wtorek, 22 marca 2011

Tiramisu to rodzaj deseru



Jeżeli zastanawiacie się już gdzie pojechać na wakacje, dobrze Wam radzę: zapomnijcie o Włoszech. To kraj bezprawia, przestępczości – zorganizowanej i nie tylko, korupcji i niesprawnej, lecz wszechwładnej biurokracji – takie wrażenie można przynajmniej odnieść z lektury doskonałych kryminałów Amerykanki Donny Leon. Na marginesie, to ciekawe, że podobne odczucia nie towarzyszą czytaniu książek Andrei Camilleriego, chociaż tam rzecz dzieje się na owianej złą sławą Sycylii.

Ta Donna Leon to ciekawa osoba. Mieszka w Wenecji (gdzie też rozgrywa się akcja jej powieści) już 30 lat, a nie pozwala tłumaczyć swoich książek na włoski. Podobno dlatego, by uchodzić wśród znajomych za zwykłą osobę, a nie słynną pisarkę. Biorąc jednak pod uwagę to, co wypisuje o swej drugiej ojczyźnie mam wrażenie, że raczej obawia się deportacji, która mogłaby nastąpić, gdyby po te dzieła sięgnął któryś z urzędników. Ale, ale, ja oczywiście nie o tym chciałam, tylko o kryminałach, a potem naturalnie o jedzeniu. Te powieści to było cudowne odkrycie, szesnaście tomów zbrodni, które domagają się wyjaśnienia. A chociaż główny bohater, komisarz Guido Brunetti, ma ponad czterdzieści lat, piękną i mądrą żonę oraz dwójkę dorastających dzieci i tak się w nim po prostu zakochałam.

Pan komisarz to nie jest osoba, która pogardziłaby dobrym posiłkiem. Ba, opisy jadłospisów rodziny Brunettich (oraz podawane do nich trunki) nie ustępują w szczegółowości opisom miejsc zbrodni. Aczkolwiek moja feministyczna dusza trochę się zżyma na myśl o tym, że te wspaniałości wychodzą wyłącznie spod rąk szanownej małżonki. By oddać Guidowi sprawiedliwość, nierzadko skoro świt idzie po ciastka na śniadanie – jeśli jednak mam być bezstronna, trudno nie zauważyć, że zwykle ma to ścisły związek z bezsennością i niepokojem spowodowanymi jakąś skomplikowaną i okrutną zbrodnią.

W jednym z tomów znalazłam coś uroczego, co świadczy o szybkiej przemianie obyczajów w naszym kraju. Otóż, pojawiające się tam tiramisu zostało opatrzone wyjaśnieniem: rodzaj deseru. Tom był wydany około 10 lat temu (nie pamiętam dokładnie, w którym to było, ale w jednym z pierwszych), czy myślicie, że ktoś dzisiaj pokusiłby się jeszcze o takie tłumaczenie? A może to tylko moja zawężona perspektywa blogerki kulinarnej każe mi tak sądzić?

Tiramisu miało być i u mnie, bo była to doskonała okazja, by wypróbować od dawna odkładany przepis na mrożoną wersję tego deseru. Cóż, okazała się niewypałem, nieumywającym się do oryginału. Zdjęcie jest, przepisu nie będzie, ale jeśli miałby Was ten brak troszkę rozczarować, to ja zwykle przyrządzam tiramisu na bazie propozycji Agnieszki Kręglickiej (chociaż na pewno nie z tych szalonych proporcji, nawet z połowy wyjdzie bardzo dużo).

Próbując szybko zapomnieć o przebytym rozczarowaniu postanowiłam odszukać recepturę na jakąś typową wenecką słodkość, co zaprowadziło mnie do tego, że jest nią właśnie… tiramisu (Wenecja walczy z Toskanią o pierwszeństwo wynalezienia tego boskiego deseru). Poza tym: pączki i faworki, może i odmienne od naszych, ale karnawał minął. (I również makaroniki!) Ostatecznie zdecydowałam się na zaletti, żółte od mąki kukurydzianej ciasteczka. Jednocześnie kruche i miękkie (bo nie są tak cienkie jak większość tego typu wypieków). W przeciwieństwie do mrożonego tiramisu, mogę Wam je szczerze polecić.



Zaletti
źródło: My best food

Składniki:

125 g mąki
125 g drobnej mąki kukurydzianej
125 g masła (dosyć miękkiego)
70 g cukru
skórka starta z 1 cytryny
2 żółtka
ok. 50 g rodzynek
garść pinioli (dałam lekko posiekane migdały)


Wykonanie:

Wszystkie składniki zagnieść. Uformować wałek, zawinąć w folię i wstawić na co najmniej godzinę do lodówki. Po tym czasie nagrzać piekarnik do 180 stopni. Wałek pokroić na 1,5-2 cm plastry (jak się będzie kruszyć, to trochę ściśnijcie) i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Piec 15 minut albo aż ciastka będą złote na brzegach. Wyszło mi 14 sztuk.

