poniedziałek, 27 lutego 2012

Jak być dobrym



Dzisiaj, po raz pierwszy w historii tego bloga, będzie recenzja na nie. Zresztą, nie jestem pewna, czy rzeczywiście jest to pierwszy raz, kiedy Wam coś odradzam, ale na pewno po raz pierwszy robię to z premedytacją. A będzie o książce.

Jak być dobrym Nicka Hornby'ego miało być przyjemnym czytadłem, 100% relaksu i tyle tylko wysiłku intelektualnego, ile jest konieczne do złożenia literek. Tymczasem: pełna frustracja. Przez całą książkę właściwie nic się nie dzieje (co nie znaczy: nie zdarza), wszyscy bohaterowie bez wyjątku są niesympatyczni, koniec irytująco jak w życiu, a nie jak w książce: główna bohaterka, Katie, początkowo niezadowolona ze swojego małżeństwa, bo, ogólnie rzecz biorąc, mąż nie bardzo interesuje się, czego właściwie jej trzeba, dochodzi do wniosku, że zło oswojone jest przecież lepsze niż niepewność zmiany swojego życia; tymczasem mąż, David, ze sfrustrowanego, cynicznego egoisty zmienia się w chcącego zbawić świat egoistę, którego dobroczynność obejmuje wszystkich poza własną rodziną. Ostatnie zdania książki sugerują, że zakończenie było szczęśliwe.

To strasznie trudno jest być prawdziwie dobrym (cokolwiek to znaczy). Łatwo przekazać datek na białe wieloryby albo kupić bułkę dziecku, które o to prosi (chociaż w sklepie zwykle okazuje się, że chce jeszcze serek i jogurt). Uskutecznianie dobroci blisko i na co dzień, do tego poprzez dawanie innym tego, czego oni by chcieli, a nie tego, co sami uważamy, że jest dla nich dobre, bywa przeraźliwie męczące. Tylko chyba znacznie ważniejsze niż biedne dzieci i białe wieloryby – jest raczej mała szansa, że uda nam się odmienić ich los, tymczasem życie naszych najbliższych możemy poprawiać codziennie.

Przedstawię Wam skrajną i pozornie całkiem sprzeczną duchem z poprzednią wypowiedzią, ale najważniejszą propozycję: zacznijcie bycie dobrym od siebie. Często jest to najtrudniejsze, wymaga wysiłku i odwagi. A czasami wystarczy zwykły kubek herbaty, na przykład z imbirem, cytryną i brązowym cukrem. Mam dla Was jego wyrafinowaną, hedonistyczną i postmodernistyczną ;) wersję, bo bez herbaty, ale cała reszta pozostaje.



Makaroniki o smaku rozgrzewającej herbatki

Składniki:

makaroniki:
120 g mielonych migdałów
200 g cukru pudru
50 g brązowego cukru
100 g białek (około 3)*
1 łyżeczka mielonego imbiru


imbirowy lemon curd:
1 jajko
30 g cukru
sok z 1 cytryny
40 g masła
kawałek imbiru (mój miał ok 1,5-2 cm, pokroiłam go w duże kawałki, tak, by łatwo się dały wyłowić z gotowego kremu)


ewentualnie: kilka świeżych listków mięty

*białka, jak zwykle przy makaronikach, powinny odstać w temperaturze pokojowej co najmniej 24 godziny. Ale jeśli macie świeże, to też nie trzeba się przesadnie martwić.

Wykonanie:
  1. Białka ubić na sztywno, po czym wsypać brązowy cukier i ubijać, aż się rozpuści. Do masy (szpatułką!) wmieszać w dwóch porcjach migdały z cukrem pudrem i imbirem. Masę mieszamy zawsze od dołu miski, nigdy w kółko.
  2. 2 blachy wyłożyć papierem do pieczenia i nakładać na nie niewielkie, okrągłe porcje ciasta (tytką lub za pomocą 2 łyżeczek). Makaroniki odstawić na około 30 minut lub do czasu, aż dotknięta powierzchnia ciasteczek będzie sucha.
  3. Makaroniki piec 12-15 minut w 160 stopniach.
  4. Lemon curd: sok z cytryny, masło i imbir włożyć do rondelka i podgrzewać, aż masło się rozpuści.
  5. Jajko z cukrem wymieszać trzepaczką - cukier ma się mniej więcej rozpuścić, ale nie ubijamy kogla-mogla. Do jajka z cukrem wlać połowę gorącego soku cytrynowego, zamieszać, wlać resztę, zamieszać, po czym całość ponownie przelać do garnka. Masę gotować na małym ogniu do zgęstnienia, ciągle mieszając. Gorący lemon curd przelać do miseczki, przykryć folią (żeby nie utworzył się kożuch) i odstawić do ostygnięcia.
  6. Makaroniki przekładać ostudzoną masą, ja dodatkowo do niektórych ciasteczek dołożyłam po pół listka mięty.
  7. Następnym razem dałabym trochę więcej imbiru do kremu - jego smak był prawie niewyczuwalny. Kawałki imbiru można albo wyjąć z kremu, albo nie, stanowią intensywną, ale nie nieprzyjemną niespodziankę.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Czekolada



Czekolada.

