czwartek, 25 lutego 2010

W poszukiwaniu mocnych wrażeń: makaroniki




Niektórzy potrzebują mocnych wrażeń: skoku na bungee albo wyprawy w amazońską dżunglę. Na przykład. Ja temu pierwszemu nie mówię zdecydowanie nie, drugie raczej odrzucam, bo w wersji turystycznego all inclusive to żadna zabawa, a w wersji radosnego pójścia na żywioł i z prądem, zdecydowanie mnie przeraża. Mam znacznie skromniejsze wymagania i powiem przygody poczułam już czytając propozycję Olciaky do lutowej Weekendowej Cukierni.

Makaroniki. Francuskie cudeńka sztuki cukierniczej, które wyglądają właściwie bardziej jak niejadalane ozdóbki na choinkę, niż rozkosz dla podniebienia. A mimo tego bardzo, bardzo są pociągające, śliczne i słodkie (tu jeszcze w przenośni), a poza tym, jak się okazało, naprawdę dobre. Owiane legendą i złą sławą wyzwania jedynie dla doświadczonych cukierników. Od dawna się do nich przymierzałam i cieszę się, że miałam poważny pretekst, żeby wreszcie spróbować. Och, pewnie nie wyszły idealnie, ale ja i tak byłam zachwycona. Właściwie nie potrafię do końca zdecydować, czy przepis jest trudny czy taki sobie, jednak, co tym bardziej jest prawdą, że rzadko to piszę, tu naprawdę ważne jest przestrzeganie reguł i proporcji. Również rzadko to robię (a właściwie nigdy) ale bezczelnie przepis przekleję od Olcik, bo strasznie jest długi. Warto też obejrzeć filmik o przygotowywaniu makaroników, który poleciła Goś. I rzecz jasna, jeżeli przypadkiem na któryś etapie przygotowania pójdzie coś nie tak, nie należy panikować, tylko spokojnie kontynuować i wyciągnąć wnioski na przyszłość.



Kawowe makaroniki z czekoladą
(przepis za Fellunią)

Składniki:

makaroniki:
100g białek (mniej więcej 3)
40g drobnego cukru
200g cukru pudru
120g mielonych migdałów
1 łyżka kawy mielonej lub rozpuszczalnej


krem czekoladowy:
100g czekolady
kilka łyżek śmietanki lub oleju, jeśli musimy unikać nabiału
ewentualnie cukier do smaku (bez przesady, makaroniki są dość słodkie, pasuje więc do nich krem nieco bardziej wytrawny)

