czwartek, 24 czerwca 2010

Zbytecznik kuchenny #4



Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się stanąć w takim stuporze nad jakimkolwiek prezentem. Mój mózg był całkowicie wyprany ze skojarzeń, do czego może służyć ta wybrakowana łyżeczka. To najbardziej zbyteczny z dotychczasowych zbyteczników, aż trudno sobie wyobrazić, że tak prozaiczną, trwającą zaledwie kilka sekund, czynność, można ogadżetować. Wam pozwolę się jeszcze chwilę zastanowić nad przeznaczeniem tego czegoś, a tymczasem napiszę trochę o dzisiejszym daniu.

Przepis znalazłam dobre kilka lat temu i natychmiast wpisałam na pierwszą stronę nowego zeszyciku, zaraz za makaronem z bakłażanem i awokado (nie doczekał się jeszcze realizacji). Prawie na pewno (sprawdziłam, na pewno) danie pochodzi ze strony pesto.art.pl, która, obok Puszki*, była jedną z pierwszych stron kulinarnych, które w ogóle odwiedzałam. Niestety, nie jest już aktualizowana, ale wszystko jest nadal dostępne, w tym baza świetnych przepisów. Pesto (i tutaj będą treści nieco egzaltowane) podobało mi się od zawsze dlatego, że nie traktuje jedzenia jako osobnej, nie mającej żadnego związku z innymi częściami naszego życia, działki, a na stronie, obok przepisów, znajdują się, będące równorzędną z przepisami treścią, grafiki, wiersze i trochę innych, trudnych do sklasyfikowania, rzeczy. Jest to zgodne z moją filozofią życiową (i tutaj będą te egzaltowane treści), która mówi, między innymi, że gotowanie i jego efekty są formą sztuki, a to, co znajduje się na moim talerzu, jest ważne nie tylko dla zdrowia fizycznego, ale także dla równowagi duchowej, tak samo jak obrazy, które mam na ścianach, i książki, które czytam. Tego się nie da rozdzielić i dlatego warto się starać, żeby to, co nas otacza, przedmioty, wydarzenia, ludzie i potrawy nie było byle jakie.

Niełatwo będzie udowodnić, że kedgeree przyczyni się do utrzymania tej równowagi duchowej, bo danie to, wywodzące się, tak mi się zdaje, z kuchni brytyjskiej (czy może indo-brytyjskiej) wygląda jak coś, co może stanowić doskonałą ilustrację stereotypów na temat paskudnego wyspiarskiego jedzenia. Mniej więcej jak przeładowana majonezem sałatka ryżowa. Skądinąd jednak wiadomo, że bezkształtne papki, które wstyd podać gościom, bywają wielce smakowite. Może to kedgeree nie stanie się moim ulubionym daniem, ale ze względu na ilości, które wyprodukowałam, dzisiaj jadłam je już trzeci dzień i nadal nie narzekam (a jeszcze zostało na jutro). Jeżeli bylibyście głodni jakichś nawiązań literackich, to czemu nie (nie mam książki pod ręką, więc będzie ogólnikowo): W Pogoni za rozumem, drugiej części przygód Bridget Jones, Bridget jedzie na weekend do niejakiej Rebeki, która na eleganckie śniadanie podaje właśnie kedegree. Bo to jest właśnie taki typ dania, który Brytyjczycy, z niezrozumiałych dla mnie powodów, jadają o poranku (przepis jako śniadaniowy znajdziecie też u Nigelli).

A teraz rozwiązanie konkursu. Dzisiejszy gadżet służy do taram! wyciągania jajek z wody! Niepotrzebne? Zdziwilibyście się, jak skuteczne.





Kedgeree z łososiem
(4 osoby)

Składniki:

300-400 g łososia
listek laurowy
1 szklanka ryżu basmati (dałam zwykły, do tego z torebek)
2 jajka na twardo
1,5 szklanki mleka
1 łyżka masła
2 łyżki mąki
1 łyżeczka musztardy
starty żółty ser (ilość według uznania)
ewentualnie: posiekana kolendra lub pietruszka, starta skórka cytrynowa


