poniedziałek, 21 lutego 2011

Czekoladowy weekend: najważniejsze, żeby wylizać łyżkę



Czy o czekoladzie można jeszcze napisać coś nie popadając w banał? To trochę tak, jak z pisaniem o miłości: wszystko zostało już powiedziane, wszystko wiadomo, każde kolejne słowo to klisza. Jednak tak samo jak z zainteresowaniem śledzimy losy kolejnych bohaterów rozmaitych romantycznych historii (nie mówiąc nawet o niesłabnącym zaangażowaniu we własne romantyczne historie), tak zachłannie pochłaniamy kolejne tabliczki czekolady. Przynajmniej ja tak robię, ale chyba nie jestem osamotniona, skoro Czekoladowy Weekend ma rekordową (87 osób, kiedy sprawdzałam) liczbę uczestników.

Już od dawna zastanawiałam się, co przygotować z tej okazji i wertowałam moją czekoladową książkę, ciągle zmieniając zdanie i odkrywając bardziej skomplikowane słodkości. Ostatecznie jednak będzie zupełnie prosto. Właśnie banalnie: zwykłe czekoladowe ciasto typu francuskiego, czyli chrupiąca skorupka ukrywająca aksamitne, jakby niedopieczone wnętrze. Tak intensywne, że jeden kawałek zaniesie Was do nieba, ale wcale nie macie ochoty na następny. Ta czekoladowa przyjemność jest wymagająca: lepiej smakować ją powoli, żeby kubki smakowe zdążyły poczuć słodycz ukrytą pod wytrawną warstwą. Szybkie pochłanianie gwarantuje brak satysfakcji, a nawet lekkie mdłości.

To mój ulubiony przepis na wypiek tego typu. Wypróbowałam co najmniej pięć albo sześć, właściwie każde ciasto było pyszne, więc nie wiem, czemu ciągle szukałam dalej, czasami dodając mąkę, czasami nie, innym razem nieortodoksyjnie dorzucając płatków migdałowych albo skórkę z pomarańczy. Nie potrafię Wam powiedzieć, dlaczego ten przepis jest najlepszy, po prostu tak jest. A może to każdy kolejny, który wypróbuję, zyskuje status tego naj? Niewykluczone, jednak niezależnie od tego, czy zdecydujecie się na ten, czy na jakiś inny, czekolada zawsze pachnie obłędnie, a czekoladowy kogle-mogel stanowi sam w sobie dzieło sztuki kulinarnej. A jak ostatnio usłyszałam:

Nieważne, jaki będzie efekt, ważne, żeby wylizać łyżkę.

I trudno się z tym nie zgodzić.

PS Dla chętnych dopisałam w poprzednim poście przepis na tort bezowy.



Klasyczne ciasto czekoladowe
Przepis: Marta Gessler

Składniki:

4 jajka (osobno żółtka i białka)
200 g masła
200 g cukru
200 g dobrej gorzkiej czekolady


Wykonanie:
  1. Masło i czekoladę razem roztopić w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce – ważne, żeby przed dalszym użyciem masa wystygła (chociaż oczywiście nadal była płynna).
  2. Żółtka ubić ze 100 g cukru, dodawać czekoladę w porcjach, nadal ubijając. Białka ubić na sztywno, dodać resztę cukru i jeszcze chwilę ubijać, aż cukier się rozpuści. Połowę białek dodać do masy czekoladowej, delikatnie wymieszać i dodać resztę.
  3. Piekarnik rozgrzać do 180 stopni. Formę o średnicy 24 cm wyłożyć papierem do pieczenia, wylać na nią ciasto i piec 40 minut. Podczas pieczenia ciasto bardzo rośnie, a studząc się dramatycznie opada, ale tak właśnie jest dobrze.

czwartek, 17 lutego 2011

Życie powinno być jak beza



Urodziny to raczej (oczywiście od pewnego momentu ;) bolesne święto. A skoro moje wypadają w lutym, to oznacza, że w ciągu niewiele ponad miesiąca jestem zmuszona po raz drugi do zrobienia bezlitosnego rachunku ze swojego życia, chociaż ciągle jest jeszcze zimno, na ogół szaro i zdążyło się już złamać wszystkie noworoczne postanowienia (jeśli ktoś je miał…). Generalnie chodzi o to, że ponieważ bożonarodzeniowy entuzjazm, który zwykle obejmuje początek stycznia, dawno się ulotnił , resztki energii należy skoncentrować na dociągnięciu do wiosny, a nie trwonić je na myśli o zmianach i poprawkach, lub, jeszcze gorzej, te zmiany i poprawki wprowadzać w życie.