ewentualnie trochę rumu lub pasującego likieru


Przygotowanie:
  1. Makaroniki: białka trzeba rozdzielić przynajmniej dzień wcześniej. Trzymamy je przykryte w lodówce i wyjmujemy nieco wcześniej przed przygotowaniem makaroników, tak aby były mniej więcej w temperaturze pokojowej. Podobno to nie żadna magia tylko wtedy nieco wysychają i efekt końcowy jest lepszy. Niektóre przepisy przewidują nawet dodanie nieco białek sproszkowanych ale nie próbowałam bo nie mam tego specyfiku.
  2. Migdały trzeba zmielić razem z kawą i cukrem pudrem w malakserze na drobny proszek.
  3. Białka ubić na dość sztywną pianę, dodać drobny cukier i jeszcze chwilę ubijać. Piana ma być sztywna ale nie ma się rwać (to właściwie ogólna zasada odnośnie ubijania piany z białek).
  4. Teraz będzie najważniejszy krok dla makaroników. Do piany wsypujemy migdały zmielone z kawą i cukrem pudrem i mieszamy wszystko razem łyżką. Mieszana substancja będzie robiła się coraz rzadsza, trzeba uchwycić właściwy moment. Musi być na tyle rzadka, żeby makaroniki się nieco rozpłynęły, ale nie aż tak by były płaskie jak opłatki. Można sprawdzać wykładając trochę masy na talerzyk. Jeśli po wstrząśnięciu talerzykiem masa rozpłynie się na równiutkie, ale wypukłe kółko to jest ok, a jak trzyma krzywy kształt to mieszamy jeszcze 2-3 razy. Jeśli się rozpływa za szybko to jest za późno i zaczynamy od nowa. Moje, jak widać na zdjęciu, są nieco krzywe, zbyt grube a te małe wzgórza od końcówki do szprycowania nie znikły całkiem. To wszystko oznacza, że powinnam jeszcze zakręcić łyżką 2 razy :).
  5. Można nakładać makaroniki łyżeczką ale łatwiej to zrobić z rękawa cukierniczego. Jeśli nie mamy to bierzemy torebkę ze sztywnej folii i ucinamy jeden róg, też będzie dobrze. Można również zwinąć nieco pergaminu w tytkę. Końcówka do szprycowania musi być okrągła i dość szeroka (mniej więcej 1cm średnicy), jeśli takiej nie mamy to nie bierzemy żadnej tylko szprycujemy wprost z rękawa.
  6. Na blachę wyłożoną pergaminem nakładamy okrągłe ciasteczka o średnicy około 3 cm w odstępach około 2-3 cm. Jak skończymy to trzeba uderzyć blachą płasko w stół, tak aby makaroniki się nieco rozpłynęły. Z tej proporcji wyjdą 2 blachy ciasteczek.
  7. Odstawiamy przygotowane blachy na około godzinę do obeschnięcia. Nagrzewamy piekarnik do 160°C, wstawiamy ciasteczka i pieczemy przez jakieś 15 minut. Potem wyjmujemy i odstawiamy do wystygnięcia. Dopiero potem odklejamy je od papieru (ciepłe mogą się rozwarstwić).
  8. Krem czekoladowy: czekoladę roztapiamy w kąpieli wodnej razem ze śmietanką lub olejem. Można dodać rum lub likier, wymieszać aż krem będzie gładki i odstawić do przestygnięcia.
  9. Nakładać odrobinę czekolady na ciasteczka i sklejać je parami. Co jest ich wielką zaletą, jeść można natychmiast :)

niedziela, 21 lutego 2010

"Usta pełne karmelu" w Czekoladowy Weekend


Karmelki czekoladowe

Czekoladowy Weekend wydał mi się dobrą okazją do wypróbowania wreszcie jakiegoś przepisu z niedawno zakupionej książki o... karmelu. Jej posiadanie było moim marzeniem od bardzo dawna i jest to książka, którą chciałabym mieć nawet jeśli potrafiłabym ugotować jedynie wodę na herbatę (w czajniku elektrycznym) i wcale nie zamierzała tego repertuaru poszerzać. Obrazowy, oryginalny francuski tytuł brzmi „Usta pełne karmelu” (zapewne można by znaleźć bardziej finezyjne tłumaczenie niż to moje), zakupiona przeze mnie wersja angielska została zredukowana do „Karmelu”, ale i tak każda strona sprawia, że mam ochotę natychmiast pobiec do kuchni i coś przyrządzić, chociażby tylko sos karmelowy. Uwielbiam tę książkę oglądać, bo widać, że ktoś się naprawdę zastanowił nad układem graficznym, doborem czcionek, a nawet wyrównaniem tekstu. Do tego piękne zdjęcia, to kwestia gustu, ale dla mnie absolutny ideał – minimalistyczne stylizacje, które jednak działają na wyobraźnię lepiej niż niejedno barokowe ujęcie. I, oczywiście, świetne przepisy. Szkoda, że w Polsce nie wydaje się takich książek. Może Wam się wydawać, że niepotrzebnie tak ekscytuję się czymś, co w końcu jest TYLKO książką kucharską (tym bardziej, że zdjęcie wybranego przeze mnie przepisu nie ujawnia całej tej wspaniałości), ale ja po prostu nie potrafię gotować z tych źle wydanych, nie mówiąc już o tych bez obrazków, chociaż tutaj są wyjątki, bo w klasykach gatunku, niestety, zdjęć nie ma. A prawdę mówiąc, niechlujnie wydanych innych książek też czytać nie lubię (te braki tytułów oryginalnych, lat wydania, nakładów, błędy redakcyjne, horror po prostu).