Wykonanie:
  1. Łososia ugotować (trwa to kilkanaście minut) w 2,5 razy takiej ilości wody, jak wynosi objętość ryżu, z dodatkiem soli, pieprzu i listkiem laurowym. Ryż porządnie wypłukać i gotować pod przykryciem w wodzie po rybie (już bez ryby), aż ryż wchłonie cały płyn, 10-11 minut.
  2. Przygotować sos beszamelowy: masło roztopić w garnku, dodać mąkę i wymieszać. Powoli dolewać mleko, najlepiej cały czas bełtając w masie trzepaczką, żeby nie porobiły się grudy. Dodać sól, pieprz, gotować, cały czas mieszając, aż masa zgęstnieje. Do gotowego sosu wmieszać łyżeczkę musztardy.
  3. Połączyć razem ryż, pozbawionego ości i skóry, rozdrobnionego łososia, posiekane jajka, starty ser i sos beszamelowy, (ewentualnie także natkę lub kolendrę), przełożyć do naczynia do zapiekania. Posypać serem.
  4. Piec ok. 20 minut w 180 stopniach. Gotowe danie można posypać skórką z cytryny, pietruszką lub kolendrą. Najbardziej smakuje mi letnie.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Atrament z mątwy



Czy potraficie się powstrzymać przed tym, żeby chociaż nie przejrzeć książki, która w nazwie ma coś do zjedzenia? Ja raczej nie, nawet jeżeli tytuł – w tym wypadku – „Złodziej kanapek”, nie obiecuje szczególnej uczty. Ale kto by tak pomyślał, będzie w błędzie, bo główny bohater, chimeryczny i marudny (tak, tak) komisarz Montalbano to wielki smakosz i jako mieszkaniec Sycylii na co dzień zajada takie cuda, o jakich nam się nie śniło.

Skoro głównym bohaterem jest komisarz to nietrudno wydedukować, że mamy tu do czynienia z kryminałem, zresztą bardzo zgrabnym i mam nadzieję dorwać pozostałe części cyklu. Już po zaspokojeniu krwiożerczych instynktów i poznaniu odpowiedzi na podstawowe pytanie „kto zabił?” przypomniało mi się, że ja już o tej książce słyszałam i było to w związku z jej tłumaczem, Jarosławem Mikołajewskim (który zyskał mój kredyt zaufania dawno temu, komentując spoty reklamowe w dodatku telewizyjnym do Gazety Wyborczej). Szybko sięgnęłam do źródła, którym, wyjątkowo, nie była moja ukochana encyklopedia Larousse’a, tylko mała książeczka o makaronach, też będąca dodatkiem do jakiejś gazety i okazało się, że miałam rację.

A mianowicie, w tymże dodatku o makaronach, Mikołajewski rozmawia Tessą Capponi-Borawską o... makaronach, a w kontekście „Złodzieja kanapek” o subtelnościach, po których można odróżnić smakosza od zwykłego gbura. Nie wchodząc w szczegóły, jeśli kiedykolwiek będziecie jeść spaghetti z małżami w towarzystwie Włocha, wybór (lub nie) do tego dania sosu pomidorowego, mimo jego krwawego kolorku, jest tylko waszą osobistą preferencją. Jednak, posypanie tego spaghetti parmezanem jest już zbrodnią i lepiej tego nie róbcie, jeśli chcecie uchodzić za osoby światowe i dobrze wychowane.

Spaghetti z małżami miałam już okazję jeść (z sosem pomidorowym), dlatego w powieści zafrapowało mnie coś całkiem innego. Spaghetti z czarnym sosem z mątwy. Danie, którego nasz komisarz, o ile pamiętam, w końcu nie zjadł, chociaż miał wielką ochotę. I kiedy tak sobie o tej mątwie czytałam, to po raz kolejny błysnęła mała żaróweczka: czarne grissini! Już dawno widziałam na nie przepis, a rzecz jest tak absurdalna, że od razu nabrałam na nią ochoty i wreszcie teraz pojawiła się okazja. Nie zdziwię się, jeśli nikt z Was nie odważy się na podobną próbę. A jednak, uspokajam, czarny barwnik dostarcza tylko upiornych wrażeń wzrokowych, nie wpływa na smak. Ja na wszelki wypadek zrobiłam z połowy podanej porcji, ale jeśli lubicie takie przegryzki możecie bezpiecznie zrobić z całej. Aha, Zosik, z której torebki wygrzebałam „Złodzieja kanapek” i z którą się paluszkowym pomysłem podzieliłam, doradziła mi jeszcze pesto w formie dipu. U mnie, tym razem, ze słoiczka, ale i tak było dobre.