Mimo tego, czy też właśnie dlatego, urodziny ciągle bardzo mnie cieszą. Wszyscy są mili, jestem w centrum uwagi, dostaję mnóstwo ładnych prezentów i mogę zjeść dużo dobrych rzeczy, bez głupich myśli o kaloriach i tłuszczach nasyconych.

Jeśli jednak swoim zwyczajem chciałam uciec od kłopotliwych spraw w jedzenie, to tym razem poszło coś nie tak. Ośmielona swoim ostatnim bezowym sukcesem postanowiłam iść o krok dalej i zrobić ten wymarzony bezowy tort. Nie było to bajecznie proste, ale dzięki zdobytemu doświadczeniu i odrobinie rozsądku wszystko udało się wspaniale. Sami możecie ocenić.



A jednak…

Być może to taka mądrość, na którą wpada się po jednym kieliszku wina za dużo, ale pomyślałam sobie, że chyba powinnam do większej liczby rzeczy w życiu podchodzić jak do tego tortu bezowego. Zrobienie go zajęło mi tyle lat, podjęłam tyle nieudanych prób i przeżyłam mnóstwo bezowych rozczarowań, ale uparcie do tego wracałam, wierząc, że w końcu osiągnę sukces. Niewiele razy w życiu udało mi się wykazać taką wytrwałością i konsekwencją. A do tego zupełnie jak w bajce, moje wysiłek i determinacja przyniosły wyśniony efekt. Może więc nie ma co czekać do wiosny i podjąć kolejne, nawet całkiem nieprawdopodobne, wyzwania już teraz? (Bo warto próbować nawet po raz 10, a co dopiero po raz pierwszy.)

O ile jednak tort bezowy był tortem numer jeden ze względów ideologicznych, to ja chciałam Wam dzisiaj zaproponować tort chronologicznie pierwszy (bo świętowania nigdy za wiele).

To ciasto także tkwiło na mojej liście koniecznie-trzeba-spróbować od bardzo dawna (tzn. od czasu kiedy parę lat temu pierwszy razy przeglądałam książkę Caramel) i uznałam, że to jest bardzo dobra okazja, by wreszcie spróbować. Moją ochotę na nie opierałam głównie na apetycznym zdjęciu, a tymczasem, po przestudiowaniu składników okazało się, że nie ma w nim właściwie nic specjalnego, z wyjątkiem chyba horrendalnie drogiego syropu klonowego. Jednak, pamiętając, że mówimy przecież o cieście urodzinowym, należy oprzeć się pokusie zrezygnowania z niego, bo to właśnie ten słodko-żywiczny aromat sprawia, że trochę suchy ucieraniec zaczyna rozpływać się w ustach. Do tego prawie niezauważalnie kwaskowata masa, przełamująca dominującą słodycz i chrupiące orzeszki w karmelu, którym przynajmniej ja nigdy nie mogę się oprzeć. I wszystko staje się dokładnie takie, jak trzeba.



