracy. Nie ma czasu na odmierzanie i ważenie. Nie ma czasu na robienie zdjęć.

A kiedy mam czas odmierzać, ważyć i fotografować, przeważnie wolę spróbować czegoś specjalnego. Specjalnego, czyli z gotowego przepisu, któremu towarzyszy smakowita fotografia. I za nic w świecie nie chcę w tym przepisie nic nie zmieniać, żeby mieć pewność, że zjem oryginał.

Na szczęście są osoby, które jednak eksperymentować lubią. Jak daleko Wy jesteście się w stanie posunąć?

Panna cotta należy do moich ulubionych deserów. Jest tak banalnie prosta, a przy tym kremowa i pyszna. Aż trudno uwierzyć, że to, jeśli pokusić się o klasyfikację, galaretka ze słodkiej śmietany (a galaretki mogłyby dla mnie nie istnieć).

Kukurydza w deserze brzmi dziwnie. Nie jest to jednak aż tak zdumiewające połączenie jak ser pleśniowy i czekolada. Jedno słodkie, drugie słodkie, naprawdę, nie ryzykuje się aż tak wiele. Kukurydza nadaje śmietance oryginalną nutę, bardzo subtelną, jeśli ktoś zje za szybko, może jej nie odnaleźć, chociaż oczywiście kukurydziana dekoracja jest wyraźną wskazówką, że coś jest nie w porządku. Dla mnie to jednak świetny deser i łatwy sposób na zrobienie wrażenia na tym, na kim aktualnie chcecie zrobić wrażenie.



Panna cotta z kukurydzą
źródło: magazyn bon appetit 8/2010

Składniki:

1 szklanka mleka
2 szklanki słodkiej śmietany
1/3 szklanki cukru
2 kolby kukurydzy
2 1/4 łyżeczki żelatyny


sos karmelowy lub dulche de leche

Wykonanie:
  1. Mleko wlać do garnka, dodać cukier i zagotować. W czasie, kiedy mieszanina się podgrzewa, z kolb kukurydzy zeskrobać ziarna (resztę zachować), a następnie ugotować je w mleku (około 5 minut).
  2. Kukurydzę odcedzić, a mleko z powrotem wlać do garnka, dodać śmietankę i te obskrobane kolby (można pokroić na mniejsze części). Całość podgrzać, po czym wyłączyć ogień i przykryć garnek. Po 30 minutach płyn razem z kolbami przełożyć od miseczki, przykryć i wystudzić.
  3. Śmietankę z mlekiem (ale już bez kolb kukurydzy) podgrzać ponownie, a w międzyczasie rozpuścić żelatynę w 3 łyżkach wody (albo tak małej ilości, jak się da). Kiedy masa na panna cottę się zagotuje, zdjąć ją z ognia, dodać rozpuszczoną żelatynę i energicznie mieszać, żeby zlikwidować jakieś ewentualne żelatynowe grudy.
  4. Masę (przez bardzo gęste, lub wyłożone gazą sitko) rozlać do 6 naczyniek. Ja zwykle przecedzam najpierw do dzbanka, żeby ułatwić sobie rozlewanie. Kiedy panny cotty ostygną, wstawić do lodówki na co najmniej kilka godzin. Podawać z ziarnami kukurydzy i sosem karmelowym.

wtorek, 23 sierpnia 2011

O tym jak złudne są uroki sosu z torebki



Chyba każdy interesuje się życiem innych ludzi. Ciekawość tego, co robią i jak żyją nasi bliźni (w swej patologicznej formie zwana wścibstwem) jest naturalna i niełatwo ją powstrzymać. Ja, będąc u kogoś po raz pierwszy, mniej lub bardziej ukradkowo przyglądam się biblioteczce, wczytując się w grzbiety książek, by wiedzieć, czy mam do czynienia z pokrewną duszą.

W analogiczny sposób pokrewieństwo dusz można stwierdzić patrząc na to, co dana osoba je. Inspekcję szafek z jedzeniem zwykle trudno przeprowadzić dyskretnie, zresztą, przyglądanie się biblioteczce nie jest znowu aż tak niegrzeczne, jak zaglądanie do czyjejś lodówki. Znalezisko, o którym chcę teraz napisać, leżało na samej górze kosza na śmieci.

A była to torebka po sosie pomidorowym w proszku.

Ugh. Dzisiaj będzie dydaktycznie i moralizatorsko. Pierwsze moje pytanie na ten widok brzmi: ale dlaczego? To nie chodzi o to, że sos z torebki składa się z chemii. Że nawet nie leżał koło pomidorów. Jest niezdrowy. Albo nienaturalny.

Sos z torebki jest po prostu niedobry.

Korzystanie z sosu z torebki może usprawiedliwiać tylko niewiedza. Bo, uwaga, notujemy: punkt pierwszy: taki sos nie jest tańszy od zrobionego samodzielnie (a przynajmniej nieznacznie). Punkt drugi: nawet jeśli przygotowanie go trwa trochę krócej, korzyść jest wątpliwa, bo i tak trzeba czekać na makaron.