Czarne grissini
źródło: Delicious Days

Składniki:
(40 grissini* lub 20 grubszych paluchów chlebowych)

250 g mąki
10 g drożdży świeżych lub 1 łyżka suszonych
½ łyżeczki soli
125 ml ciepłej wody
8 g (dwie małe saszetki) atramentu z mątwy
1 łyżka oliwy
ewentualnie do posypania: ziarna czarnuszki, sezam, sól morska


Wykonanie:
  1. Drożdże rozpuścić w wodzie. Mąkę zmieszać z solą, dodać oliwę, wodę z drożdżami i atrament z mątwy. Wyrabiać mikserem, bo mątwa barwi palce. Chociaż, ponieważ ciasta było mało i mój mikser źle sobie radził, to odważyłam się włożyć w nie ręce i co prawda były całe czarne, ale barwnik zszedł nawet tylko pod wpływem wody. Kiedy ciasto będzie miękkie i elastyczne przykryć folią i odłożyć na 20 minut do wyrośnięcia.
  2. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia, ja wykorzystałam go także jako podkładkę do wałkowania, żeby nie zabarwić stolnicy oraz żeby grissini nie było przyprószone mąką. Rozwałkować ciasto w prostokąt o grubości około pół centymetra i np. nożem do pizzy kroić cienkie paski (grubości palca na paluchy chlebowe, cieńsze na grissini). Następnie z każdego paska, tocząc go obydwoma dłońmi, uformować cienki wałeczek. Nie należy się bać, że będzie za cienki, bo w trakcie pieczenia urośnie. Gotowe grissini przekładać na blachę do pieczenia.
  3. Piec w 220 stopniach przez 10-15 minut, w zależności od grubości oraz tego, jak bardzo chrupki efekt chcemy uzyskać. Najlepiej po dziesięciu minutach po prostu spróbować, czy grissini są już dobre.
*wyszło mi więcej, ale nie wiem, ile dokładnie

Atrament z mątwy można kupić na przykład tu i tu.

czwartek, 17 czerwca 2010

Świętuję! Pierwszy rok Bułki z masłem



Moje pierwsze świadome zetknięcie z blogiem kulinarnym miało smak paluszków rybnych wyguglanych na White plate. Smakowały okropnie, bo nie do końca rozmroziłam rybę, więc zrobiły się wodniste i maziowate. Działo się to trochę więcej niż półtora roku temu.

Wydaje mi się, że pomysł założenia własnego bloga naszedł mnie niedługo potem, bo już na lutowe urodziny zażyczyłam sobie aparat. Blogowanie wydawało mi się fajnym rozwiązaniem, bo zawierało się w nim kilka rzeczy, które lubię: gotowanie, pisanie – chociaż wtedy od czasów pracy magisterskiej nie napisałam nic wartościowego, oraz fotografowanie – co oznacza, że sądziłam, że lubiłabym fotografować, bo sama idea jest fajna, ale ciągle jeszcze miałam kłopoty z obsługą aparatu na "głupim Jasiu". Problemem wydawała mi się tylko konieczność regularnych wpisów, ale pomyślałam, że jak mi się już nie będzie chciało, to przecież zawsze można przestać. Zanim zdecydowałam się zrobić zdjęcia, coś napisać i do tego to upublicznić, zrobił się 17 czerwca.

Bułka z masłem z 17 czerwca 2009 roku miała być blogiem o podstawach gotowania. Z prostymi przepisami i szczegółowymi opisami. Szczegółowe opisy szybko mi się znudziły, bo perspektywa nieograniczonej prawie niczym możliwości ekspresji własnej osobowości, wyrażanej w słowie pisanym, która mi się szybko ukazała, była się o wiele bardziej pociągająca niż planowana początkowo misyjność. Będę się jednak nadal upierać, że większość przepisów tu prezentowanych jest prosta, chociaż na pierwszy rzut oka może się tak nie wydawać.

A co się zmieniło? Umiem już upiec chleb :) Co prawda zwykły, na drożdżach, ale uroczyście obiecuję, że do czasu drugich urodzin wyjdzie już spod moich rąk, i z mojego piekarnika, piękny bochenek na zakwasie.