A inauguracyjny przepis to czekoladowe karmelki, całkiem niezłe, nieco wytrawne, mój brat przyrównał je do cukierków Riesen, a jednak, co jest prawdziwą rzadkością, największą frajdę sprawił mi kwadrans, podczas którego mieszałam płynną czekoladową masę. Reklama nie kłamie. Jedwabiste czekoladowe wstęgi i fale tworzone przez grafików komputerowych istnieją również w rzeczywistości, a przyglądanie się im przez zwykle nieznośnie się dłużące minuty nad garnkiem, naprawdę relaksuje. A najlepsza w smaku była łyżka jeszcze płynnej masy, łyżka, na której pozostały kryształki soli. Smak specyficzny, lecz dziwnie pyszny. Spróbujcie.

Karmelki czekoladowe

Karmelki czekoladowe
(Przepis z Caramel Trish Deseine)

Składniki:

250 g gorzkiej czekolady, posiekanej
250 ml mleka
100 ml cukru (1/2 szklanki bez 1 łyżki)
15 ml (1 łyżka) miodu
15 ml (1 łyżka) solonego masła (dałam zwykłe i dużą szczyptę soli)

  1. Przygotować kwadratowe naczynie (o boku mniej więcej 18-20 cm) i wyłożyć je papierem do pieczenia
  2. Cukier wsypać do garnka, skropić wodą (ja na wszelki wypadek dałam kilka łyżek), ugotować syrop. Kiedy syrop zacznie się gotować, zdjąć z ognia i rozpuścić w nim czekoladę. Mój syrop czekolada natychmiast wchłonęła i wszystko zbiło się w jedną wielką grudę, więc dodałam mleko i w nim, już gotując, rozpuszczałam masę cukrowo-czekoladową. Jeśli uda Wam się czekoladę rozpuścić w syropie, to następnie dodajcie mleko. Masę zagotować, po czym dodać miód i masło. Gotować masę 10-15 minut na małym ogniu, cały czas mieszając drewnianą łyżką, aż zgęstnieje. W końcowej fazie należy mieszać bardzo energicznie, wpuszczając do masy jak najwięcej powietrza.
  3. Cukierki są gotowe, kiedy czekolada przestanie spadać z łyżki, lub będzie to robić bardzo wolno. Masę przelać do przygotowanego naczynia, wyrównać i pozostawić aż stwardnieje. Pokroić, kiedy zaczną tężeć. Polecam też zamrożenie karmelków.
Całkiem prawdopodobne, że karmelki za pierwszym razem będą zbyt miękki lub twarde (moje były za miękkie), ale jak pisze Trish „zawsze pyszne i samodzielnie przez Was zrobione”.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Posturodzinowo


tarta czekoladowo-karmelowa

Dzisiaj będzie chyba trochę jak na mnie nietypowo, ale jak powiedział kiedyś mój szef, przecież musi istnieć jakaś moja druga twarz (chyba miał na myśli: łagodniejsza i słodsza od tej codziennej). Jasne, że istnieje, chociaż nawet sama mało ją znam.

Kilka dni temu były moje urodziny. Z jednej strony cieszyłam się zupełnie nieproporcjonalnie do wagi wydarzenia (zaczyna już nie być z czego ;) ale z drugiej było mi trochę smutno, że spędzę je poza domem. Niby zdarzało się to już wiele razy i to właściwie od zawsze, bo wypadały najczęściej w czasie ferii szkolnych, ale jakoś w tym roku było mi szczególnie przykro.

A jednak okazało się, że było naprawdę fajnie :) Dlatego ten wpis jest dedykowany wszystkim moim Przyjaciołom, którzy pamiętali o mnie, dzwonili, pisali, esemesowali i niespodziewanie mieli czas się ze mną zobaczyć. Właściwie powinnam to raczej sformułować tak: wszystkim Przyjaciołom, że o mnie pamiętali. To przede wszystkim dzięki nim to naprawdę był fajny i radosny dzień. Trochę się teraz boję spoczywającej na mnie odpowiedzialności pamiętania również o nich...