czwartek, 10 marca 2011

Tajemnice szefa kuchni



Dawno, dawno temu, być może nawet w poprzednim życiu, pracowałam w indyjskiej restauracji. Był to przybytek niezbyt wytworny (właściciel nie przykładał chyba specjalnej wagi do walorów estetycznych tego miejsca). Mogę wyznać ze skruchą, że sama pozbawiałam lokal resztek elegancji, szorując plastikowe obrusy w kratkę Vichy cifem i razem z żółtymi zaciekami po curry usuwając z nich wesołą czerwień. Żeby stonować nieco dramatyzm poprzedniego zdania uzupełnię, że plastikowe były tylko obrusy na stolikach na zewnątrz (w środku były materiałowe przykryte jednorazowymi papierowymi ;). Mimo tych drobnych uchybień, było tam raczej niedrogo, a jedzenie boskie. Być może to tylko typowy przypadek mitologizacji przeszłości, ale było najlepsze jedzenie, jakie w życiu jadłam. I nawet, jeśli ryż odgrzewany był w mikrofalówce, to naany i dania tandoori robiono na bieżąco w prawdziwym, tradycyjnym piecu.

Najsłabszy punkt menu stanowiły napoje. Bezczelnie mogę Wam zdradzić tajne przepisy, według których je przyrządzano. Oto lassi: jogurt naturalny, woda (z kranu, co to komu szkodzi), cukier i syrop truskawkowy. Pyszna kawa na zakończenie posiłku: łyżeczka espresso w proszku zalana wodą. Herbata miętowa: chwilę i byle jak pomoczony woreczek Liptona, na pocieszenie do czajniczka dawałam hojną podściółkę ze świeżej mięty. Co do czaju, ponieważ przygotowanie trwało chwilę dłużej i nigdy tego w całości nie widziałam, niestety nie wiem, jakie były jego tajemnice. Podstawą był na pewno nasz znajomy woreczek Liptona. Kucharz nie cierpiał przygotowywać czaju. Trochę trwało, zanim wymyśliłam dlaczego. Otóż, czaj składa się w połowie z wody, a w połowie z mleka. Strasznie kipi. Trudno mieć na niego cały czas oko, kiedy jest się zajętym przygotowaniem innych potraw (to też dla Was pod rozwagę).

Nigdy nie próbowałam tego indyjskiego specyfiku w czasie pracy, musiało minąć kilka lat, zanim zrobiłam go sobie sama. Dzięki przyprawom i słodyczy przypomina nawet bardziej deser niż tradycyjną poobiednią herbatkę (bo u mnie w domu zawsze pija się po obiedzie herbatę, nie kawę). Dobry i nieskomplikowany sposób na gorący powiew orientu, w czasie, kiedy znowu nieprzyjemnie zaskakuje nas zima.

Last but not least, chciałam podziękować Ajce za przyznanie mi wyróżnienia The Versatile Blogger. Nie wiem, na ile się to udaje, ale do tego chciałabym tutaj dążyć: różnorodności. Bo moim zdaniem, wszystkie miłe i ciekawe aspekty życia powinny się łączyć, nawet jeśli pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. A na koniec zawsze warto zjeść coś pysznego.

Zasady zabawy są mniej więcej takie same, jak zwykle: teraz powinnam napisać o sobie 7 rzeczy, których o mnie nie wiecie i wybrać kolejnych 7 wyróżnionych. Postanowiłam podejść do tego trochę inaczej, bo:

a) kojarzyły mi się same rzeczy, które już o mnie wiecie (z wyjątkiem tego, że jako 9-latka zapowiadałam się na świetną pływaczkę, jednak tę karierę na własne życzenie szybko zakończyłam). Więc będzie tak: w pewnie dłuższym niż krótszym czasie zaprezentuję Wam 7 (a może więcej, albo trochę mniej) moich ulubionych potraw, które są często tak banalne, że wstyd mi było tak po prostu o tym napisać;
b) ponieważ na Durszlaku można już znaleźć 763 inspiracje kulinarne i większość z Was je świetnie zna, pomyślę o czymś, o czym może jeszcze nie słyszeliście.

Uff. To na razie tyle. Zapraszam na czaj.




Czaj
2 porcje

Składniki:

1 laska cynamonu (ok. 5 cm)
6 ziaren kardamonu (rozgniecionych)
6 goździków
2 torebki czarnej herbaty*
cukier/miód do smaku


*oczywiście możecie użyć lepszej herbaty, przepis mówi, że potrzeba 5 łyżeczek, ale to chyba za dużo?

Wykonanie:

Przyprawy uprażyć na patelni. Przełożyć do garnka, zalać 250 ml wody i gotować 10 minut. Dodać 200 ml mleka, herbatę, cukier, doprowadzić do wrzenia i gotować 3-4 minuty. Rozlać do szklanek przez sitko.


wtorek, 1 marca 2011

Ostry koniec zimy



Nigdy nie pozwoliłabym sobie na stwierdzenie, że dla jednej osoby nie opłaca się gotować. Z resztą, jeśli alternatywą jest jedzenie „na mieście” (drogo i za daleko) albo z proszku (wiadomo), to chyba nie mam wyboru. O ile jednak z przygotowanie posiłków nie stanowi problemu, to jednoosobowe zakupy już tak.

