poniedziałek, 30 maja 2011

O miejscu, gdzie sezon na grilla trwa cały rok



Chyba każde miasto ma jakieś miejsce kultowe. W Krakowie jest ich pewnie wiele i w zależności od zainteresowań, każdy może wybrać coś dla siebie. Oczywiście wiadomo, w jakim kręgu zainteresowań my się poruszamy ;) i razem z Moniką wspólnie (nie po raz ostatni!) postanowiłyśmy wypróbować dla Was jedną gastronomicznych osobliwości Krakowa.

M. stwierdziła, że na pierwszy ogień musi pójść jakiś pewniak, coś, o czym na pewno da się napisać pozytywnie. I tak się stało ale... Zabierzemy Was w miejsce, w którym nie można oczekiwać wyrafinowanego smaku, eleganckiej obsługi i dyskretnego wystroju. Jego cechy to serwowanie nieskomplikowanego, plebejskiego menu i gotowość na przyjęcie dowolnej liczby zgłodniałych imprezowiczów w drodze między jedną a drugą knajpą. Otóż, Wasze świeżo upieczone naczelne recenzentki kulinarne z Krakowa odwiedziły niebieską nyskę.

Napisana małą literą „niebieska nyska” to wcale nie pomyłka, ani dowód mojego redakcyjnego roztargnienia. Prawie w centrum miasta, przy Hali Targowej, codziennie między 20 a 2 czy 3 w nocy staje niebieska nyska. Menu liczy 3 pozycje: kiełbasa z grilla (podawana na tekturowej tacce), bułka i darzona przez wszystkich nostalgią landrynkowa oranżada w szklanej butelce (skąd oni to biorą!?). A przed nyską niezmiennie kolejka. Cały lokal składa się z kawałka chodnika, ale standardy i tak wzrosły od mojej ostatniej tam bytności: koło nyski stoi, nieco chybotliwy i prowizoryczny, ale jednak – stół. My zdecydowałyśmy się na opuszczone o tej porze lady kiosków targowych – Wam także polecam tak zrobić, bo jest to zdecydowanie bardziej tradycyjny sposób konsumpcji, a do tego ma dodatkowy smaczek. Tętniące życiem przez większość dnia targowisko, w porach wieczornych nabiera charakteru rodem z filmu kryminalnego. Oprócz zgłodniałych lub żądnych nietypowych wrażeń tłumów, stałymi bywalcami są okoliczne „elementy”, które toczą uświęcone zwyczajem spory z panami ochroniarzami. Podsumowując: kiełbasa, jak kiełbasa, chociaż nie najgorsza, a buła jak buła, oranżada to smak dzieciństwa (ze wstydem wyznaję, że tym razem ją sobie odpuściłyśmy), ale jeśli chcecie przeżyć smak prawdziwej przygody w nocnym Krakowie, zalet tego miejsca nie można przecenić.

Jak zrobić kiełbasę z grilla każdy wie, jednak trudno mi było nawet w notce recenzenckiej zrezygnować z przepisu. Pamiętam jeden (jedyny chyba) przypadek, kiedy do dania użyłam kiełbasy. Parę osób powiedziało mi wtedy, że nie spodziewało się po mnie tak mało subtelnych smaków (chociaż samo danie było w sumie dość lekkie). Dzisiejszy wypiek (?) jest moim zdaniem całkiem subtelny. Anglosaski specjał, zwany „świnkami w kocykach”, nęcił mnie od dawna i wreszcie mogłam poddać się jego komicznemu, a zarazem rozczulającemu urokowi Jeśli jednak najważniejsze są dla Was dosłownie rozumiane walory smakowe, to dodam, że moja mama natychmiast porwała przepis do swojego zeszyciku.