Na dzień tych pierwszych urodzin Bułki z masłem czekałam prawie tak jak na swoje prawdziwe urodziny, chociaż mało brakowało, a w końcu bym je przegapiła, bo wydawało mi się, że przypadają parę dni później. Na szczęście w porę się zorientowałam i mogłam podzielić się z Wami okolicznościowymi wspominkami i refleksjami, a ponieważ jestem solenizantką, Wy musieliście to cierpliwie przeczytać. Nadchodzi jednak pora rzeczy ciekawszych, a mianowicie tortu urodzinowego. Jest dla Was – w podziękowaniu za to, że mnie odwiedzacie i dajecie dowody sympatii, i w sieci, i w realu. Bez słów zachęty z Waszej strony z pewnością nie chciałoby mi się tego robić.

PS Podczas robienia zdjęć stłukłam lustro pełniące rolę dodatkowego oświetlenia. Mam nadzieję, że to na szczęście.



Tort to niby zwykły biszkopt z truskawkami, który jednak został trochę ulepszony. Przepis na ciasto pochodzi z Kuchni polskiej i jest właściwie jedynym przepisem na biszkopt, z którego korzystam. Możecie sobie mówić, że jest oszukiwane, bo woda i proszek do pieczenia, jest jednak mięciutkie, puszyste i z a w s z e się udaje. Oczywiście można je zrobić także w tortownicy.

Biszkopt z kremem truskawkowo-rabarbarowym

Biszkopt:

4 jajka (rozdzielone)
25 dag cukru
6 łyżek wody
13 dag mąki pszennej
13 dag mąki ziemniaczanej
2 łyżki pokruszonych płatków migdałowych (to już mój dodatek)
1/2 paczki cukru waniliowego
1/2 paczki proszku do pieczenia


Krem:

30 dag truskawek + truskawki do dekoracji
4 łodygi rabarbaru
500 ml śmietanki kremówki
5 łyżek cukru
1/2 paczki cukru waniliowego
1 łyżeczka żelatyny


cukier puder

ewentualnie: woda z cytryną do nasączenia ciasta

Wykonanie:
  1. Biszkopt: żółtka ubić do białości z 20 dag cukru i cukrem waniliowym, następnie dodawać po łyżce wodę. Osobno ubić białka, pod koniec ubijania dodając resztę cukru. Na masę żółtkową wyłożyć pianę, obydwa rodzaje mąki wymieszane z proszkiem do pieczenia i płatki migdałowe, delikatnie wymieszać. Piec w prostokątnej formie wyłożonej papierem do pieczenia w 180 stopniach ok. 25 minut. Wystudzić.
  2. Krem: Rabarbar obrać i pokroić na małe kawałki, wrzucić do garnka razem z cukrem i cukrem waniliowym, dolać trochę wody, ale tylko tyle, żeby się nie przypalało i gotować na małym ogniu, aż rabarbar się rozpadnie i masa zgęstnieje. Od czasu do czasu zamieszać i sprawdzać, czy nie potrzeba dolać wody. Wystudzić.
  3. Śmietankę ubić na sztywno. Łyżeczkę żelatyny rozpuścić w kilku łyżkach gorącej wody i wymieszać z zimnym rabarbarem. Owoce wymieszać z ubitą śmietaną.
  4. Biszkopt przekroić na pół, dolną część delikatnie nasączyć wodą z sokiem z cytryny. Wyłożyć połowę kremu, na to położyć truskawki pokrojone w plasterki, przykryć resztą kremu i drugą częścią biszkopta. Odłożyć do lodówki na co najmniej kilka godzin.
  5. Przed podaniem posypać cukrem pudrem i udekorować truskawkami. Zamiast kroić kwadraty można wyciąć kółka, ja robiłam to metalową foremką o średnicy ok. 8 cm, po każdym kółku zanurzając ją w gorącej wodzie. Kółka mają tę zaletę, że zostaje dużo kawałków do podjadania.


poniedziałek, 14 czerwca 2010

Tradycyjnie nowocześnie



Okres, kiedy byłam studentką coraz bardziej wydaje mi się należeć do innego wymiaru rzeczywistości, z jednym wyjątkiem: moja kuchnia jest chyba nawet bardziej studencka niż kilka lat temu (ale zaraz zastrzegam, wolę już zjeść tę bułkę z masłem, niż dania z proszku). Kiedyś podstawę mojego jadłospis stanowił makaron, który teraz wyraźnie jest w odwrocie, co można łatwo stwierdzić, bo po prostu okazało się, że nie muszę go ciągle kupować. I do tego nie mam pojęcia, co go zastąpiło, chociaż zapewniam Was, że nie głoduję. Od wieków nie przyrządzałam też zestawu, który gościł u mnie zawsze, kiedy naszła mnie ochota na tradycyjny obiadek: "schabowy" z kurczaka, puree ziemniaczane i marchewka z jabłkiem.