A ciasto urodzinowe to połączenie moich ulubionych smaków: karmelu i czekolady. Mmmm... Supersłodki zapychacz, który przeniesie Was na chwilę do lepszego świata bez trosk. Jednak to mało skomplikowane i proste w odbiorze ciasto w jednej chwili można przemienić w coś bardzo ekstrawaganckiego. Wystarczy parę ziarenek... soli, a właściwie Fleur de sel, czyli kwiatu soli. Niestety, nie udało mi się go ani kupić, ani zrozumieć do końca, co to właściwie jest. Zadowoliłam się gruboziarnistą solą morską z Camargue, skąd też (nie wiem czy wyłącznie) kwiat soli pochodzi. Warto spróbować, jednak wcale nie twierdzę, że okazałam się tak wyrafinowana, żeby posypać solą wszystkie kawałki, które zjadłam.

tarta czekoladowo-karmelowa

Tarta czekoladowo-karmelowa

Tarta czekoladowo-karmelowa
(źródło: Lottie+Doof)

Uwaga: przepis jest tłumaczony z obcych języków ;) a ja nigdy nie potrafię zapamiętać, która śmietana jest która i który cukier który po ichniemu, a nie chciało mi się szukać jak jest naprawdę, więc dałam i przetłumaczyłam tak, jak mi się wydawało i było dobrze.

Ciasto:

100 g masła
½ szklanki + 1 łyżka drobnego cukru
1 duże żółtko (musiałam dać dwa)
1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
1 ¼ szklanki mąki
¼ szklanki kakao


Nadzienie karmelowe:

½ szklanki wody
2 szklanki cukru
¼ szklanki syropu kukurydzianego (dałam dwie dodatkowe łyżki cukru zamiast)
½ szklanki śmietany kremówki
100 g masła
2 łyżki gęstej słodkiej śmietany (jest taka z Piątnicy)


Polewa czekoladowa:

½ szklanki śmietany kremówki
100 g gorzkiej czekolady

ewentualnie: Fleur de sel lub sól gruboziarnista


Wykonanie:
  1. Zrobić kruche ciasto: wszystkie składniki wrzucić do miski i szybko zagnieść. Ponieważ byłam zbyt wyrywna i odmierzałam trochę byle jak to, mimo dodania dwóch żółtek, zamiast eleganckiej kuli miałam okruchy, co nawet mnie ucieszyło, bo nie trzeba było ciasta rozwałkowywać, tylko wrzuciłam je do formy i przygniotłam. Oczywiście w efekcie, po upieczeniu było raczej twarde, co zaważyło jednak bardziej na trudnościach w krojeniu, niż na smaku, który był ok. Jeśli jednak uda Wam się utoczyć kulkę, to trzeba ją włożyć do lodówki na minimum godzinę. Potem wyjąć, rozwałkować na koło o średnicy nieco większej niż forma, a następnie do formy przełożyć i znowu przeleżakować w lodówce 30 minut. Prawdę mówiąc, ja pierwsze leżakowanie sobie odpuściłam.
  2. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Ciasto wyjąć z lodówki, ponakłuwać widelcem i piec 20-25 minut. Ostudzić.
  3. Przygotować nadzienie: do garnka z szerokim dnem wlać wodę, wsypać cukier i wlać syrop (jeśli używacie). Gotować, aż cukier osiągnie kolor bursztynu. Chwilę to trwa, ale trzeba być cierpliwym i nie odchodzić od garnka. Najpierw długo nie dzieje się nic, syrop się pieni i cały czas jest przezroczysty, ale kiedy już zaczyna zmieniać barwę, dzieję się to niepokojąco szybko. Kiedy karmel będzie już odpowiedniego koloru, zdjąć z ognia i dodać masło. Szybko wymieszać, a następnie wlać śmietanę i znowu wymieszać. Masa jest bardzo rzadka, ale nie martwcie się , zgęstnieje. Przelać karmel na ciasto, poczekać aż wystygnie i trochę stężeje.
  4. Przygotować polewę: śmietankę podgrzać, zalać nią pokrojoną czekoladę, odczekać kilka minut po czym wymieszać (ja zrobiłam to trzepaczką). Polewę wylać na ciasto. Wstawić do lodówki do stężenia.
  5. Nam ciasto najlepiej smakowało drugiego dnia po przygotowaniu (nie następnego, tylko właśnie drugiego). Pierwszego było po prostu zamulające, ale później okazało się, że ma jednak jakąś głębię :) Nawet bez soli.

tarta czekoladowo-karmelowa

środa, 10 lutego 2010

Plan B


Pizza z kalafiorem

Kontynuując poniekąd rozważania z poprzedniego wpisu, Międzynarodowy Dzień Pizzy, który przypada 9 lutego, to dobra okazja, żeby Wam się do czegoś przyznać. Pewnie większość nie-food bloggerów (czy komuś udało się to już ładnie spolszczyć?) myśli, że autorzy blogów kulinarnych na co dzień jedzą, może niekoniecznie zdrowe, ale z pewnością same pyszne i niezwykłe rzeczy.