Świnki w kocykach
źródło: Nigella gryzie

Składniki:

375 g mąki
3 łyżeczki proszku do pieczenia
1 czubata łyżeczka soli
25 g startego żółtego sera
250 ml pełnotłustego mleka
1 jajko
3 łyżki oleju roślinnego
50 mini kiełbasek lub kawałków kiełbasek/parówek


Do posmarowania: 1 jajko roztrzepane z odrobiną mleka i 1/2 łyżeczki soli

Wykonanie:
  1. Piekarnik rozgrzać do 220 stopni C.
  2. Mąkę i proszek do pieczenia wsypać do miski i delikatnie wymieszać widelcem z serem i solą. W drugiej misce wymieszać mleko, olej i jajko. Następnie mokre składniki dodać do suchych i zagnieść miękkie, dające się wałkować ciasto.
  3. Ciasto wałkować porcjami i kroić na prostokąty – wielkość dostosujcie do Waszych kiełbasek. Na bieżąco zawijać kiełbaski w kawałki ciasta i układać na blasze wyłożonej papierem do pieczenia.
  4. Posmarować je jajkiem z mlekiem i solą, a następnie wstawić do piekarnika na 12-15 minut.

A oto i niebieska nyska w całej okazałości ;) Za panem w krótkich spodenkach znajduje się grill, na którym smażone są serwowane specjały.

czwartek, 26 maja 2011

Patlijan boereg. Trudno wymówić, lepiej zjeść




Z czym kojarzy Wam się kuchnia żydowska? Dla mnie to przede wszystkim cebula i kilka, w większości pozbawionych znaczenia, pięknych słów, jak kugiel, czulent albo bajgiel. Ot, wygodny stereotyp, który pozwala mi mieć wrażenie, że orientuję się w temacie.

Do wyżej wymienionego zestawu dołączyłabym jeszcze połączenie (bardzo) słodkiego z wytrawnym. Tym razem jednak wychodzę poza potoczne wyobrażenia, bo takie właśnie było jedno z moich nielicznych spotkań z kuchnią żydowską. Miało ono miejsce w Łodzi, w październiku czy listopadzie zeszłego roku. Weekend pełen wrażeń, pod względem kulinarnym przebiegał mniej więcej tak, jak pobyt w Madrycie. Dlatego, kiedy, również niemalże na pięć minut przed odjazdem pociągu powrotnego, przypadkiem minęłyśmy z A. znaną restaurację Anatewka, po prostu nie mogłyśmy tam nie wstąpić.

Anatewka ma klimat dusznego mieszczańskiego salonu z końca XIX wieku. To komplement! Koronkowe serwety, mnóstwo niepotrzebnych-a-tak-niezbędnych bibelotów, pianino, ściany przeładowane obrazami, najczęściej portretami Żydów. Zamiast skrzypka na dachu podkład muzyczny zapewniała skrzypaczka na drabinie, ubrana w stylową sukienkę. Klimat potęgowała klientela (a restauracja była pełna!), która mimo współczesnych ubrań mogłaby uchodzić za szacowne rodziny bogatych fabrykantów, najznamienitszych mieszkańców miasta. W każdym razie, przyjemnie tak to sobie wyobrażać.

Miałam oczywiście ochotę na coś, co brzmi bardzo tradycyjnie, dlatego na moim talerzu znalazł się kurczak z cymesem. Trywialny, lecz ścisły opis to: kotlet z kurczaka w sosie z suszonych owoców smażonych w miodzie. Swoje wrażenia mogłabym podsumować mniej więcej tak: Panie kucharzu, danie było naprawdę dobrze przyrządzone, ale to chyba nie mój smak! Nie czułam się rozczarowana, bo w końcu pozytywne nowe doświadczenia nie zawsze muszą być przyjemne, byle tylko było ciekawie. A było!

Żeby nie zrobiło nam się od tego cymesu za słodko, teraz kilka uwag krytycznych. O ile klimat Anatewki jest super, sposób podania potraw pozostawił pewien niedosyt. To, że kurczak w cymesie nie stał się moim ulubionym daniem to kwestia gustu, jednak to, że frytki A. były zimne to... no, zamawiając frytki spodziewacie się, że będą jednak ciepłe, prawda? Uważam też, że restauracja tej klasy (i wcale nietania) nie powinna pozwalać sobie na ozdabianie talerzy SUSZONYM koperkiem. Ale, chociaż nie jestem pewna, czy przemawia przeze mnie autocenzura, czy też szczerość, i tak polecam Wam "Anatewkę".