Kanadyjskie ciasto z orzeszkami w karmelu i syropem klonowym
na podstawie przepisu w Caramel

Składniki:

Ciasto:

1 ¾ szklanki mąki
¾ szklanki bez jednej łyżki brązowego cukru
½ szklanki plus jedna łyżka białego cukru
4 jajka
200 g solonego masła
1 łyżka proszku do pieczenia


Krem

300 g (dwa opakowania) serka typu „Bieluch”, w temperaturze pokojowej
1 szklanka (lub do smaku) cukru pudru
200 g miękkiego masła


Orzeszki w karmelu

100 g orzechów laskowych
½ szklanki cukru


syrop klonowy do polania ciasta


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Wszystkie składniki ciasta zmiksować razem. Ja zaczęłam tradycyjnie: masło + jajka + cukier, a na koniec mąka z proszkiem do pieczenia. Dobrze, jeśli wszystkie składniki będą miały temperaturę pokojową. Ciasto przełożyć do formy wyłożonej papierem do pieczenia. Użyłam takiej o średnicy 24 cm. Piec 30 minut, po tym czasie sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest już ok.
  2. Ciasto wyjąć z piekarnika, po kilku minutach także z formy i ostudzić na kratce.
  3. Przygotować krem: miękkie masło utrzeć z cukrem , a następnie stopniowo dodawać serek. Ja na koniec dodałam jeszcze odrobinę syropu klonowego*.
  4. Ciasto przekroić na pół. Dolną część posmarować kremem, nałożyć górną i wyłożyć na nią resztę kremu.
  5. Orzechy laskowe podprażyć na suchej patelni, potrząsając nią od czasu do czasu, żeby się nie przypaliły. W czasie prażenie raczej nie należy spuszczać orzeszków z oczu. Trudno mi powiedzieć, kiedy będą dobre, po prostu potrzymajcie je chwilę na patelni, a potem przełóżcie na kawałek papieru do pieczenia.
  6. Karmel: cukier powoli podgrzewać w garnku na małym ogniu (można dodać odrobinę wody, to będzie się rozpuszczał bardziej równomiernie) i spokojnie czekać, aż zacznie osiągać bursztynowy kolor (w międzyczasie nie mieszać, można potrząsnąć garnkiem), po czym polać nim orzeszki.
  7. Kiedy karmel zastygnie ostrym nożem pokroić cukrowo-orzechową tabliczkę na dość małe kawałki (ich kształt nie gra roli). Do czasu podawania ciasta zamknąć je w szczelnym pojemniku.
  8. Przed podaniem ciasto posypać orzeszkami w karmelu i polać syropem klonowym. Proponuję także położyć na stole dzbanuszek syropu, żeby każdy mógł dodatkowo polać swój kawałek ciasta – bo dopiero syrop sprawi, że dowiecie się, dlaczego jest wyjątkowe.
*Ciasto, które widzicie na zdjęciu zostało przełożone dwoma masami: serkową i taką typową cupcake'ową z masła i cukru – uznałam jednak, że użycie jednej, lżejszej masy do obydwu warstw, ciastu zrobi dobrze, a Wam oszczędzi pracy.



Tort bezowy

Składniki:

Bezy:

6 białek
1,5 szklanki + 4 łyżki cukru


Przełożenie:

600 ml śmietany kremówki
2 zagęstniki do śmietany
1,5 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
cukier puder
100 g dobrej gorzkiej czekolady