Powiedzmy, że mam ochotę na brokuła. Oznacza to, że muszę mieć tę ochotę ze trzy dni po rząd. Nawet jeśli puszczę wodze fantazji i zdecyduję się na sałatkę z brokułem, zapiekankę z brokułem, zupę z brokuła, makaron z brokułem, kotlety z brokułem i nie wiem co jeszcze, ciągle pozostanie to brokuł. Zamrażanie odpada, bo zamrażarka ma rozmiary zbliżone do pudełka lodów. Efekt: brokuł robi się niezdrowo żółty i ląduje w koszu, a ja mam wyrzuty sumienia, że marnuję jedzenie i pieniądze.

Z papryczkami chili jest właściwie jeszcze gorzej. Ok, może nie jest to produkt, bez którego nie można się obejść, ale jednak występuje w wielu przepisach, zdecydowanie wielu przepisach, które chcę wypróbować. W jakichś bardzo odległych czasach zdarzało mi się kupować papryczki o tej uroczej nazwie „oko ptaka” na sztuki, ale to było dawno i obecnie minimum to opakowanie o wadze 75 g, co jednak stanowi z dziesięć niemałych sztuk, 30 pojedynczych posiłków o średniej mocy. Na szczęście problem papryczek udało mi się satysfakcjonująco rozwiązać i tym się dzisiaj z Wami podzielę. Kiedy wsadzi się je do słoika i zaleje octem, okres przydatności do spożycia wydłuża się z mniej więcej 10 dni do kilku miesięcy. Genialnie. Nie przepadam za warzywami w occie, ale chociaż chili wyraźnie nim pachnie, w gotowym daniu nie jest to wyczuwalne.

Droga do szczęścia, jak w XVIII-wiecznej powieści, nie była łatwa. Robienie tej marynaty zamieniło mój spokojny wieczór w prawdziwy horror: tak, dotykanie skóry rękami umaczanymi w paprykowym soku wywołuje dokładnie takie efekty, jak zawsze opisują. Albo jeszcze gorsze. Najbardziej irytujące było to, że chociaż zwykle lekceważę wszystkie tego typu informacje, to tym razem naprawdę (tzn. na tyle, na ile potrafię) uważałam, jednak papryka okazała się sprytniejsza. W efekcie spędziłam najbardziej zazwyczaj relaksujące godziny dnia na przemian oblewając wodą bolące miejsca (którymi okazała się górna część palców i czoło) i jęcząc. Jeśli ktoś tego nie przeżył, nie wie, o czym piszę. A nawet jeśli, zgodnie z regułą żarówki w ustach (którą da się włożyć, ale nie da się wyjąć – trudno uwierzyć, prawda?), kusi Was, żeby spróbować, zdławcie to uczucie, póki pora.

Jeżeli zdarzy Wam się przesadzić z chili w potrawie, to jest pewna korzyść w tym, że pieką Was usta: od tego stają się pełniejsze i czerwieńsze. Podobno te same drażniące substancje, które zawierają papryczki stosuje się też w błyszczykach powiększających usta. Jeśli zaś jesteście ponad to, pomyślcie, że chili stymuluje wytwarzanie endorfin, a wszyscy wiemy, co to oznacza. Słoik papryczek może być więc niezwykle pomocny w próbie przetrwania polskiego przedwiośnia, które właśnie się zaczyna.

A na koniec małe trompe l'oeil. Zgadnijcie, które są prawdziwe?



Marynowane papryczki chili

źródło: Jamie w kuchni

Składniki:

600 g papryczek chili, zielonych lub czerwonych
15 ziarenek czarnego pieprzu
5 liści laurowych
2 łyżki nasion kolendry
5 łyżeczek soli
6 czubatych łyżek cukru pudru
litr octu z białego wina lub octu ryżowego


Wykonanie:
  1. Papryczki rozciąć wzdłuż nożem i trzonkiem łyżeczki usunąć nasiona. Tak przygotowane papryczki zalać wrzątkiem, a po 5 minutach odcedzić - to pomoże usunąć resztę nasion (działa).
  2. Do hermetycznie zamykanego słoja, lub innego naczynia w tym rodzaju, wrzucić pieprz, liście laurowe, nasiona kolendry, sól i papryczki.
  3. Ocet i cukier umieścić w rondlu i podgrzewać, aż cukier się rozpuści. Gorącym, lecz nie wrzącym płynem zalać składniki w słoju.
  4. Po lekkim ostudzeniu zakręcić przykrywkę i wstawić papryczki do lodówki. Po dwóch tygodniach będą gotowe. W lodówce można je przechowywać co najmniej 4 miesiące.
W przepisie jest aż 600 g papryczek, ja zrobiłam z opakowania 75 g.; wybrałam odpowiedni słoik i zagotowałam tyle octu, żeby wystarczyło do jego wypełnienia. Jeśli chodzi o dodatki smakowe, moim zdaniem są głównie po to, żeby ładnie wyglądało, bo raczej nie wyczujecie ich smaku. W każdym razie, ja nie wyczuwam, ale ostrość jest zachowana, więc lepiej być ostrożnym.