Przynajmniej ze mną tak nie jest. W moim menu goszczą stale i często (podkreślam, w postaci dań obiadowych) lody, drożdżówki i pizza. Prawdę mówiąc, zestaw pizza plus lody to moje ulubione połączenie obiadowe, które sprawdza się wtedy, kiedy jest mi smutno, jestem zmęczona albo po prostu nie chce mi się gotować. I to wcale nie pizza z jakiejś sprawdzonej i świetnej pizzerii, ani domowa, przygotowywana według włoskiego przepisu z pretensją do oryginalności. To pizza z food courtu (kolejny ohydny anglicyzm, ale taka jest OFICJALNA nazwa używana w materiałach promocyjno-informacyjnych) pobliskiego centrum handlowego. Lody z McDonald’sa albo galeryjnej lodziarni (te są niezłe). Obiad szybki, napychający („sycący” byłoby tutaj raczej eufemizmem), tani i poprawiający humor, co da się udowodnić naukowo, bo to przecież wielka dawka węglowodanów i cukru (tak, wiem, że węglowodany mniej więcej = cukry, ale węglowodany zawarte w pizzy i cukier z lodów robią różnicę, więc mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi).

Wobec powyższych faktów, udział w Międzynarodowym Dniu Pizzy wydał mi się oczywisty. Wybrałam przepis. Kupiłam składniki. Zaplanowałam termin. I cóż, fatalne sobotnie samopoczucie spowodowało, że moje ambitne plany (bo oprócz pizzy planowałam jeszcze kawowe makaroniki z tegomiesięcznej Weekendowej Cukierni) wydały mi się jakby mniej kuszące. Następnego ranka okazało się jeszcze, że Tata zużył większość specjalnie przez mnie zakupionego i schowanego w tyle lodówki parmezanu (no prawie parmezanu, ale co tam) do grzanek. Ten kawałek, który się ostał na wszelki wypadek schowałam w prawdziwie niedostępne miejsce.

Moja determinacja była wielka, więc wybrałam poniedziałek na ponowną próbę realizacji planu, chociaż, ze względu na to, że tym razem całość przeznaczona była tylko dla mnie i miałam zdecydowanie mniej czasu, przepis trzeba było nieco zmodyfikować. A, co już chyba wypada w tym miejscu wyjawić, dzięki moim staraniom powstać miała pizza kalafiorowa z przepisu Jima Lahey'a, którego chleb tak mi posmakował.

Efekt w smaku mało przypominał pizzę (ciekawe dlaczego), chociaż był całkiem niezły, nie czuć było tego znienawidzonego przeze mnie smrodku kalafiora, tylko przyjemną chrupkość. Zdecydowanym atutem było ciasto, a skoro udało się nawet na patelni, to z piekarnika na pewno jest o wiele lepsze.

Podaję obydwa przepisy,dostosowany przeze mnie dla aktualnych potrzeb i dnia pracy, oraz oryginalny Jima Lahey’a, w tej wersji niewypróbowany, więc nie przyjmuję reklamacji ;)

Pizza z kalafiorem

Pizza z kalafiorem

Plan B (dla 1 osoby)

Ciasto:

70 g (1/2 szklanki) mąki
50 g wody
porządna szczypta soli
porządna szczypta cukru
½ łyżeczki suszonych drożdży


Nadzienie:

¼ miniaturowego kalafiorka (miniaturowego, bo tylko taki udało mi się dostać)
kilka zielonych oliwek, posiekanych
½ ząbka czosnku, startego
15 g parmezanu, startego
bułka tarta, ok. łyżeczki
sól, papryka ostra w płatkach
oliwa


Rano:

Wymieszać suche składniki, zalać wodą, dokładnie wymieszać łyżką lub zagnieść. Wrzucić do miski, przykryć folią i wstawić do lodówki.