Dzisiaj nie będziemy łączyć słodyczy i mięsa. W tym daniu nie ma też ani kawałeczka cebuli. Przepis pochodzi z warsztatów prowadzonych podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Sama nazwa jest intrygująca - patlijan boereg (na razie zapomnijmy o polskim tłumaczeniu, bo pozbawione jest uroku). Na końcu przepisu dopisek: specjalność egipska, popularna wśród Izraelczyków. Nie do końca wiem, jak to rozumieć, ale najbardziej nęcąca interpretacja nasuwa wnioski, że potrawa wywodzi się aż z czasów biblijnych. Wyobraźcie sobie. Mały Mojżesz pałaszujący patlijan boereg.

Szczerze mówiąc, to zdanie o starożytnym pochodzeniu to jedyne, co w tym przepisie może budzić zaufanie. Niestety, jak bardzo jest szalony uświadomiłam sobie dopiero krążąc między patelnią ze smażącym się bakłażanem oraz miską z twarogiem i jajkami. Pomyślałam, że to był błąd. Bakłażan i biały ser? Co za dziwaczne, absurdalne połączenie! I wiecie co? To było takie dobre!

* * *

Powędrowaliśmy sobie dzisiaj między Egiptem, Łodzią i Krakowem, jednak dzisiejszy wpis ma Was zachęcić do udania się zupełnie gdzie indziej, a mianowicie – do Wrocławia. Szczegóły po kliknięciu w banner w prawej kolumnie. Warsztaty kuchni żydowskiej też będą!



Patlijan boereg – nadziewany bakłażan

Składniki:
na 2 niezbyt głodne osoby

1 bakłażan
3 jajka
200 g rozdrobnionego twarogu
siekana zielona pietruszka (ilość wg gustu, u mnie – dużo)
cytryna
sól, pieprz, olej do smażenia

Wykonanie:
  1. Bakłażan pokroić w plastry. Posmarować je lekko z dwóch stron oliwą i posolić. Smażyć partiami na patelni grillowej lub zwykłej.
  2. Dwa jaja roztrzepać, wymieszać z serem, pietruszką, solą i pieprzem.
  3. Na patelni rozgrzać trochę oleju, na dnie rozłożyć plastry bakłażana, rozsmarować na nich ser i przykryć resztą bakłażana. Na wierzchu polać trzecim jajkiem, roztrzepanym i lekko posolonym. Patelnię przykryć i smażyć danie na małym ogniu, aż masa i jajko się zetną Oczywiście większość jajka spłynie z warzywa i zmieni się w omlet, ale to nic nie szkodzi. Przed podaniem potrawę posypać pietruszką i skropić cytryną.
  4. Przygotowanie na patelni się sprawdza, jeśli jednak macie wybór, wygodniej będzie chyba zapiec całość w piekarniku.

środa, 18 maja 2011

Zanim dojrzeją truskawki



W warzywniakach właśnie pojawił się rabarbar, a sądząc po wysypie przepisów z jego wykorzystaniem na blogach, dla wielu z Was jest to entuzjastycznie witana pierwsza owocowa zapowiedź lata. Mnie rabarbar kojarzy się z nielubianym kompotem z dzieciństwa, czasem bywał też nieprzyjemną niespodzianką w z pozoru pysznie wyglądającym cieście. Dzisiaj nie czuję już do niego niechęci, a zeszłoroczna próba przywrócenia go do łask okazała się udana, jednak było to zaledwie jak chwilowe zauroczenie, które, kto to wie, może i przy następnym spotkaniu przerodzi się w coś więcej. Zanim jednak do tego dojdzie, moją prawdziwą miłością pozostają truskawki.