Punkt pierwszy (rozwinięcie)

Żeby sprawdzić jego prawdziwość wykonałam małe śledztwo i przebadałam sklepowe półki z sosami w proszku i pomidorami w puszce. Dygresja: puryści mogą się w tym miejscu zżymać, że uważam sos zrobiony z pomidorów w puszce za wystarczająco prawdziwy. Cóż, mogę tylko odpowiedzieć, że przez 10 miesięcy w roku jest on prawdziwszy niż z ten, który mogłabym zrobić z tzw. świeżych pomidorów...

A tak wypadło porównanie cenowe: sos pomidorowy z proszku waha się od 1,69 zł (z przeznaczeniem raczej do gołąbków - to mówi etykieta) do 2,60-3,60 zł za taki specjalnie do makaronu. Otrzymamy z tego 4 porcje.

Najtańsza puszka pomidorów to 2,99 zł, najdroższa 4,70 zł. Puszka pomidorów to 3 porcje sosu. Można też zaopatrzyć się w 500 g opakowanie przecieru (nie koncentratu!) z pomidorów za 3,69 zł i to na pewno starczy na 4 porcje. Ktoś może mieć zastrzeżenia, że do tego konieczne są jeszcze przyprawy i inne dodatki. To prawda, jednak są to rzeczy, które każdy i tak ma w domu, byłabym skłonna więc pominąć je w kosztach.

Punkt drugi

Czas: w rzeczywistości przygotowanie sosu z pomidorów z puszki trwa tylko tyle, co gotowanie makaronu (szczegóły jeszcze niżej).

Oczywiście, ktoś może (chociaż trudno uwierzyć) lubić sos z proszku. Pozostałym jednak (jeśli tego jeszcze nie zrobili) na czarną godzinę radzę zaopatrzyć się raczej w kilka puszek pomidorów niż torebek z magiczną mieszanką.

Żeby nie było rozczarowań, muszę tu napisać o jeszcze jednej rzeczy: jest całkiem prawdopodobne, że kilka pierwszych sosów wyda Wam się bez smaku. To wcale nie znaczy, że coś robicie źle. To znaczy, że tęsknicie za glutaminianem sodu. Zaufajcie mi, warto jednak się z nim rozstać na dobre.



Sos pomidorowy można przygotować w znacznie bardziej wyrafinowany sposób niż tu opisuję. Ta wersja jest dla osób wyjątkowo leniwych. Lub tak głodnych, że nie mają czasu nawet pokroić cebuli. Ja czasami należą do obydwóch kategorii. W każdym razie, taki sos jak poniżej jadam najczęściej. Uzupełnianie własnymi ulubionymi przyprawami mile widziane.

Sos pomidorowy

Składniki:
2-3 porcje

puszka krojonych pomidorów
2 łyżki oliwy
2 łyżeczki octu balsamicznego lub innego (byle nie spirytusowego ;)
łyżeczka cukru (lub do smaku)
sól, pieprz, papryka ostra, słodka
zioła świeże lub suszone
ewentualnie: zmiażdżony ząbek czosnku


Wykonanie:

Bierzemy garnek, wrzucamy do niego puszkę krojonych pomidorów i wszystkie pozostałe składniki (jeśli używamy świeżych ziół, to dodajemy je na samym końcu). Mieszamy. Gotujemy. Możemy pomieszać od czasu do czasu. Teraz stawiamy makaron. Kiedy będzie gotowy zdejmujemy z ognia i sos, ewentualnie doprawiamy. I już.

Uwaga: sos gotuję zwykle na dość dużym ogniu, żeby szybko zgęstniał, ale pod przykryciem, bo okropnie pryska.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Witajcie ponownie w nocnym Krakowie: fast food po polsku




Jesteśmy w dużym mieście wojewódzkim. Prawie w samym centrum, kwadrans piechotą od rynku. Przechodzimy przez ulicę, skręcamy w prawo, a potem (w drugą?) w lewo. I prosto.

Chwila ciszy i zdziwienia. To jest właśnie to miejsce, które chcieliśmy tak bardzo zobaczyć?

A przed nami plac. Na nim liczne stragany, w większości opuszczone o tej porze i zmyślnie poskładane. Na jakimś można kupić jeszcze różnego rodzaju wytwory rękodzieła, a nieco dalej wytrwale czekają na klientów pojedynczy sprzedawcy owoców i kwiatów. Pośrodku palcu tzw. „okrąglak”, w którego wnętrzu znajdują się głównie sklepy mięsne (przynajmniej tak mi się wydaje), zaś po zewnętrznej stronie budki z zapiekankami. Pod nogami nierówny beton, upstrzony tajemniczymi cyframi. Uważny przechodzień, spacerując sobie dookoła, dostrzeże zejście do szaletu. Taki nieco czepialski może zauważyć szpecące krajobraz kubły na śmieci.