Pewnie jeszcze trochę by tak pozostało, gdyby tego błogiego status quo nie przerwała moja wizyta u siostry, która, ku mojemu zdziwieniu, poczęstowała mnie botwinką. W szafce – kasza, a ona mówi, że to na krupnik. I chyba właśnie to był ten moment, kiedy zaczęłam tęsknić za prawdziwym domowym jedzeniem. Nawet za ziemniakami (ale nad tym się jeszcze zastanowię, szczególnie po dzisiejszym obiedzie, który ugotowałam jeszcze na fali entuzjazmu, niby młode, ale łagodnie mówiąc, takie sobie).

Dzisiejsze danie na pierwszy rzut oka nie ma zbyt wiele wspólnego z tradycyjną polską kuchnią i wygląda raczej na dziwaczną mieszankę w stylu fusion, do tego zainspirowane jest "lazanią" którą jadłam Chimerze* w zeszłotygodniowy świąteczny czwartek. Ta "lazania" mało jednak przypominała włoski pierwowzór, a bardziej... łazanki. Ponieważ od razu wyglądała mi bardzo podejrzanie, więc uznałam, że powinna się znaleźć na moim talerzu, a jak tylko mój talerz znalazł się na stole, rozebrałam ją na części pierwsze i okazało się że: na dnie jest cienka (bardzo) warstwa kapusty, na nie pojedyncze makaroniki, a na tym gruba warstwa beszamelu o konsystencji budyniu. A do tego okazało się jeszcze, że całkiem mi to smakuje. Zarówno danie z "Chimery" jak i moja wersja leżą więc gdzieś pomiędzy lazanią i łazankami, od obydwu bardzo daleko i równie daleko od siebie nawzajem, ale problemy z klasyfikacją mogą stanowić przyczynek do dyskusji wśród co bardzie zorientowanych biesiadników, nie stanowią jednak żadnej przeszkody w konsumpcji.

W wersji idealnej danie powinno się kroić w kwadraty i wtedy będzie wyglądać porządnie, a nie tak, jak na zdjęciach, ja jednak aż tak nie mogłam się odczekać, aż się będzie gotowe, że nawet w piekarniku trzymałam za krótko, tym bardziej więc nie udało mi się odczekać kolejnych dziesięciu minut, a przecież trzeba było jeszcze zostawić sobie czas na fotografowanie.

*"Chimera" to najpopularniejszy bar sałatkowym w Krakowie, o nim, w przeciwieństwie do Cukierni, wszyscy na pewno słyszeli.





Danie przygotowałam w małym naczyniu do zapiekania 15x15 cm, ale spokojnie można użyć większego, wtedy będzie bliżej oryginału.

Lazania po polsku
(2-3 osoby)

Składniki:

100 g krótkiego makaronu (np. świderki)
1/4 główki młodej kapusty
1/2 dużej lub cała mała cebula
1 szkl. mleka
1 łyżka masła (+ dodatkowo do smażenia)
2 łyżki mąki
1 jajko (opcjonalnie)
1-2 łyżki bułki tartej

Wykonanie:
  1. Makaron ugotować według przepisu na opakowaniu. Cebulę i kapustę dość drobno pokroić (oczywiście cebulę drobniej niż kapustę). W garnku rozpuścić trochę masła, wrzucić cebulę i lekko ją zeszklić, dodać kapustę i chwilę podsmażyć. Dolać niewielką ilość wody, przykryć garnek i dusić na niewielkim ogniu 0k. 20 min., od czasu do czasu mieszając i sprawdzając, czy nadal jest wystarczająco dużo wody. Doprawić solą i pieprzem. Teoretycznie na końcu cała woda powinna wyparować, ale ponieważ u mnie tak się nie stało, po prostu odcedziłam kapustę przez sitko.
  2. Przygotować sos: rozpuścić masło, dodać mąkę i dobrze rozprowadzić., a następnie po trochu dodawać mleko i roztrzepywać, żeby nie powstały grudy. Doprawić solą i pieprzem. Ciągle mieszając, gotować do zgęstnienia. Po zdjęciu z ognia szybko dodać roztrzepane jajko, uważając, żeby się nie ścięło.
  3. Na dno naczynia do zapiekania wlać trochę sosu, rozłożyć kapustę, na to makaron, polać pozostałym sosem i posypać bułką tartą. Piec ok. 30 min. w 180 stopniach. Przed podaniem odczekać ok. 10 minut.
*moim zdaniem sos był trochę za gęsty, więc można albo nie dodawać jajka, albo, co i tak bym zalecała w przypadku użycia większego niż moje naczynia, zwiększyć ilość mleka o pół szklanki (mąki może być tyle samo).