Tymczasem, zanim się pojawią (już bardzo niedługo!), zwiastując wysyp jagód, malin, czereśni, wiśni, porzeczek... ach, nawet nie wiedziałam, że jest tego aż tyle, postanowiłam zafundować sobie coś słodkiego, ciężkiego i z kremem. Plan nie został do końca zrealizowany, bo jest słodko i z kremem, którego jest nawet całkiem dużo, efekt końcowy okazał się jednak nadspodziewanie lekki. Szwedzka migdałowa beza z nutką kawową, czekoladą i chrzęszczącym pod zębami mleczno-karmelowym pyłem, to niegdysiejsza propozycja Jul do Weekendowej Cukierni. Miałam ochotę już wtedy (półtora roku temu, czy to możliwe?) ją wypróbować, ale wiecie jak to jest, została odsunięta na dalsze miejsce w kolejce i udało się dopiero teraz. Przepis jest łatwiejszy i szybszy, niż możecie się spodziewać, z malutkim wyjątkiem. Krem w tej wersji to kulinarne haute couture, wymaga sporo uwagi i cierpliwości, jeśli ich nie macie, masę bazową zastąpcie zwykłym budyniem ze sprawdzonego przepisu. Ciasto naprawdę warte uwagi, bo mimo ogromnej słodyczy nie jest zamulaczem i poprawia humor w ten sposób, w jaki tylko cukier potrafi to zrobić.



Baaardzo rzadko to robię, ale tym razem przepis prawie bez zmian skopiowany od Jul (+ kilka moim uwag).

Szwedzki chrupki tort migdałowy (bezglutenowy)

Składniki:

Spody(3 blaty)
100 g zmielonych migdałów
płaska łyżka mąki ziemniaczanej
150 g cukru
4 białka

Do przełożenia
4 żółtka jaj
100 g cukru
200 ml śmietany kremówki
150 g masła
4 pojedyncze batoniki DAIM(w Ikeach) lub 1 "rolka"
cukierków WERTELS ORIGINAL(bądź innych tego typu karmelków mlecznych)

Na wierzch
100g mlecznej czekolady
ok. 50-70 ml kremówki
do posypania: daimy, wertelsy lub płatki migdałowe

Wykonanie:
  1. Spody: ubij białka z cukrem na sztywno, następnie delikatnie wrzuć migdały i kartoflankę, wymieszaj. Na papierze do pieczenia lub w tortownicy, rozsmaruj warstwę ciasta na koło o średnicy ok. 22 cm. W sumie na 3 takie koła (potrzeba 3 blatów). Piecz spody przez ok. 15-20 min w 180C. Potem ostudź.
  2. Przełożenie: rozmieszaj dokładnie śmietanę z żółtkami i cukrem w garnuszku. Postaw na ogniu i ostrożnie gotuj, aż masa zgęstnieje (pilnuj przez cały czas, żeby się nie ścięło, krem nie może się zagotować!). Kiedy masa będzie już gęsta (niezawodny test: ślad zrobiony palcem na tyle łyżki zanurzonej w kremie nie może się zlewać), zestaw z ognia, najlepiej natychmiast przelej do innego naczynia i ostudź. W tym czasie pokrusz walkiem batoniki daim, lub, gdy używasz karmelków, zmiel je w robocie kuchennym, albo moooocno potrzaskaj wałkiem (użyłam tłuczka do mięsa), wsadzając uprzednio cukierki do woreczka). Chodzi o to, by uzyskać takie "karmelowe drobinki", które cudownie chrupią w ustach i nadają dodatkowej słodyczy. Odłóż "okruszki":) na bok.
  3. Mając już ostygłą masę, rozmiksuj ją dokładnie z masłem. Krem może być dość rzadki, wtedy trzeba na chwilę włożyć go do lodówki – ale mój od razu był ok.
  4. A teraz weź jeden blat ciasta, rozsmaruj 1/3 kremu, posyp połową DAIMÓW lub 1/3 wertelsów i połóż drugi blat. Powtórz całą operację jeszcze raz. Następnie rozsmaruj resztę kremu na wierzchu 3 blatu i na bokach. Wstaw na chwilę do lodówki.
  5. Wierzch: rozpuść czekoladę ze śmietanką, w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce. Rozsmaruj na całej powierzchni ciasta. Posyp dwoma dodatkowymi pokruszonymi Daimami, wertelsami lub uprażonymi płatkami. Wstaw tort do lodówki, żeby wszystko dobrze się usztywniło. Po ok. 1 godzinie, można wcinać.

piątek, 6 maja 2011

Słodkie czy zdrowe? Rozwiązanie doskonałe



Bardzo nie lubię udawania. Ani w życiu – bo jest niesamowicie męczące, ani w kuchni – bo zazwyczaj jest niesmaczne. Chrupkie pieczywo (lub, o zgrozo, ryżowe), któremu producent przypisuje smakowitość świeżutkiej kromki na zakwasie, z margaryną (tak pyszną jak masło, a nawet lepszą i dodatkowo zdrowszą o syntetyczne witaminy), to nigdy nie będzie mój wybór, nawet jeśli w jakiejś chwili słabości zacznę się odchudzać.