To obskurne miejsce to Plac Nowy, w dzień targowisko (jak wynika z lektury internetu, bo nigdy tego nie widziałam na własne oczy), a w późniejszych godzinach – centrum życia nocnego Krakowa. Dookoła rozsiane są knajpki, często równie obskurne, co kultowe.

A mnie i Monię, Wasze dzielne recenzentki kulinarne, zaprowadziła w te absurdalne rejony kultowa zapiekanka. Dlaczego zapiekanka jest kultowa? Tego oczywiście (mnie) nie wiadomo. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest, a będąc w tym miejscu należy ją zjeść, ale nie byle gdzie, tylko u Endziora. Trafić łatwo, wystarczy kierować się długością kolejki.





Popatrzyłyśmy na tę kolejkę i miałyśmy ochotę wypróbować jakąś inną zapiekankę, bo w końcu, o ile tylko nie będą to produkty głębokomrożone przywrócone do życia w mikrofalówce (a przy takiej konkurencji raczej nikt by nie zaryzykował), nie powinno być większych niespodzianek. I (chociaż DLA WAS odstałyśmy jednak swoje w tej kolejce) nie było. Trzeba jednak przyznać, że zapiekanka z Endziora jest bardzo uczciwą wersją tego nieskomplikowanego dania. Buła nie jest supermarketową dmuchaną podróbą, tylko przyzwoitym kawałkiem pieczywa, w którym da się nawet odnaleźć jakieś cząstki pełnoziarniste. Warstwa pieczarek gruba (chociaż dla Moniki to akurat była wada). Ser w porządku. Dodatki do wyboru. Cena przyzwoita. Wielkość obfita. Czyli, w kategorii „zapiekanka”, możemy polecić. Nieco problematyczne w tej recenzji pozostaje to, że nie wiem, jak smakują inne zapiekanki na Placu Nowym, więc nie jestem w stanie potwierdzić (lub nie), czy te z Endziora rzeczywiście są najlepsze. (Czekam w tej kwestii na Wasze opinie).



Jeśli zjedzenie 30 centymetrów bezwartościowego zapychajstwa Was nie pociąga, to mam inną wersję zapiekanki. To coś w rodzaju zupy botwinki w wersji stałej. Botwinka jak botwinka, ale ten sosik, który się do niej robi, jest rewelacyjny i chociaż byłam w pełni świadoma, ile masła do niego dałam, wylizałam wszystko dokładnie i to tak bez niczego, bo nie miałam nawet chleba, jeśli jednak Wy będziecie mieć, to z pewnością ten dodatek spowoduje, że danie stanie się kompletne.

PS Kolejki do Endziora nie widać na zdjęciach, bo w dniu, kiedy poszłam fotografować, był zamknięty.



Przepis w przerażający sposób precyzuje, ile dokładnie minut trzeba coś smażyć czy gotować, ale przyjęłabym te liczby jedynie za orientacyjny czas, a nie utrudnienie, które mogłoby Was powstrzymać przed przygotowaniem tego dania. Zarówno wizyta u Endziora, jak i przygotowanie tej zapiekanki miały miejsce już dość dawno, więc właściwie nie wiem, czy nadal jest sezon na botwinę?

Zapiekanka z botwinki

źródło: River Cafe Pocket Books Salads & Vegetables

Składniki:

1 kg botwinki
2 gałązki tymianku (dałam suszony)
2 listki laurowe
3 łyżki octu z czerwonego wina
100 g masła
1 czerwona cebula, pokrojona w plasterki
2 posiekane ząbki czosnku
10 filetów anchois
1 pokruszona, suszona ostra papryczka
1 łyżka mąki
1/2 startej gałki muszkatołowej
75 g startego parmezanu
50 g czarnych oliwek bez pestek


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 200 stopni.
  2. Buraczki obrać i razem z łodygami (bez liści) pokroić w 1 cm kawałki. Liście gotować w solonej wodzie przez 5 minut, następnie odsączyć za pomocą łyżki i odstawić do ostygnięcia. Do gotującej się wody dodać tymianek, liście laurowe i ocet. Włożyć łodygi i buraczki, gotować przez 6 minut, odsączyć (wodę zachować). Wyłowić liście laurowe i tymianek.
  3. 2/3 masła roztopić na patelni, dodać cebulę i smażyć, aż będzie miękka i zacznie nabierać koloru. Dodać czosnek i smażyć jeszcze dwie minuty. Dołożyć filety anchois i nadal smażyć, mieszając, aż rozpuszczą się w maśle. Przyprawić pieprzem i papryczką chili. Dodać mąkę, dokładnie rozmieszać i gotować na małym ogniu przez 8 minut.
  4. Po chochli wlewać wodę z gotowania botwiny, aż sos osiągnie konsystencję gęstej śmietany. Przyprawić pieprzem i gałką, wrzucić buraczki i łodygi, jeśli trzeba, dosolić.
  5. Naczynie do zapiekania wysmarować masłem, rozłożyć w nim warstwę sosu z łodygami i przykryć ugotowanymi liśćmi. Rozłożyć na tym trochę wiórków masła i posypać połową parmezanu. Nałożyć drugą warstwę sosu, łodyg i liści, trochę masła, rozłożyć oliwki i polać resztą sosu. Posypać pozostałym parmezanem i piec 20 minut, aż zapiekanka lekko się zarumieni.