poniedziałek, 7 czerwca 2010

Drożdżówki z ulicy Stolarskiej





Jeżeli jakiś turysta przypadkowo zabłąka się na ulicę Stolarską w Krakowie, ma dużą szansę natrafić na dość niezwykły w naszych czasach widok: przed jednym z budynków będzie stała spora grupa ludzi. Stała i czekała. Co zawsze mnie dziwiło, bez zniecierpliwienia i bez przepychania, z doskonałą zgodą na to, że taka musi być kolej rzeczy (choć możliwe, że po prostu nie trafiłam na ten właściwy moment). Przypadkowy przechodzień prawdopodobnie szybko odkryje to, co każdy, nawet przyjezdny Krakus z krótkim stażem dobrze wie: ten tłumek w gruncie rzeczy nie ma się do czego pchać, bo za kilka chwil może mu być odebrana nadzieja, albo, co spotyka pewnie mniejszość, ulicę Stolarską opuszcza z przepustką do ziemskiego raju, bo budynek, przed którym tłumek stoi, to Konsulat Amerykański. Jeśli jednak nie interesuje nas chwilowo podróż do Stanów, to ta część ulicy jest raczej nieciekawa, brakuje jej klimatu i tajemnicy, znajdujące się także w okolicy konsulaty (chyba) niemiecki, francuski oraz luksusowy salon piękności wyznaczają prymat zasobnego zachodniego świata nad romantyczną ruinkowatością, która króluje zaledwie kilka kroków wcześniej.

Bo wchodząc w Stolarską od strony Małego Rynku przez chwilę wielbiciele malowniczych ruder i rozsypujących się kamienic (tacy jak ja), mogą poczuć przyjemne mrowienie w brzuchu. Pierwsze po lewej witają nas zatrzaśnięte na głucho okiennice, a gdzieś pomiędzy rynną a kruszącym się murem można dostrzec opuszczoną pajęczynę. Dalej jest przyjemna kawiarnia o bardzo długiej nazwie*, a jeszcze parę budynków dalej, po prostu Cukiernia. Wcale się nie zdziwię, jeśli przypadkowy turysta ominie to miejsce. Chyba, że jest poszukiwaczem mocnych wrażeń lub ma sentymentalną naturę, bo wielki bukiet sztucznych róż w witrynie, od pierwszej chwili może wywołać nostalgię za dawno minionymi czasami, tym większą, im mniej się miało z nimi do czynienia. W przeciwieństwie do lodziarni, o której kiedyś pisałam, tutaj nie ma mowy o wyreżyserowanym peerelowskim uroku, tutaj wszystko po prostu jest takie, jakie było kiedyś, mimo kilku nowszych gadżetów oraz niepasującej do wspomnień, bo bardzo miłej pani sprzedawczyni, która zakupione ciastka spakuje w cienki szary papier (prawdziwie szary, nie beżowo-brązowy, zwany szarym), a potem (ha, jednak coś się zmieniło) włoży do małej foliowej reklamówki. Cukiernia słynna jest z powodu obojętnych mi marcepanków, bo to, co dla mnie się liczy, to sprzedawane na wagę drożdżówki z serem. Drożdżówka, nawet jeśli się tak z początku nie wydaje, zawsze jest ogromna, a ciasto jednocześnie zbite i mięciutkie, niezbyt słodkie, serowe nadzienie trochę grudkowate, a całość polana lukrem, który podstępnie atakuje palce z każdej strony i skutecznie utrudnia spożycie ciastka w plenerze. Muszę uczciwie przyznać, że moje rodzeństwo, poczęstowane kiedyś tymi drożdżówkami, nie wyraziło takiego zachwytu jak ja, ale a) M. nie smakował jakby niedopieczony ser, który mnie właśnie smakuje b) P. zamiast drożdżówki z serem wziął z makiem, bo myślał, że to o niej mowa. Faceci!