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 135 stopni. Przygotować 2 blachy (te duże, wchodzące w skład wyposażenia piekarnika) i dwa kawałki papieru do pieczenia ich wielkości. Ciemnym mazakiem narysować na każdym kawałku okrąg wielkości ok. 22 cm (przynajmniej takie były moje, użyłam przykrywki do garnka jako formy) oraz dodatkowo 2 półokręgi – na tort potrzebne są trzy blaty bezowe, ale w tej wielkości nie uda ich się upiec jednocześnie na dwóch blachach. Przedzielenie jednego blatu na pół nieco może psuje efekt wizualny, ale jeśli wszystko sprytnie złożycie to nie będzie to zbyt widoczne, a oszczędzicie sobie 2 kolejnych godzin pieczenia. Ewentualnie można oczywiście zrobić mniejsze okręgi, tak, by zmieściły się po dwa na formę. Rysunkiem do dołu nałożyć pergamin na blachę. Kiedy białka będą już ubite dobrze użyć odrobiny do przyklejenia papieru, żeby się nie przesuwał, kiedy nakładacie białka.
  2. Białka ubić na sztywno, dodać połowę cukru, poczekać, aż trochę się rozpuści i dodać resztę – miksować aż do całkowitego rozpuszczenia cukru (ale jeśli to nie nastąpi, to się nie martwcie). Masę wyłożyć na przygotowane blachy.
  3. Piec w piekarniku na dwóch poziomach; po 45 minutach przykryłam ciasto folią aluminową, po 1 h zamieniłam blachy miejscami, po kolejnej godzinie jedna warstwa była już upieczona, wyjęłam ją z piekarnika, a bezy z drugiej blachy piekłam jeszcze 30 minut. Po wyłączeniu piekarnika włożyłam do niego ponownie pierwszą blachę, do leżakowania przez całą noc. Długość pieczenia i czas, kiedy należy przykryć bezy folią jest pewnie bardzo uzależniony od piekarnika – należy ich po prostu pilnować. Moim zdaniem można uznać, że są upieczone wtedy, kiedy łatwo odklejają się od papieru.
  4. Następnego dnia: część czekolady utrzeć na tarce lub zeskrobać wiórki obieraczką do warzyw – dekoracji ma starczyć na pokrycie tortu. Pozostałą czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, poczekać aż trochę ostygnie i posmarować nią 1 krążek bezowy i dwie połówki.
  5. Kawę rozpuścić w bardzo niewielkiej ilości gorącej wody – chociaż przypuszczam, że równie dobrze rozpuści się w nawet zimnej śmietanie. Kawę wlać do 400 ml śmietany i ubić na sztywno, dodając cukier puder do smaku i utrwalacz zgodnie z instrukcją. Możecie też zupełnie zrezygnować z cukru, w końcu bezy są bardzo słodkie.
  6. Masę kawową wyłożyć na krążek posmarowany czekoladą, przykryć dwoma bezowymi połówkami, które należy posmarować resztą śmietany. Przykryć trzecią bezą.
  7. 200 ml śmietany ubić, dodając cukier i pół opakowania utrwalacza. Rozsmarować na torcie i posypać startą czekoladą. Tort najlepiej przygotować niedługo przed podaniem.

wtorek, 8 lutego 2011

Dla ciała czy dla duszy?



Sobotnie popołudnie to moja druga w kolejności ulubiona pora w tygodniu (w kolejce oczywiście za piątkowym popołudniem). Już po zakupach i porządkach, a jeszcze wystarczająco daleko od poniedziałkowego ranka, by móc ignorować jego nieuchronność. To ten moment, kiedy można zabrać się za te wszystkie przyjemne rzeczy, na które nie ma czasu w pozostałe dni.

Tutaj miał nastąpić fragment przekonujący Was, że pudding z marmoladą pomarańczową jest lepszym wyborem na ten cudowny czas niż oglądanie wystawy sztuki współczesnej. Jednak, sztuka współczesna jako taka, to temat dość ciężkostrawny (przynajmniej w tym wydaniu, o którym miałam pisać) i nie nadaje się na blog poruszający trywialny temat kulinariów. Nieprawdziwa jest też teza, którą miał zawierać ten tekst, którego nie napisałam, że lepiej bym zrobiła w zeszłe sobotnie popołudnie robiąc ten pudding, niż idąc do galerii, bo w rzeczywistości zrobiłam jedno i drugie. Więc można i tak, chociaż puenta - co moim zdaniem dostarczy Wam więcej satysfakcji (i chyba nie trzeba tu pisać, jaki był mój wybór) - nadal pozostaje aktualna.

Prawdę mówiąc, tak bardzo chciałam przygotować ten pudding, że od ponad tygodnia prawie codziennie czytałam przepis i oglądałam zdjęcie. Wbrew logice wierząc, że dotychczas nielubiany przeze mnie klasyczny angielski deser to będzie strzał w dziesiątkę. Cud się wydarzył - jest pyszny, a do tego piękny, co wymaga od Was tylko zabiegu zgrabnego wyjęcia z naczynia, w którym się gotował. Polecam.

A na chodzenie do muzeów zwykle poświęcam niedzielne poranki.