sobota, 13 sierpnia 2011

Profil baranka i 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie




Ten wpis planowo miał być o baranku, czyli mojej radości, staroświeckiej – chociaż całkiem nowej – drewnianej formie do masła w kształcie baranka. Z przykrością jednak informuję, że inauguracyjny baranek nie wyszedł. Albo raczej, bez szwanku udało mu się wyjść w połowie. Na pewno nie będę ustawać w staraniach i mam nadzieję, że zadziałało tu tylko prawo pierwszego naleśnika i kolejny (baranek, nie naleśnik) pójdzie... jak po maśle.

To tyle na ten temat, bo dzięki wyróżnieniom*, przyznanym mi przez Karolkę, Tili i Megimoher (gorąco dziękuję dziewczyny!) od kilku dni chodzę i myślę, czego właściwie jeszcze o mnie nie wiecie. Bo... czy na przykład ciekawe jest, że tradycyjnie obtarły mnie nowe sandały, a moje ulubione plastry w Muminki się skończyły? Albo, że z powodu dziwnie przeciągającej się wymiany okien mój pokój od tygodnia ma wygląd nieco futurystyczny, dzięki okrywającej meble folii malarskiej? A może chcielibyście wiedzieć, że spaliłam ostatnio blender, co stanowi wielkie nieszczęście bo nie mogę sobie robić zup-kremów ani koktajli?



Ha. Wypada jednak postarać się trochę bardziej. Poniżej 7 rzeczy, które przynajmniej nie wszyscy wiedzą.
  1. Nigdy w życiu nie zjadłabym... Nie jestem typem smakosza-odkrywcy. Jeśli coś wygląda ohydnie (oczywiście nie mówimy o rzeczach z cyklu "brzydkie, ale dobre"), to zakładam, że jest ohydne. Jeśli powszechnie uznaje się to w naszym kręgu kulinarno-kulturowym za niejadalne, to wcale nie mam ochoty jeść. Po za tym nigdy nie (z)jadła(by)m tatara ani flaków.
  2. Pamiętacie Julię Roberts w "Uciekającej narzeczonej", która nie wiedziała, jakie jajka lubi najbardziej? To akurat wiem (jajecznicę), ale nie mam ulubionego koloru, ani zespołu muzycznego, ani aktora, ani aktorki, ani gatunku piwa (bo nie lubię).
  3. Nie mam także ulubionej marki samochodu. Jestem w tej kwestii o wiele bardziej beznadziejna niż przeciętna stereotypowa kobieta. Samochodów nie rozróżniam w ogóle, nie kojarzę większości logotypów, a nawet nie potrafię powiedzieć, jakie auto chciałabym mieć, bo i tak na razie nie będę mieć żadnego, więc temat jest dla mnie zupełnie abstrakcyjny. (Mam prawo jazdy!)
  4. Uwielbiam infantylne (chociaż nie w sensie Hello Kitty na t-shircie), trochę teatralne ubrania. Moja ulubiona sztuka odzieży składa się z szerokiej, krótkiej spódniczki w kolorze niebieskim złożonej z tiuli i jakiegoś innego bardzo cienkiego materiału. Jest naprawdę piękna, ale moim ciągle niezrealizowanym marzeniem jest prawdziwa spódnica z tiulu.
  5. Marzę też o skoku na bungee.
  6. Mam słomiany zapał. Gotowanie jest jednym z niewielu zajęć, którego nie udało mi się porzucić (na liście mamy rysunki, ceramikę, taniec towarzyski, a potem flamenco, naukę kilku języków i wiele sportów). Ja wolę jednak sobie tłumaczyć, że po prostu nie znalazłam jeszcze swojego powołania (a może już znalazłam?)
  7. Naprawdę uważam pieczywo z masłem za jeden z najgenialniejszych jadalnych wynalazków!
*o regułach zabawy (a jedną z nich jest napisanie o sobie 7 rzeczy), przeczytajcie więcej u nich, ja tym razem, tak jak baranek, poprzestaję na realizacji połowy planu i nie przyznaję własnych wyróżnień, ale może postaram się wreszcie w prawej kolumnie zamieścić linki do odwiedzanych i lubianych stron, bo jest ich znacznie więcej niż 16.