Popołudniu:
  1. Ciasto wyjąć z lodówki, pozbierać szpatułką ze ścianek miski i wyłożyć na mocno umączoną stolnicę. Rozwałkować na średnicę patelni, którą mamy i odstawić na bok.
  2. Przygotować nadzienie: kalafior zetrzeć na plasterki (na tarce, tej stronie, gdzie są takie podłużne szramy. Da się. U mnie skończyło się na jednej ranie. Niektóre kalafiory naprawdę były poprzecznymi plasterkami. Inne nie).
  3. Na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić kalafior i czosnek, kiedy zmięknie oliwki, sól, paprykę, a po zdjęciu z ognia bułkę tartą i parmezan. Patelnię umyć.
  4. Na patelni ponownie rozgrzać olej, przełożyć na nią pizzę (uwaga! bardzo się lepi, rozwałkowując trzeba uwzględnić naprawdę ogromną ilość mąki, bo będziecie mieć trudności z odlepieniem jej ze stolnicy i przeniesieniem na patelnię). Smażyć, aż się zrumieni, przewrócić na drugą stronę, jeśli trzeba, dolać oleju. Nałożyć nadzienie, zmniejszyć ogień i przykryć przykrywką. Smażyć, aż dół się zrumieni, a nadzienie podgrzeje i ser stopi.
Plan A

na blachę ok. 33x45 cm

Ciasto:

250 g mąki
5 g suchych drożdży
2,5 g soli
½ łyżeczki cukru
150 g wody w temperaturze pokojowej


Nadzienie:

1 średni kalafior pozbawiony liści
60 g posiekanych dużych zielonych oliwek
60 g startego parmezanu lub Grana Padano
2 duże ząbki czosnku, starte
¾ łyżeczki soli
½ łyżeczki, lub według uznania zmiażdżonych płatków czerwonej papryki
¼ szklanki oliwy z oliwek
1-2 łyżki bułki tartej.


Wykonanie:

  1. Ciasto: suche składniki wymieszać, dolać wodę, wymieszać łyżką lub zagnieść, przykryć miskę i odstawić na 2 godziny.
  2. Ciasto odlepić szpatułką od ścianek miski i wyłożyć na umączony blat. Uformować zgrabną kulkę, przykryć wilgotną ścierką i zostawić na 30 minut.
  3. Blachę wysmarować oliwą, przełożyć na nią ciasto i rozłożyć na całej powierzchni.
  4. Nagrzać piekarnik do 260 stopni.
  5. Kalafior przekroić na cztery części i zetrzeć, tak, jak w pierwszym przepisie. Przełożyć do miski i wymieszać z oliwkami, parmezanem, czosnkiem, solą, płatkami papryki i oliwą. Przełożyć na ciasto. Posypać bułką tartą
  6. Piec ok. 25-30 minut, aż nadzienie zacznie się robić złote, a ciasto odstawać od brzegów blachy.
International Pizza Day 2010

A jeśli sądzicie, że pizza z kalafiorem to najgorsze, co może Was spotkać, jesteście w błędzie. Lahey proponuje jeszcze pizzę z... selerem.

Pizza z kalafiorem

A ta inspiracja znaleziona u Hazel jednak trzeba uważać, bo plastykowa część się bardzo nagrzewa i nawet chyba lekko się odkształciła (Hazel, powinnaś udawać, że o tym nie wiesz i nie mówić nic R.)