Sam dźwięk tego słowa powoduje polepszenie nastroju (jest odwrotnie tylko jeśli się odchudzasz).

Czekoladowy weekend. Po raz trzeci na mojej liście świąt. I tak jak przed każdym innym świętem, już od dłuższego czasu myślę, co by tu zrobić, czym Was i siebie zaskoczyć. Ale, przynajmniej według mnie, święta to nie jest czas eksperymentów. No, w każdym razie zawsze muszą pojawić się też rzeczy znane, lubiane i wypróbowane.

W święta powinno być trochę nudno. Bezpiecznie, kojąco i przewidywalnie.

Zaraz, zaraz, nudno? Czy słowa czekolada i nuda wzajemnie się nie wykluczają? To chyba jedna z tych rzeczy, o której ciężko dłużej niż na 10 minut powiedzieć: nie chcę, mam już dość.

Tak samo jest z ciastem czekoladowym. Łatwy i szybki przepis. Żadnych komplikacji. Pytań. Wątpliwości. Niepewności dotyczącej efektów. Na pewno się uda. Jeśli będzie nieco niedopieczone, to nawet lepiej.

A jeśli pierwszy kawałek zaspokoi Waszą potrzebę poczucia, że jest tak, jak być powinno, kolejny posypcie pomarańczową solą. Sól i czekolada to zgrany duet. Kontrolowane ryzyko, którego nie pożałujecie.



Ciasto czekoladowe z solą pomarańczową
źródło: Tomek Woźniak, Kuchnia 2/2011

Składniki:

200 g gorzkiej czekolady
4 jajka
250 g cukru
100 g masła
60 g mąki
60 g kakao
50 g posiekanych orzechów lub migdałów

sól pomarańczowa: sól morska, skórka otarta z 1 pomarańczy


Wykonanie:
  1. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (czyli, np. połamaną czekoladę wkładamy do małej miseczki, a tę do większej miseczki z gorącą wodą). Masło utrzeć z cukrem, kiedy masa będzie jasna i puszysta dodawać po jednym jajku, a następnie wmieszać czekoladę, a potem mąkę, kakao i orzechy.
  2. Formę 20x25 cm wyłożyć papierem do pieczenia i przełożyć do niej ciasto. Piec około 30 minut w 180 stopniach. Ciasto po upieczeniu powinno być zwarte, ale ciągle wilgotne.
  3. Sól ze skórką pomarańczową utrzeć w moździerzu (lub po prostu wymieszać) i posypywać nią kawałki ciasta. Aby sól można było dłużej przechowywać, należy ją upiec w temperaturze 140-160 stopni, aż skórka cytrusowa wyschnie i będzie się dała rozetrzeć między palcami (ok. 10-20 minut).
  4. Zrobiłam ciasto z połowy porcji w formie 16x16 cm.

piątek, 10 lutego 2012

Zbytecznik kuchenny powraca! #6



Kiedy przedmiot z niezbędnego-użytecznego zamienia się w nadmiarowy-niekonieczny gadżet, przy którego zakupie należy mieć wyrzuty sumienia z powodu wyrzucanych pieniędzy i pełne poczucia winy myśli o niedomykających się szafkach?

Ile użyć w roku gwarantuje, że nasz nabytek jest usprawiedliwiony? Czy wystarczą dwa, trzy, cztery... A co z pestkownicą do wiśni, albo z zastawą na specjalne okazje? Być może, jeśli używa się jej tylko w święta, to niepotrzebnie zajmuje miejsce, należałoby ją sprzedać na Allegro i osiągnąć realny zysk. Jeszcze bardziej kłopotliwe są urządzenia, które co prawda prawie nigdy nie opuszczają swoich ciemnych kątów, ale nie da się ich niczym zastąpić, jak zastawy świątecznej – codzienną, a pestkownicy – spinaczem do papieru. Taki palnik do creme brulee to dobry przykład – sugestia, że do satysfakcjonującego przyrumienienia cukru wystarczy grill w piekarniku to obrzydliwy przykład skąpstwa, a nie gospodarności (bo to naprawdę nie działa tak, jak trzeba!).