Bułeczki na zakwasie
źródło: Lawendowy dom od kuchni

Składniki:

100 g dojrzałego zakwasu żytniego
200 g mąki pszennej typ 1850 (użyłam tylko zwykłej mąki)
250 g mąki pszennej typ 500
1 łyżka drożdży instant
10 g masła
1 łyżeczka soli (dałam dwie)
12 g cukru
200 ml wody (musiałam dać więcej)


Wykonanie:

Ze wszystkich składników zagnieść elastyczne ciasto, włożyć do miski, przykryć ściereczką i odstawić na ok. 3 godziny. Gdy ciasto podwoi swoją objętość wyrobić je, podzielić na 16 porcji* i uformować dowolne bułeczki. Ułożyć je na blasze i wstawić do piekarnika nagrzanego do 240 stopni. Na dno piekarnika wrzucić 2-3 kostki lodu. Po 10 minutach zmniejszyć temperaturę do 220 stopni i piec jeszcze 10 minut.

*wg przepisu, mnie wyszło 10 wcale niedużych sztuk.

piątek, 29 lipca 2011

Czasem słońce, czasem deszcz, ale czekolada zawsze





Więc znowu mamy deszczowe lato.

Może i nie wszędzie, jeśli obraz z kamerki internetowej z wybrzeża nie jest sfałszowany (codziennie w pracy sprawdzamy, jaką pogodę ma jeden z kolegów cieszący się urlopem).

Kraków jednak prawie przez cały tydzień był mokry. Nie narzekam. Co rano zakładałam moje kolorowe kalosze, tak długo leżące bezczynnie. Pewnego razu odważyłam się nawet przechodzić przez same środki kałuż, a kto wie, jeśli deszcz się nie uspokoi, to może pewnego dnia zobaczycie mnie, jak będę po nich skakać (ostatnio, oprócz myśli, czy jest akceptowalne społecznie, by robiły to bardzo dorosłe osoby, powstrzymał mnie od tego aparat fotograficzny i siatka z malinami).

Po okresie nawału pracy bez wyrzutów sumienia (To grzech marnować taki piękny dzień w domu. Uff. Dzień nie jest ani trochę piękny i nie szkoda marnować ;) mogę odbywać niekończące się poobiednie drzemki albo siedzieć na kanapie i oglądać głupie filmy. Co prawda okres mojego odpoczynku chyba już trochę przekroczył ten czas, kiedy tak dużo pracowałam, ale kto by się przejmował. Perspektywy urlopowe raczej mgliste, trzeba to sobie jakoś wynagrodzić.

O, a propos wynagradzania... Dzisiaj mam dla Was coś absolutnie wyjątkowego. Tak bardzo idealnego, że trudno uwierzyć, że w ogóle istnieje.

Czy myśleliście kiedyś, co by było, gdyby czekolada stała się lodami? Tartufo gelato stanowi odpowiedź na to pytanie. Dwa z trzech (a co jest tym trzecim, chyba już wiecie?) moich ulubionych smaków w wymarzonym połączeniu. Do przepisu używa się czekolady ze 100% masy kakaowej, po prostu nie jesteście w stanie być bardziej czekoladowi.

Czekolada 100% naprawdę istnieje. Wydaje się to dziwne, ale to fakt. Widziałam kiedyś w Almie, to taka mała podpowiedź, jeśli się zdecydujecie. Ja jednak popełniłam małe oszustwo i użyłam czekolady 90% z Wawelu. Nie wydaje mi się, żeby kwota, którą trzeba by dopłacić do tych 10% robiła w smaku taką straszną różnicę. Możecie za to zrobić sobie ze dwa dodatkowe smaki lodów.

Nie będę Was oszukiwać, że te lody będą smakować każdemu. Są ciężkie i intensywne, bardzo wytrawne, z każdym kęsem (ale lepiej nie analizujcie tego niepotrzebnie) faktycznie jecie kostkę czekolady. Nieduża kulka wystarczy, by zaspokoić potrzebę czekoladowości u każdego i dać poczucie, że potrwa to trochę dłużej. Uwaga, jest złudne, ja wytrzymałam jakieś trzy godziny bez kolejnej porcji. A jeśli nie macie potrzeby czekoladowego hardcore'u, albo obawiacie się, że mogą jej nie mieć Wasi goście, maliny i bita śmietana wydają się odpowiednimi dodatkami.



Lody maksymalnie czekoladowe
Tartufo gelato, źródło: River Cafe Cookbook Easy

Składniki:

220 g czekolady 100%
220 g czekolady 70%
4 żółtka
600 ml mleka
100 g cukru
5 łyżek śmietany kremówki


Wykonanie:
  1. Żółtka ubić z cukrem do białości. Mleko zagotować i zalać nim masę żółtkową. Porządnie wymieszać, przelać z powrotem do garnka (czystego!) i gotować na małym ogniu, bez przerwy mieszając, aż masa zgęstnieje – będzie oblepiać łyżkę. Przelać do czystej miseczki i odstawić.
  2. Czekoladę 100% i połowę czekolady 70% roztopić w kąpieli wodnej i wymieszać z gorącą masą mleczno-żółtkową. Ostudzić.
  3. Do masy dodać śmietanę kremówkę i przełożyć całość do maszyny do lodów - dalej postępować zgodnie z instrukcją maszyny, a gdy lody będę już prawie gotowe, dodać resztę posiekanej czekolady 70%.
Uwaga 1.