czwartek, 4 lutego 2010

Topos marchewki w powieściach dla kobiet. Wykład. Ćwiczenia




Jest jedna cecha, która łączy mnie z bohaterkami popularnych powieści dla kobiet. Co jakiś czuję psychiczny przymus, by zdrowo się odżywiać. Nawet nie odchudzać, tylko właśnie dostarczać sobie co najmniej z połowę tych wartościowych składników odżywczych, które poznałam dzięki lekturze magazynów dla kobiet, z kolei. Udaję się wtedy na wielkie, zdrowe zakupy, a w moim koszyku lądują brokuły, sałata, duże ilości marchewki, czasem nawet kasza i wszystko co tam jeszcze uznam za niezbędne. Koniecznym punktem tych zakupów, tak u mnie jak i w powieściach, jest marchewka. Koniecznie również trzy tygodnie do miesiąca później, wszystkie te marchewki (no, większość) kończy w śmieciach, ale na tym (niestety!) moje podobieństwo do bohaterek tych powieści się kończy, bo po pracy nie chodzę na wymyślne drinki, aby w modnym klubie poznać miłość swojego życia, która po 200 stronach okaże się zimnym draniem, a ja znajdę ukojenie w ramionach najbliższego przyjaciela. Wydaję mi się jednak, że da się to jeszcze nadrobić.

Ale do rzeczy. Muszę przyznać, że z biegiem lat zrobiłam pewne postępy. Chęć zdrowego odżywiania się nawiedza mnie zdecydowanie rzadziej (to źle), ale kiedy już nabędę te marchewki, brokuły, sałaty i kasze, to staram się je przynajmniej zjadać (to dobrze). A ponieważ chwila, kiedy uznam, że minerały i witaminy zawarte w makaronie carbonara, czekoladzie i lodach nie wystarczą na zdrową cerę i lśniące włosy, na pewno w końcu nadejdzie, to równie dobrze może nadejść już teraz.

Jeśli chodzi o dzisiejszy przepis , posłużę się tutaj cytatem z Nigelli to "prostota tego dania prawie mnie zawstydza". Właściwie, ponieważ jest to aż tak proste, a nie robiłam, tego już bardzo dawno, to miałam wątpliwości, czy w ogóle jest wystarczającą dobre, żeby Wam o tym napisać. Jest, nawet bardzo. Oczywiście danie zawiera marchewkę, chociaż nie jest ona obowiązkowa, jak właściwie żaden z pozostałych składników.





Warzywna potrawa jednogarnkowa z marchewką

Składniki:

garnek z pokrywką, wielkości takiej, by zapełniony nakarmił tyle osób, ile mamy zamiar nakarmić
kiełbasa, pokrojona w plasterki – tyle, żeby przykryła dno garnka
dowolne warzywa: ziemniaki, marchew, cukinia, dynia, buraki, pieczarki, papryka itp.
żółty ser
sól


Wykonanie:

Wszystkie warzywa obieramy i kroimy w plasterki. Do garnka wlewamy olej, tyle, żeby przykrył dno, i kładziemy dość ciasno plasterki kiełbasy. Następnie warstwami układamy warzywa, zaczynając od ziemniaków, a potem dalej, te, które gotują się dłużej, bliżej dna. Solimy. Wypełniony garnek przykrywamy folią aluminiową, a na to dajemy jeszcze pokrywkę., Folię owijamy wokół garnka i pokrywki, żeby wytworzyć porządną izolację. Gotujemy ok. pół godziny na małym ogniu. Powinno być słychać, jak olej bulgoce, ale cichutko. Kilka minut przed końcem gotowania na wierzchu posypujemy żółtym serem. Jeśli nie jesteście pewni, czy warzywa są miękkie, można to sprawdzić wbijając w nie nóż.

Więcej wskazówek praktycznych
  1. Trudno tu podać proporcje składników, zależą od wielkości garnka i Waszej fantazji. Moim zdaniem najgrubsza powinna być warstwa ziemniaków, ale decyzja należy do Was.
  2. Garnek możecie spokojnie wypchać do samej krawędzi, bo warzywa podczas gotowania opadną.
  3. Ten przepis oczywiście aż zachęca do eksperymentów, chociaż wersja podstawowa jest moim zdaniem naprawdę bardzo dobra. Jeśli jednak wolicie boczek od kiełbasy albo macie ochotę na zioła albo jakiś inny rodzaj sera, nie ma przeszkód.
  4. Nie obawiajcie się, że kiełbasa się spali, przy rozsądnie małym ogniu jedynie przypiecze się trochę bardziej niż zwykle ma to miejsce, ale będzie to bardzo apetyczna skarmelizowana chrupkość.
  5. Na jedno pytanie nie znam odpowiedzi – jak elegancko wyjąć danie z garnka.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Ciasteczko na luty