Odchudzanie odchudzaniem, ale jednak myśl o tyciu, które by do niego prowadziło, niezbyt jest pociągająca. O ile tezę o przewadze odżywczej i zdrowotnej pełnoziarnistego żytniego chleba nad cienką kromką z paczki łatwo można obronić, to niestety, z tak kuszącymi (tu każdy może sobie podstawić co chce) batonikami czekoladowymi toffi i ptasim mleczkiem nie pójdzie tak prosto. Moim ulubionym "oszukiwaczem" są batoniki musli. Magiczne słowo "musli" pozwala na utrzymywanie iluzji, że człowiek o siebie dba, osiąga stan prawie niemożliwy: je ciastko, a ciągle je ma...

To przyjemne uczucie utrzymywało się we mnie dość długo, odkąd nie zostałam nałogowym widzem programu "Wiem co jem" i teraz studiuję etykiety produktów nie tylko z pasją, ale nawet z pewnym zrozumieniem treści wykraczającym poza datę przydatności. Cóż, nawet przed lekturą opakowania wiedziałam, że batoniki ze sklepu to tylko zagłuszacz sumienia. Rezygnacja z nich byłaby jednak ogromnym problemem: stanowią nieodłączną część mojego drugiego śniadania, niezbędną część mojego drugiego śniadania, zapewniającą równowagę i harmonię w całym systemie żywienia. A ja przez lata nie wymyśliłam, czym je zastąpić.

Oczywiście takie batoniki można zrobić samodzielnie. Upiec. Jeśli jednak ktoś z Was ma jeszcze gazowy piekarnik, wie, że nagrzewanie tego cudu trwa tyle, co, w przypadku batoników, pieczenie. To straszne marnotrawstwo czasu i energii. Korzystanie w procesie produkcji z piekarnika było wykluczone.

I zdarzył się cud. Telewizja pokazała mi problem, ale i przyniosła doskonałe rozwiązanie: batoniki z patelni. Pyszne, proste, zdrowe, pozbawione zbędnych wypełniaczy i zachęcające do poszukiwania coraz nowych kombinacji smakowych. Ale... czy zdziwi Was, jeśli napiszę, że właściwie pozostaję przy jednej, swojej ulubionej wersji (to ta druga)?



Połączenie miodu i lawendy to absolutny klasyk, ale trochę się go bałam, bo nigdy jeszcze nie eksperymentowałam z lawendą, a zapach ma omdlewająco intensywny i, hmm, mydlany. To jednak jest strzał w dziesiątkę, batoniki są przepyszne, chociaż przyznaję, ma się odrobinkę uczucie, jakby się jadło saszetkę zapachową, ale w dobrym znaczeniu, jeśli jesteście to sobie w stanie wyobrazić.

Batoniki z lawendą i migdałami

Składniki:

6 łyżek płatków owsianych (używam górskich)
dwie łyżki miodu
łyżeczka masła
1/2 łyżeczki zarodków pszennych
100 g migdałów
1 łyżeczka lawendy (do kupienia w niektórych aptekach)


Wykonanie:
  1. Migdały prażymy na patelni, zdejmujemy, wrzucamy płatki, a w tym czasie migdały kroimy - tylko trochę, cały czas jednak pilnując i mieszając płatki. Lekko zrumienione ściągamy z patelni, a następnie na patelnię dajemy miód, zarodki, masło i lawendę – czekamy, aż wszystko się rozpuści i połączy, po czym wsypujemy pozostałe składniki – chwilę podgrzewamy, mieszając od czasu do czasu. Ta chwila jest decydująca dla jakości batoników, trzymane na patelni zbyt krótko będą się rozpadać, zbyt długo - będą zbyt twarde. Nie ma się jednak za czym martwić, bo tak czy inaczej będą lepsze i zdrowsze od tych kupnych.
  2. Masa się smaży, a my przygotowujemy kawałek papieru do pieczenia i kładziemy go na np. desce do krojenia. Masę na batoniki wykładamy na papier, uklepujemy np. szpatułką i manewrując papierem (ja robię to wykonując z niego coś w rodzaju koperty) formujemy z masy prostokąt; ważne, by na końcu masa była przykryta. Na prawie gotowe batoniki kładziemy coś ciężkiego i czekamy, aż zastygną, po czym kroimy na dowolne kawałki. Podana ilość wystarcza na 8-9 niewielkich sztuk.