Te lody zdecydowanie najlepiej udadzą się w maszynie (ja na przykład nie mam). Oczywiście, miksowanie co jakiś czas zamrażającej się masy jest rozwiązaniem, ale niedoskonałym – lody po całkowitym zamrożeniu i tak stają się kamienną bryłą, którą będziecie jeść w wiórkach. Chyba, że macie tyle cierpliwości, by czekać, aż trochę się rozmrożą. Albo zrobicie indywidualne porcje.

Uwaga 2.

Ten przepis jest bardzo tradycyjny, na gotowanym kremie żółtkowo-mlecznym. To baza wykorzystywana wielokrotnie przy różnych okazjach i sama o niej kilka razy pisałam, zwykle twierdząc, że to trudne. Cóż, trochę praktyki się przyda, ale teraz już wiem, że NIE jest to trudne. Właściwie jest tylko jedna rzecz, o której koniecznie trzeba wiedzieć: kiedy krem zaczyna bulgotać = właśnie się zwarzył i oznacza to, że nad Waszymi przygotowaniami właśnie zabłysł wielki napis Game Over. By tak się nie stało, ogień powinien być stosunkowo mały, a my cały czas mieszamy, mieszamy i mieszamy, a jeśli z garnka zaczyna za bardzo parować, odkładamy go na chwilę na bok nie zaprzestając mieszania. I, co bardzo, bardzo ważne, kiedy uznamy, że krem jest już wystarczająco gęsty NATYCHMIAST przelewamy go do innego naczynia. To wszystko.


środa, 20 lipca 2011

Co ma księżyc do miodu. Wpis edukacyjny



Nie jestem w gronie tych osób, które z każdym napotkanym pierwszy raz człowiekiem potrafią rozmawiać tak, jakby się z nim znały od urodzenia. Nie. Staram się w ogóle unikać takich niespodziewanych rozmów w cztery oczy. A jeśli już mnie to spotka, cały czas towarzyszy mi obawa, że jak temat się skończy, zapadnie pełna zażenowania cisza.

Tym razem jednak, niezwykle interesujące rzeczy wynikły z przypadkowej rozmowy z zupełnie mi nieznanym starszym panem, z którym pewnie nigdy bym nie porozmawiała, gdyby nie, zbyt skomplikowane, by je tu wyjaśniać, zbiegi okoliczności. Dla wtajemniczonych mogę tylko napisać, że zbiegi dotyczyły koszyków z sosny, które pan Władysław robi. O tym wiedziałam. W trakcie rozmowy okazało się, że jest także pszczelarzem i większość rzeczy, o których Wy się dzisiaj dowiecie, usłyszałam gawędząc z nim jednej niezwykle i pechowo deszczowej niedzieli.

Pewnie wszyscy z Was wiedzą, jak trudno jest kupić dobry miód w zwykłym sklepie (o czym kiedyś chyba pisałam). Dominują „mieszanki miodów z unii europejskiej i spoza unii”- czyli, chińskich, do których mam stosunek taki, jak do chińskiego czosnku, znaczy, negatywny. Nie dajcie się zwieść firmowej nalepce na opakowaniu, nie zawsze oznacza dobrą jakość, tylko wnikliwa lektura etykiety prawdę (a przynajmniej jej część), Wam powie, a jeśli nie powie, to tym bardziej nie kupujcie. Dalsze zasady kupowania miodów są takie: miód skrystalizowany to miód dobry. Może i trochę w sklepie poleżał, ale przynajmniej wiadomo, że do nie dodano do niego cukrowego syropu, który się nigdy nie krystalizuje.

A teraz część najbardziej fascynująca. Skąd wiadomo, że miód jest lipowy, wrzosowy czy mniszkowy? Nasuwająca się odpowiedź: bo w pobliżu rośnie lipa, wrzos, mniszek, jest tylko w połowie prawdziwa. Przede wszystkim, do takiego miodu trzeba się przygotować. Wybrać z ula to, co pszczoły zdołały zrobić dotychczas i czekać, aż lipa albo inny mniszek zaczną nektarować. Miodzić, powiedział mój rozmówca. Nie wiem, co to oznacza w praktyce, ale potrafiłabym ten fakt stwierdzić: wokoło jest dużo pszczół. Jeśli ich nie ma, to z miodu lipowego wychodzi lipa. A dlaczego coś nektaruje albo nie? Kolejne pytanie bez odpowiedzi, nagłówki wyszukiwania w google zdradzają, że ma na to wpływ, na przykład, księżyc.