Dzisiejszy przepis to moja wersja brioszek, które zaproponowała Viridianka w ramach 74 Weekendowej Piekarni. Są zupełnie niepodobne do drożdżówek opisywanych powyżej, jednocześnie bardziej kruche i puszyste, ale warto spróbować i jednych i drugich.

*Pierwszy lokal na Stolarskiej po lewej stronie idąc od Małego Rynku



Brioszki à la drożdżówki z serem

Składniki:

ciasto:
2 łyżeczki suchych drożdży instant
2 łyżki ciepłej wody
500 g mąki
50 g cukru
1 i 1/2 łyżeczki soli (ja dałam 1 łyżeczkę)
5 jajek (+ 1 jajko do smarowania wierzchu)
350 g niesolonego masła, bardzo miękkiego (i to chyba jeden z niewielu wypadków, kiedy warto mieć mikrofalówkę)


masa serowa:
400 g twarogu do sernika
100 g cukru
2 łyżeczki cukru waniliowego
30 g masła
1 żółtko


lukier:
12 łyżek cukru pudru
2-3 łyżki gorącej wody


Wykonanie:
  1. Ciasto: drożdże wymieszać z ciepłą wodą i odstawić na 10 - 15 minut (po tym czasie drożdże powinny się spienić, jeśli nic się nie dzieje, należy powtórzyć z innymi drożdżami). Do dużej miski przesiać mąkę, dodać rozpuszczone w wodzie drożdże, cukier, sól i 3 jajka. Składniki wymieszać drewnianą łyżką. Stopniowo dodawać pozostałe 2 jajka, wyrabiając ciasto ręką. Wyrabiać przez około 10 minut aż ciasto będzie gładkie i elastyczne. Można też wyrabiać mikserem, specjalnym hakiem do ciasta drożdżowego, początkowo na wolnych obrotach, później zwiększyć do średnich.
  2. Stopniowo dodawać masło, po dwie łyżki, mieszając lub miksując. Szybko dodawać kolejne 2 łyżki masła, jak tylko poprzednie zmiesza się z ciastem. Miskę przykryć przeźroczystą folią i odstawić w ciepłe miejsce bez przeciągów, do czasu aż podwoi swoją objętość, na około 1 i 1/2 do 2 godzin. Uderzyć pięścią w ciasto, ponownie przykryć i wstawić do lodówki na noc.
  3. Masa serowa: cukier zmiksować z masłem, żółtkiem i cukrem waniliowym, a następnie stopniowo dodawać ser i miksować, aż wszystkie składniki się połączą.
  4. Ciasto rozwałkować na lekko posypanej mąką powierzchni, na prostokąt o wymiarach około 30 x 45 cm, cienki na 1/2 cm. Rozsmarować masę serową. Złożyć krótsze boki ciasta do środka, tak aby spotkały się pośrodku, przekroić ciasto w tym miejscu na dwie części. Każdą połówkę pokroić w poprzek na 12 pasków (lub 8). Ułożyć je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, w odległości 2 cm od siebie. Luźno przykryć folią i odstawić do wyrośnięcia na około 1 i 1/2 godziny.
  5. Piekarnik nagrzać do 190 stopni. Wierzch ciasta posmarować lekko roztrzepanym jajkiem. Piec na złoty kolor przez około 15 - 20 minut. Studzić na blasze ustawionej na metalowej kratce. Wystudzone posmarować lukrem (cukier puder zmieszać z gorącą wodą).

wtorek, 1 czerwca 2010

Ciasteczko na czerwiec



To były z pewnością jedne z najbardziej czekoladowych ciastek, jakie zrobiłam. Niech Was nie zmyli przepis, bo żeby na i w efekcie końcowym znalazło się 125 g i jedna kostka czekolady, kupiłam jej pół kilo, z czego wykorzystane zostało 400 g (i jedna kostka). Ale zaczęło się, jak zwykle, niewinnie.