Jednak, jak przy okazji wzbogacania się o rozmaite inne materialne dobra, tak i w przypadku zbyteczników, należałoby wziąć pod uwagę to, czego nie da się zmierzyć ani centymetrami sześciennymi szafki, ani liczbą razy, kiedy te centymetry na chwilę stanowią niewykorzystaną powierzchnię do przechowywania, ani nawet ceną wyrażaną w złotych polskich. Bo w przypadku zbyteczników (co może, ale nie musi zaistnieć w przypadku patelni, garnków, sztućców i szklanek), najważniejsza jest satysfakcja z samego posiadania. Jeśli zaś ta satysfakcja nie zmniejsza się wraz z upływem czasu, wszelkie inne miary przestają mieć znaczenie. Takie przynajmniej jest moje zdanie ;)

Mój dzisiejszy zbytecznik, czego może nie widać na zdjęciach, ma 8 centymetrów wysokości. Wygląda jak tarka dla lalek i tak też, jak zabawkę, zamierzałam go potraktować. Okazało się jednak, że to jeden z najczęściej użytkowanych przedmiotów w mojej kuchni, doskonale sprawdza się do tarcia czosnku, parmezanu i gałki muszkatołowej (bo z ta kupowana w proszku jest mniej więcej tak dobra, jak karmelowa skorupka z piekarnika). Proponuję Wam szybki, łatwy i pyszny makaron, który pozwala w pełni wykorzystać zalety małej tarki.

Tych, którzy nie wiedzą, o co z tym całym zbytecznikiem chodzi, zapraszam do przeczytania poprzednich postów na ten temat.



Makaron ze szpinakiem i białym serem
1 porcja

Składniki:
80-100 g dowolnego makaronu
2 garście szpinaku (czyli tyle listków, ile uda Wam się podnieść za jednym razem, nie taka garść, jak garść orzechów)
80 g białego sera
ząbek czosnku, starty
2 łyżki startego parmezanu
gałka muszkatołowa


Wykonanie:
  1. Na patelni rozgrzać olej i podsmażyć na nim chwilę czosnek. Dodać z grubsza posiekany szpinak, po chwili smażenia zamieszać, bo liście na dole już straciły objętość, trzeba więc dać szansę tym na górze, przemieszczając je na dół. Szpinak smażyć, aż cała woda odparuje.
  2. Ser rozgnieść widelcem razem z połową parmezanu, dodać usmażony i lekko przestudzony szpinak, doprawić solą, pieprzem i gałką.
  3. W międzyczasie ugotować i odcedzić makaron. Kilka łyżek wody z gotowania dodać do sosu, wymieszać. Połączyć sos i makaron, przełożyć na talerz i posypać pozostałym parmezanem.
  4. Uwaga: porcja sosu jest taka, jak lubię ja, czyli duża. Jeśli ktoś woli zachować bardziej włoskie proporcje, to może wystarczyć nawet dla dwóch osób. Niezbyt głodnych, powiedzmy.

niedziela, 5 lutego 2012

Baba Śnieżna i Wiosenna, czyli słodkie lekarstwo na mrozy



Cupcake'i można kochać, albo... pozostawać wobec nich obojętnym. Bo cupcake'i są jak lemoniada z woreczka, jak gofry nad morzem, jak kiełbaski z ogniska. Ważniejsze od smaku są wszystkie ukryte w nich znaczenia, a w tych śliczniutkich babeczkach z kremem mieszczą się pozytywne nastawienie i radość życia – mniej więcej, w każdym razie. Ale jednak lepiej, żeby były naprawdę dobre, prawda? I dlatego zapraszam Was do lektury mojej pierwszej śląskiej recenzji.

Do Big Baba Cupcakes trafić nie tak łatwo, prowadzą tam małe drzwiczki wciśnięte między inne punkty handlowo-usługowe, a dodatkowo jeszcze wąski korytarzyk. Początek jak z „Alicji w krainie czarów”, a dalej coraz lepiej. W środku niewielkie, kolorowe pomieszczenie z osobnym kącikiem dziecięcym. Słychać nastrojową muzykę puszczaną z winyli. A za szklaną szybką baby - czyli słodkie babeczki, i chłopy, czyli babeczki wytrawne.