Czy to nie jest fascynujące? Niestety, oznacza również, że o ile nie mamy sprawdzonego źródła, pozostaje nam wiara w to, że zawartość słoika jest zgodna z opisem na etykiecie. Nawet tak nieskomplikowana rzecz jak miód wielokwiatowy może być oszukana. Zdaniem pana Władysława, taki miód ma lepszy, bogatszy smak niż taki z monokultury (czyli jednej rośliny). Tymczasem, mój starannie wybrany miód wyłącznie z polskich miodów i, jak głosi słoik, wielokwiatowy, chociaż pięknie się krystalizuje, w smaku jest płaski jak deska.

Konkluzji nie będzie, ale ta rozmowa przekonała mnie, że warto włożyć trochę wysiłku w poszukiwanie zaufanego miodu. Pan Władysław nie miał ze sobą własnego, poznałam za to innego pana (łyżkarza!), który miał, i pewnie przy następnym spotkaniu od niego zakupię.

A Wam tymczasem proponuję słodkie marcepanowe pszczoły. Przypomniałam sobie o nich podczas oglądania jakiegoś programu Nigelli, ale pomysł znany mi jest od lat, dzięki książce „Kuchnia Kubusia Puchatka” (dostałam ją w stosownym do takiej pozycji wieku, więc sami możecie sobie dopowiedzieć, jak było to dawno). Dzięki kawałkowi pozostałego jeszcze od Bożego Narodzenia marcepanu (na miodzie! jeśli wierzyć producentowi), oraz już gotowemu murzynkowi, czekającemu tylko na wykazanie się odrobiną fantazji, mogłam te fascynujące mnie od zawsze (w swym słodkim wydaniu, oczywiście) owady wreszcie stworzyć. Wymagają one odrobiny zręczności (jeśli mają być ładne, a nie po prostu być), ale wyglądają uroczo.

Ten przepis jest podwójnie awaryjny, zdjęcia zrobiłam już w lutym, jakoś nie było okazji ich pokazać, a ponieważ nie mam czasu ani gotować, ani fotografować, a do tematu pasuje jak ulał, to możecie je zobaczyć dziś. Murzynek. Chyba wszyscy to znają? Robi się go u mnie w domu od zawsze i często: kiedy trzeba upiec coś na szybko, albo coś niekłopotliwego, albo nie przemyśleliśmy wcześniej, bo będziemy piec, a na murzynka składniki zawsze się znajdą.

Właściwie nie wiem, czy miałam okazję jeść murzynki z innych przepisów, ale gwarantuję Wam, że ten jest dobry. Dość wilgotny i czekoladowy. Pozwala na wiele wariacji. A najlepsza z wszystkiego oczywiście jest polewa. Jak dla mnie powinna być odrobinę przegotowana, bo wtedy robi się chrupiąca.



Ten przepis można chyba dołączyć do nieco zapomnianego cyklu moich ulubionych rzeczy do zdjedzenia.

Murzynek

Składniki:

4 jajka (rozdzielone)
2 szklanki cukru
2 szklanki mąki
3 czubate łyżki kakao (albo więcej, zależy, jakie jest ciemne)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
250 g margaryny


Wykonanie:
  1. Margarynę, kakao, pół szklanki wody i cukier wrzucić do garnka, gotować na wolnym ogniu, aż wszystkie składniki się połączą, a masa zacznie bulkać. Odstawić do ostudzenia.
  2. Odlać 2/3 szklanki masy, do reszty dodać żółtka i wymieszać. Białka ubić na pianę. Masę czekoladową wymieszać z mąką i proszkiem, a potem delikatnie z pianą z białek.
  3. Podłużną formę wysmarować tłuszczem lub wyłożyć papierem do pieczenia i przelać do niej ciasto. Piec ok. 50-60 minut w 180 stopniach. Patyczkiem sprawdzić, czy ciasto jest upieczone (ma wychodzić suchy, oczywiście)
  4. Wystudzone ciasto wyjąć z formy (albo i nie, ale wtedy polewa nie pokryje go dokładnie). Polewę zagotować i podgrzewać, aż zgęstnieje. Oblać nią ciasto. Jeśli chcemy robić pszczoły, trzeba zostawić jej trochę do malowania im oczek i paseczków. Moje ciasto dodatkowo jest jeszcze przełożone marcepanem.
Pszczoły

Z masy marcepanowej lepić nieduże, nieco spłaszczone kulki. W każdą wpić dwa płatki migdałowe, tak, by utworzyły skrzydełka. Marcepanowy korpus wbić na wykałaczkę, a drugą wykałaczką namalować oczy i paseczki. Pszczółkę na wykałaczce bić w ciasto. Patyczek można później wyciągnąć, kiedy polewa zastygnie powinna już utrzymać pszczółkę na cieście.

czwartek, 30 czerwca 2011

Oldschoolowe znaczy dobre




- Mamo, chciałabym zrobić zupę z kalarepki.
- Ale my nie robimy zupy z kalarepki.
- Robimy. Tę z liśćmi.
- A, tak. Ale po co ci to?
- Chcę o niej napisać
-Przecież i tak nie jesz.