Wymyślony przeze mnie efekt miał być kruchymi ciasteczkami z drobinkami ciemnej czekolady oraz lukrem z czekolady białej, jeśli szczęście dopisze, nieco zazielenionej od mięty . Mimo, że nie udało mi się dostać świeżej mięty (i właściwie tu nastąpił pierwszy moment, w którym przyszło mi zastanowić się, czy wszystko oby pójdzie gładko) i zadowoliłam się suszoną, w herbatce, z optymizmem przeszłam do działania. Początkowo szczęście nawet mi sprzyjało, bo ani jedno ciasteczko nie było spalone, co czasem się zdarza, ale, co zdarza mi się właściwie zawsze, żadne nie osiągnęło też lekko już niepokojącej fazy zbrązowienia, która co prawda nie ma jeszcze nic wspólnego ze spalenizną, ale ma już wiele wspólnego z gwałtownym spadkiem smaku.

Ciasteczka powoli sobie stygły, a ja przystąpiłam do przygotowania polewy. Zagotowałam śmietanę i wrzuciłam do niej woreczek z miętą. Po dziesięciu minutach zalecanych na opakowaniu herbatki aromat był słabo wyczuwalny, ale jakiś tam był. Śmietana była już w garnku, nie chciało mi się przygotowywać kąpieli wodnej, więc dorzuciłam czekoladę i zaczęłam podgrzewać na gazie. I wtedy wszystko kompletnie się zwarzyło. Ha, pomyślałam, tak to jest, kiedy rozsądek zostawia się za kuchennymi drzwiami i z niechęcią, ale jeszcze bez obrzydzenia, poszłam do sklepu po kolejną białą tabliczkę. Niestety, mimo, że tym razem podgrzewałam ją na parze, zwarzyło się po raz drugi. Trudno, pomyślałam, nie będzie ani biało, ani miętowo i zaczęłam rozpuszczać gorzką czekoladę, ale kiedy dodałam do niej śmietany, zwarzyło się po raz trzeci. Z rezygnacją przebrałam się po raz kolejny z dresu w dżinsy i poszłam do sklepu, tym razem przezornie kupując dwie tabliczki. I to jest właściwie koniec opowieści, bo nie ryzykowałam już dodawania do czekolady czegokolwiek, tylko stopiłam ją i posmarowałam ciastka. Nie ma jednak tego złego, bo przynajmniej idąc po zakupy po raz drugi (w sumie, trzeci) wpadłam na pomysł, żeby wykorzystać czekoladę z miętą, więc chociaż nie mogło być biało, to jest przynajmniej miętowo.

Właściwie po tym wszystkim nie bardzo chciało mi się jeszcze jeść, ale następnego poranka, kiedy robiłam zdjęcia, opary czekolady działały już na mnie mocno rozpraszająco. Ciastko w wersji z truskawką – zdecydowanie najlepsze, ma jednak tę wadę (wadę?), że trzeba szybko je zjeść.

PS Jeśli zastanawialibyście się, co stało się z jedną kostką, to trafiła ona na właśnie na truskawkę, a nie do mojej buzi, przynajmniej nie tak od razu.



Ciasteczka czekoladowo-miętowe
na podstawie przepisu Nigelli Lawson

Składniki:

200 g mąki
90 g masła
1 jajko
100 g cukru
pół łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
25 g bardzo drobno posiekanej gorzkiej czekolady

na polewę: czekolada z nadzieniem miętowym

dodatkowo: dowolne dekoracje na ciasteczka


Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki, oprócz czekolady, zagnieść, kiedy ciasto będzie tworzyć duże grudy dodać posiekaną czekoladę i jeszcze chwilę zagniatać, aż będzie można utworzyć ścisła kulę. Ciast owinąć folią i wstawić na godzinę do lodówki.
  2. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Ciasto wałkować niezbyt cienko (lub według upodobania) na posypanej mąką stolnicy i wycinać dowolne kształty, które następnie przełożyć na blachę, wyłożoną papierem do pieczenia. Piec ok. 12 minut, aż ciasteczka będą lekko przyrumienione.
  3. Czekoladę roztopić na parze, wymieszać, żeby utworzyła jednolitą masę i smarować nią ciasteczka. Dowolnie je dekorować. Kiedy polewa zastygnie, ciastka przełożyć do szczelnego pojemnika, o ile oczywiście nie zamierzacie zjeść wszystkich od razu. Z przepisu wyszło mi ok. 60 małych ciasteczek.