Pudding z jabłkami i dżemem pomarańczowym
źródło: roast figs sugar snow

Składniki:
6 porcji

150 g cukru
150 g masła
3 jajka
75 g mąki
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
2 jabłka
szczypta soli
30 g bułki tartej (nie dałam)
mleko
6 łyżek dżemu pomarańczowego
2 łyżki złocistego syropu (dałam miód)


Wykonanie:
  1. Zmiksować razem masło z cukrem, aż będą puszyste. Miksować dalej, dodają po jednym jajku. Łyżką wmieszać mąkę, proszek do pieczenia, bułkę tartą, sól oraz jabłka - obrane i pokrojone w kostkę. Jeśli robicie jeden duży pudding kostki mogą być dość duże, ok. 2 cm, w przypadku małych puddingów lepiej pokroić jabłka drobniej. Do masy dodać mleko, ciasto ma być takiej gęstości, by spadało z łyżki.
  2. Żaroodporne naczynie wysmarować masłem. Ja użyłam kokilek do zapiekania - mogą wydawać się małe, ale wcale tak nie jest! Na dno naczynia/kokilek nałożyć dżem i złocisty syrop, a na to wyłożyć ciasto. Przykryć natłuszczoną folią aluminiową, którą należy obwiązać wokół naczynia. Na środku folii trzeba zrobić zakładkę, by folia mogła się rozłożyć, kiedy woda (z ciasta) zacznie parować.
  3. Na dno garnka położyć talerz lub ściereczkę, a na to naczynie z puddingiem. Wlać gorącą wodę do połowy wysokości naczynia - folia nie powinna dotykać wody, więc oberwijcie, jeśli jest jej za dużo. Przykryć. Gotować ok. 1 1/2 godziny, w razie potrzeby dolewając wody. Małe puddingi piekłam trochę ponad godzinę. Upieczone ciasto jest dość wilgotne, ale próba "suchego patyczka" powinna zadziałać.
  4. Ugotowany, gorący pudding okroić wokół naczynia i wyłożyć do góry nogami na nagrzany talerz. Mmm...

czwartek, 3 lutego 2011

Mont Blanc i inne szczyty



Uff… Wreszcie. Suche w środku. Niegąbczaste. Niespalone. Ślicznie połyskujące na perłowo-różowo-beżowo (może ktoś wie, jak oni to robią, że te sklepowe lśnią taką nieskazitelną, nienaturalną bielą? czy to osiągalne?). Bezy. Udało się.

Jeśli chodzi o Mont Blanc, to nie udajemy się wcale na jego szczyt, tylko przeciwnie, do słodkiego wnętrza. A niezdobyta przeze mnie aż do teraz góra, to właśnie niepozorny, nieduży kopczyk bezy.

Kolejne próby podejmowałam zawsze z niezmąconym optymizmem, trzymając daleko w niepamięci poprzednie razy i ich smutne efekty. I teraz przystąpiłam do pracy głęboko wierząc, że się uda, w końcu sojusznikiem była jedna z moich ukochanych książek My French Kitchen, z którą nawet przygoda z kapryśnym crème caramel zakończyła się sukcesem. W tych okolicznościach, czy w ogóle coś mogło pójść nie tak?

Owszem, mogę Wam zdradzić, dlaczego się udało (przynajmniej tak myślę), chociaż wytłumaczenie nie ma w sobie nic z magii: w odpowiedniej chwili przykryłam bezy folią i moje chmurki zamiast zyskiwać coraz większy stopień zrumienienia, przechodzący w miarę upływu czasu w nieapetyczną spaleniznę, otulone aluminiową kołderką mogły spokojnie się dosuszyć. To wszystko.

Mamy bezy, możemy mieć i Mont Blanc. To taki trochę deser-widmo, trudno o nim powiedzieć coś pewnego. Jest moim zdaniem bardzo francuski w charakterze (chociaż podobno popularny we Włoszech, Japonii i… na Węgrzech), ale większość przepisów, na które natrafiłam, było po angielsku.