Fakt. Nie jem. Sama sobie na co dzień z rzadka gotuję dwudaniowe obiady. Wróć. Nigdy nie gotuję dwudaniowych obiadów. Jeśli jest zupa, to znaczy, że na drugie danie będzie deser, albo jakieś byle co.

Moja mama jest jedną z tych cichych bohaterek, które zawsze gotują zupę i drugie. Przy czym nigdy tej zupy nie jedzą, bo jakby zjadły zupę, to by nie im starczyło miejsca na drugie. Ja mam tak samo, więc nawet jeśli jest okazja, zwykle zupy nie jem (z wyjątkiem pomidorowej, której nie potrafię się oprzeć). Kiedy jednak przeczytałam u Anny Marii o kalarepce, to wspomnienie o tej zupie, której nie jem, spowodowało, że magicznie wskoczyła na szczyt listy „do zrobienia” (bo to był po prostu świetny wpis, przeczytajcie, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście).

Kalarepka jest niezbyt atrakcyjna. Zgrubiała, ciężka i twarda. Zadomowiona w polskiej kuchni tak, że się jej nie zauważa. Chociaż świeża i chrupiąca, solo smakuje na tyle bez wyrazu, że nigdy nie przebiła się do warzywnej elity. Pierwsza wiosenna kalarepka nie wywołuje takiego podekscytowania i rumieńców, jak botwinka, nie mówiąc już o nieosiągalnej dla pozbawionego ogródka śmiertelnika słodyczy świeżego zielonego groszku. Oj tak, groszek rośnie w puszcze lub w mrożonce, od dawna nie udało mi się kupić dobrego prosto ze strączka, zwykle posmak był gorzki. A skoro mówimy o groszku. W lecie łatwo dostępna kalarepka może go zastąpić w banalnym duecie z marchewką. Słodka i miękka, obowiązkowo maślana.

Więc teraz zupa. Jest bardzo oldschoolowa, na zasmażce (bo to, jak się dowiedziałam, przepis babci). Nie ostrzegam, lecz wyjaśniam, ponieważ zdaję sobie sprawę, że zasmażka, z paroma innymi wynalazkami tradycyjnej kuchni polskiej, została zepchnięta do podziemia, ze względu na ogrom kalorii i cholesterolu. Ludzie, nie wariujmy! Ile realnych szkód mogą wyrządzić dwie łyżki smalcu i łyżka mąki na cały gar warzyw? Hmm, jeśli już są wyznania, to idźmy na całość: ten cud babcinej kuchni gotuje się na żeberkach, żadnego tam wywaru jarzynowego. Oczywiście, jeśli chcecie, możecie zrobić tę zupę na, na przykład, kurczaku i bez grama tłuszczu, ale nie narzekajcie, że wychodzi jakaś cienka.

Wydobycie od mojej mamy, mistrzyni nieprecyzyjnych przepisów (także tych spisanych), jako tako konkretnych wskazówek dotyczących tej zupy nie było łatwe. Właściwie wcale się nie udało („A ile smalcu do tej zasmażki? Przecież ja to muszę spisać!” „A nie wiem, za dużo mi się właściwie nalało”). Cudowną cechą kuchni domowej jest jednak to, że skrupulatne mierzenie i ważenie nie jest potrzebne. Więc jeśli nie jesteście pewni, czy Wasza kalarepka jest średnia czy duża, to się nie martwcie. I tak się uda.



Zupa kalarepkowa
wielki gar

Składniki:

2 średnie kalarepki z liśćmi
1 marchewka
1 cebula
1 pietruszka
kawałek selera
4 średnie ziemniaki
kawałek żeberek (na oko z 7 cm długości)
obrany ząbek czosnku
2 łyżki smalcu lub masła
łyżka mąki

Wykonanie:
  1. Do garnka wrzucamy żeberka i zalewamy ok. litrem wody. Gotujemy od momentu zawrzenia wody przez 15 minut. W tym czasie obieramy i kroimy w kostkę (z wyjątkiem selera, pietruszki i cebuli, które zostawiamy w całości) wszystkie warzywa. W małe kawałki kroimy też łodyżki kalarepki, a liście w paseczki.
  2. Wszystko, także czosnek, wrzucamy do garnka (ewentualnie, oprócz liści, które można dać chwilę później) i dolewamy tyle wody, żeby była zupa, a nie warzywny gulasz. Solimy do smaku. Gotujemy, aż wszystkie warzywa porządnie zmiękną (co najmniej przez 40 minut). Smalec rozpuszczamy na patelni, dodajemy mąkę i dobrze mieszamy, chwilkę gotując, a potem wlewając zasmażkę do garnka z zupą, mieszamy i zostawiamy na ogniu jeszcze przez kilka minut.
  3. Przed podaniem odkrawamy mięso od kości i wrzucamy do zupy. Najlepsza jest na drugi dzień, kiedy się trochę przegryzie.