Kolejne dość klasyczne połączenie, a do tego absolutnie przeze mnie uwielbiane: orzeszki ziemne, czekolada, sól – czego chcieć więcej, a do tego to takie zdrowe! Batoniki, które widzicie na zdjęciu robiłam z karmelem, jednak to był nie do końca udany eksperyment - cukier zbyt szybko oblepił płatki i nie zdążył wszystkich pokryć przed zestaleniem się, ratowałam się dodając łyżkę miodu, ale i tak część masy pozostała w wersji "crunchy", a reszta raczej połamała się nieregularnie, niż dała pokroić na śliczne, równe kostki. Do tego karmel jest mniej elastyczny niż miód i gotowy produkt jest po prostu zbyt twardy. Podejrzewam, że wersja karmelowa jest do obronienia, jednak przy np. większej ilości masła, albo nawet i śmietany, co razem da pyszny karmelowy sos, jednak trochę obniży walory zdrowotne przekąski, a tego przecież nie chcemy... Podaję sprawdzoną wersję z miodem, również pyszną.

Batoniki z orzeszkami ziemnymi i czekoladą

Składniki:

6 łyżek płatków owsianych
100 g niesolonych orzeszków ziemnych
2 łyżki miodu
łyżeczka masła
1/2 łyżeczki zarodków pszennych
30 g czekolady
ewentualnie: kwiat soli lub sól gruboziarnista


Wykonanie:

  1. Fistaszki prażymy na patelni, zdejmujemy, wrzucamy płatki, a w tym czasie orzechy kroimy - tylko trochę, cały czas jednak pilnując i mieszając płatki. Ściągamy z patelni płatki, a następnie na patelnię dajemy miód, zarodki i masło – czekamy, aż wszystko się rozpuści i połączy, po czym wsypujemy pozostałe składniki – chwilę podgrzewamy, mieszając od czasu do czasu. Ta chwila jest decydująca dla jakości batoników, trzymane na patelni zbyt krótko będą się rozpadać, zbyt długo - będą zbyt twarde. Nie ma się jednak za bardzo czym martwić, bo tak czy inaczej będą lepsze i zdrowsze od tych kupnych.
  2. Masa się smaży, a my przygotowujemy kawałek papieru do pieczenia i kładziemy go na np. desce do krojenia. Masę na batoniki wykładamy na papier, uklepujemy np. szpatułką i manewrując papierem (ja robię to wykonując z niego coś w rodzaju koperty) formujemy z masy prostokąt; ważne, by na końcu masa była przykryta. Na prawie gotowe batoniki kładziemy coś ciężkiego i czekamy, aż zastygną, po czym kroimy na dowolne kawałki.
  3. Hartujemy czekoladę*: podgrzewamy na parze do 45 stopni, wkładamy naczynie do wody, czekamy, aż czekolada osiągnie 25 stopni, z powrotem umieszczamy nad parą i podgrzewamy do 32 stopni. Batoniki smarujemy czekoladą i posypujemy solą. Podana ilość wystarcza na 8 -9niewielkich sztuk.
*Hartowanie 30 gramów czekolady może wydawać się szaleństwem, ale dzięki temu batoniki lepiej nadadzą się na drugie śniadanie, bo po prostu czekolada nie będzie się poza lodówką tak łatwo topić.

PS Te przepisy włączam do cyklu o moich ulubionych potrawach, bo w końcu czy coś może bardziej zasługiwać na uwiecznienie, niż batoniki musli, które jem od lat 5 razy w tygodniu?