Właściwie nie wiem, co powoduje, że deser można już nazwać Mont Blanc. Wychodzi na to, że wystarczy… beza. No bo niby krem kasztanowy jest niezbędny, ale wersja japońska zezwala na wykorzystanie puree z dyni (podobno). Przyjmijmy jednak, że podstawą jest beza i krem kasztanowy. Ale drugiej strony, puree kasztanowe wcale nie musi występować w czystej postaci, można je wymieszać z bitą śmietaną i wtedy utworzy pyszny krem, który można przykryć dodatkową czapeczką śmietany. Widziałam też gdzieś pociągającą i wyrafinowaną wariację, w której zamiast bez były makaroniki, a zamiast kremu kasztanowego – kasztany kandyzowane. Można sobie zrobić i wersję dietetyczną (hmm, raczej „dietetyczną”), w której skład wchodzi tylko kasztanowe puree i twarożek. Ale wtedy moja teoria na temat bezowej istoty deseru, niestety, upada.

Miło tak sobie pomarzyć o różnych wariacjach, ale teraz będą konkrety: może Wam się wydawać, że Mont Blanc tylko warstwa śmietany, beza i sam w sobie mdławy krem kasztanowy, ale jesteście w błędzie. To połączenie jest zadziwiająco pyszne. Banalne w wykonaniu, przy tym oryginalne i bardzo, bardzo słodkie. Ważne: by satysfakcja mogła być pełna, tylko jedna metoda jedzenia jest prawidłowa: wbijcie łyżeczkę po samo dno i pozwólcie, by znalazło się na niej trochę każdej warstwy. I hop do buzi. Teraz poczekajcie, aż cukier zrobi swoje i poczujcie, jak z każdą łyżeczką dzień będzie się wydawał (jeszcze) piękniejszy.



Bezy
Źródło: My French Kitchen

Składniki:

3 białka
¾ szklanki + 2 łyżki drobnego cukru


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 135 stopni.
  2. Białka ubić na sztywno, ciągle ubijając dodać cukier w dwóch porcjach. Łyżką nałożyć na blachę, wyłożoną pergaminem, 12 sporych bez. Oczywiście możecie się postarać, by Wasze bezy miały idealnie okrągły kształt, ale moim zdaniem, nieregularne chmurki są bardziej urokliwe. Piec 2 godziny, wyłączyć piekarnik i zostawić w nim bezy jeszcze na 12 godzin (będą bardziej chrupiące). Po 45 minutach przykryłam bezy folią aluminiową, bo zaczęły się ciut za bardzo rumienić, więc obserwujcie i Wasze, by w razie potrzeby pospieszyć im na ratunek.


Mont Blanc
4-6 porcji

Składniki:

Bezy (1 duża lub 2-3 małe na każdą porcję)
Krem kasztanowy* (po dużej łyżce na porcję)
250 ml śmietanki kremówki
150 g serka śmietankowego np. Bielucha
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka żelatyny rozpuszczona w niewielkiej ilości gorącej wody lub fix do śmietany (opcjonalnie)


*puree kasztanowe można kupić w sklepach typu Kuchnie świata lub delikatesach, w puszkach lub tubkach. Ja wykorzystałam krem kasztanowy, który znalazłam w Carrefourze w okolicach dżemów.

Wykonanie:
  1. Śmietanę ubić z cukrem, ewentualnie dodać fix, zgodnie z wskazówkami na opakowaniu. Śmietana powinna być bardzo sztywna. Można dać więcej cukru lub przeciwnie, w ogóle z niego zrezygnować, bo reszta składników jest bardzo słodka.
  2. Serek rozbełtać w misce, dodać trochę śmietany, delikatnie wymieszać, dodać resztę i wymieszać. Jeśli chcemy dodać żelatynę, należy wmieszać ją razem z drugą porcją śmietany. Żelatyna/fix nie są obowiązkowe, ale ja zawsze mam wizję, że bez nich cała masa się rozpłynie.
  3. Do indywidualnych naczynek nałożyć: bezy, duuużą łyżkę kremu kasztanowego i dopełnić kremem. Przed podaniem posypać kakao lub cukrem pudrem, który imituje śnieg. Deser można przygotować kilka godzin przed podaniem, ale lepiej nie trzymać go zbyt długo, bo bezy mogą rozmięknąć.