Muszę się Wam przyznać do pewnej słabości – zwykle będąc w nowym miejscu pytam obsługę o radę, chociaż wcale nie mam zamiaru z niej korzystać, to znaczy, może i mam, w pewnym sensie, ale i tak najczęściej zadając pytanie: Co pani poleca? mam jakąś upatrzoną ofiarę. Tym razem też tak było, a moją babeczką pożądania była Polska Baba biało-czerwona. Od dawna marzyło mi się spróbowanie sławnego red velvet cake, ale sama piec go nie zamierzałam z powodu organicznej niechęci do barwników spożywczych (dla niewtajemniczonych – jak nazwa wskazuje, ciasto jest czerwone). Kupując ciastko, nie musiałam jednak się nad tym zastanawiać. Baba była zresztą bardzo dobra, przykryta kremowym serkiem. Nie wiem, jak oni to robią, ale babeczkom w Big Babie udaje się zachować tę łatwą do naruszenia równowagę między kremem a ciastem – wiecie, jak kremu jest za mało, to ciastko jest suche, jak za dużo – za słodkie i szybko przestaje sprawiać przyjemność.

Na tapetę poszła jeszcze urocza Śnieżna Baba, z białą czekoladą w środku (która ma tę właściwość, że po upieczeniu, nawet jak wystygnie jest lekko rozpuszczona) oraz rozkosznym kokosowym śnieżkiem. Mmmm... To było naprawdę pyszne.



W Big Baba Cupcakes podają jeszcze m.in. świetną kawę i czekoladę z piankami, na którą koniecznie muszę wrócić – bo jednak dwie babeczki i jeszcze porcja czekolady to za dużo nawet dla mnie. Odkrycie tego miejsca uważam za prawdziwie dobrze wróżący początek wytyczania kulinarnej mapy Śląska, a nawet prawdziwie dobry początek mojego tutaj powrotu – babeczkowy optymizm chyba na mnie podziałał.

Big Baba Cupcakes
ul. Gliwicka 16
Bytom
Big Baba na Facebooku



Moje dzisiejsze babeczki są nieco oddalone od cupcake'owego wzorca, który jest (ale w pozytywnym sensie) trochę zamulający, idealny na zimę, wypełniający słodkim spełnieniem. Ja zrobiłam lekkie ciasto biszkoptowe, do tego także bardzo lekki krem, a chociaż wszystko jest (jednak) bardzo słodkie, ze ścieżki błogiego zasłodzenia zawraca nas intensywna cytrynowa nuta. Trochę wiosny w samym środku mrozów, po prostu.



Wiosenne babeczki na zimowe dni ;)
około 15 babeczek

Ciasto:
60 g mielonych migdałów
60 g mielonych (niesolonych) pistacji*
4 jajka (osobno żółtka i białka)
1 niecała łyżeczka octu 6% (np. winny)
125 g cukru pudru
20 g mąki ziemniaczanej


Syrop:
50 g cukru
sok z 1 cytryny


Krem:
150 ml śmietanki 30%
1 białko
30 g cukru
sok z 1/2 cytryny
skórka z 1/2 cytryny
1 łyżeczka żelatyny


dekoracja:
pistacje, skórka cytrynowa

*pistacje są koszmarnie drogie i trudno je dostać, dlatego możecie je zastąpić migdałami, smak będzie nadal dobry, ale oczywiście zielony kolor przepadnie

Wykonanie:
  1. Żółtka ubić z cukrem, pod koniec ubijania dodać ocet. Z białek ubić pianę. Żółtka delikatnie wymieszać z pianą, mąką, pistacjami i migdałami. Formę do muffinek wyłożyć papierowymi papilotkami i nakładać do nich ciasto.
  2. Babeczki piec 15-20 minut w 180 stopniach.
  3. Zrobić syrop: zagotować cukier z sokiem cytrynowym i podgrzewać, aż cukier się rozpuści.
  4. Jeszcze ciepłe babeczki w kilku miejscach podziurawić patykiem do szaszłyków i każde ciastko polać 2 łyżeczkami syropu (trochę musi go zostać, będzie jeszcze potrzebny).
  5. Przygotować krem: śmietanę ubić z sokiem i skórką z cytryny oraz cukrem. Pod koniec ubijania dodać żelatynę rozpuszczoną w tak małej ilości gorącej wody, jak się uda. Osobno ubić pianę z białek i połączyć obie masy.
  6. Krem nakładać na wystudzone babeczki np. za pomocą dwóch łyżek lub papierowej tytki. Żeby wystarczyło na wszystkie babeczki, czapeczki powinny być mniej więcej takie, jak na zdjęciach.
  7. Pozostały syrop cytrynowy ponownie zagotować i podgrzewać, aż zgęstnieje. Dodać do niego lekko posiekane pistacje i kiedy całość przestygnie (gorące będzie rozpuszczać krem) udekorować babeczki. Można też posypać je skórką startą z cytryny.