W lutym moja wytrzymałość na zimę, wcześniej również niewielka, dobiega końca. Nie wystarcza już herbata z cytryną i ciepły koc, przyjemność spędzania długich wieczorów z książką zaczyna się nudzić, a wydłużający się dzień, zamiast cieszyć, irytuję swoją ciągle niedostateczną świetlistością i długością. A na dodatek, przynajmniej według mojej teorii, teraz dopiero nadchodzi najgorsze, bo luty to najzimniejszy* miesiąc roku. Zdaje się, że zawiera się to nawet w jego etymologii.

Myślę, że udaje mi się to przetrzymać tylko dlatego, wybaczcie to osobiste wyznanie, że w lutym są moje urodziny, ponieważ jednak nie każdy ma takie szczęście, proponuję bardziej uniwersalny antydepresant. Ciasteczka na luty szczypią podniebienie niczym mróz policzki i skrzą się jak śnieg w bardzo zimny dzień, ale to szczypanie jest całkiem przyjemne, bo pochodzi od imbiru, a zachęcające błyski rzucają kryształki cukru.

Sposób wykonania - lepienie maleńkich kuleczek, spokojne i oczyszczające umysł z innych myśli, podwaja terapeutyczne działanie ciasteczek. Przynajmniej tak musiałam sobie wmawiać, ale ponieważ ładnie przetłumaczyłam dla Was przepis, pewnie nie popełnicie tego błędu, co ja. A mianowicie, autorka radzi, by ciasto nabierać łyżką, a potem tę porcję dzielić na dwie i toczyć dwie kuleczki. Z jakichś powodów doszłam do wniosku, że chodzi jej o małą łyżeczkę i lepiłam przez dłuższy czas takie mikrokuleczki. Jednak pod koniec pierwszej blachy coś mnie tknęło i pomyślałam, że chyba nikt nie byłby tak szalony, żeby robić ciastka tej wielkości. Otóż, tu miałam rację, ja szalona może byłam, autorka przepisu na pewno nie i jak wół napisała "tablespoon". Druga blacha poszła szybciej.

*Internet twierdzi, że jednak styczeń.



Ciasteczka Trójimbirowe
(Triple Ginger Cookies, przepis: 101cookbooks)

Składniki:

2 szklanki mąki
1 łyżeczka sody oczyszczonej
1 łyżeczka zmielonego anyżu gwiazdkowego (pominęłam)
4 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
1/2 łyżeczki soli
100 g masła
1/4 szklanki melasy (normalnie dałabym miód, ale tym razem zaszalałam i kupiłam melasę)
2/3 szklanki jasnego cukru trzcinowego
1 1/2 łyżki świeżego imbiru, startego
1 jajko
1 szklanka kandyzowanego imbiru, dobrze posiekanego (dałam opakowanie 125 g = ok. 2/3 szklanki)
skórka z 2 cytryn

gruby cukier do obtaczania ciastek (użyłam zwykłego kryształu)


Wykonanie:
  1. W misce wymieszać mąkę, sodę, anyż, mielony imbir i sól
  2. Masło rozpuścić, trochę przestudzić, dodać cukier trzcinowy, melasę i świeży imbir. Wymieszać. Masa powinna być lekko ciepła, tak, żeby można było włożyć palec. Dodać jajko.
  3. Płynne składniki dodać do mąki, dorzucić kandyzowany imbir (musi być bardzo drobno posiekany, wręcz na pastę, ja przepuściłam go przez malakser), skórkę z cytryn. Zagnieść.
  4. Łyżką STOŁOWĄ nabierać ciasto, dzielić porcje na pół, toczyć kuleczki, które następnie obtaczać w cukrze. Każdą kuleczkę dokładnie obtoczyć w dłoni, żeby cukier dobrze się trzymał. Kuleczki układać na blasze posmarowanej masłem lub wyłożonej papierem do pieczenia.
  5. Piec w 180 stopniach, ok. 7-10 minut, aż lekko się zarumienią i popękają. Zdaje się, że moje piekły się trochę dłużej.
Na pierwszym zdjęciu: kandyzowany imbir