czwartek, 13 września 2012

Słońce w spiżarni: antidotum na deszczowe poranki


Szukam nowego pomysłu na dżem. Zazdrośnie patrzę na przetwory Bei, ale z żalem muszę zrezygnować z kuszących dżemów z figami (2,5 zł za sztukę?), odpadają wszelkie kompozycje alkoholowe (mam tylko mrożone białe wino i... trochę spirytusu). Ma być prosto, ale zaskakująco. W końcu znajduję: waniliowa nektarynka, opatrzona komentarzem, któremu nigdy nie mogę się oprzeć: „mój ulubiony”. Nic to, że ja wolę, kiedy słodycz jest przełamana kwaśną nutą, dlatego od początku wiem, że to nie będzie MÓJ ulubiony. Liczy się nowa kulinarna przygoda, a trochę słońca ze słoiczka w ciemne (!) już poranki na pewno się przyda.

***

Dziękuję Justynie za wyróżnienie Versatile Blogger, zabawa przewiduje m.in. napisanie o sobie 7 rzeczy, których nikt nie wie, ale przecież Wy już chyba wiecie wszystko ;) 




Dżem nektarynkowy
na podstawie: Delicious Days

Składniki:

600 g nektarynek (waga po obraniu i wypestkowaniu)
250 g cukru
1/2 laski wanilii
sok z 1/2 cytryny

Wykonanie:
  1. Nektarynki sparzyć gorącą wodą i obrać ze skórki - jeśli są dojrzałe (a powinny), to będzie schodzić łatwo, jeśli nie są, trzeba się wspomóc nożem.
  2. Obrane owoce pokroić na kawałki, przełożyć do miski i zasypać 100 g cukru. Odstawić na 1 godzinę.
  3. Pozostały cukier przełożyć do garnka, zalać sokiem puszczonym przez nektarynki i gotować, aż całkiem się rozpuści. Wtedy do garnka dołożyć owoce, sok z cytryny, ziarenka wyskrobane z wanilii i samą laskę. Gotować na niezbyt dużym ogniu.
  4. Początkowo syrop jest bardzo rzadki, potem jednak trzeba zacząć dżemu pilnować. Dżem jest gotowy, gdy kropla syropu upuszczona na bardzo zimny talerzyk zastyga. Jeśli macie ręczny mikser, dżem można teraz zmiksować na puree o pożądanej grudkowatości (tylko wcześniej wyjąć laskę wanilii). Jeśli nie macie miksera, nektarynki należy rozgnieść widelcem. Ja zaczęłam to robić już gdzieś w połowie gotowania, w sumie trzy sesje rozgniatania.
  5. Gotowy dżem przełożyć do słoików, dobrze zakręcić, odwrócić do góry dnem i czekać, aż wystygnie.  
Uwaga: z podanych proporcji wyszły mi niecałe dwa standardowe słoiczki, radzę więc wziąć wszystkiego trochę więcej.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Leniwa perfekcjonistka, czyli lepiej gotować niż sprzątać



Jakie uczucia budzi w Was „Perfekcyjna pani domu”*?

Podziw? Zazdrość? Poczucie winy? Mnie ogarnia przerażenie.

Zapomnijcie, że śmiałyście się kiedyś z udzielanych w czasopismach z zamierzchłych czasów porad, których efektem miał być stan klinicznej czystości i domowej harmonii zapewnianej przez tyczkowatą panią domu ze zgrabnym biustem i fryzurą prosto od fryzjera oraz odprasowaną elegancką kiecką. Lepiej pozbyć się złudzeń natychmiast, ponieważ nic się przez ostatnie dziesięciolecia nie zmieniło (a słuszność tej tezy może sobie sprawdzić każdy, włączając telewizor w poniedziałek o 22.30), przecież jak nie przejdziesz testu białej rękawiczki, twoje poczucie własnej wartości zupełnie słusznie spadnie do poziomu podłogi, gdzie jego miejsce, bo pomóc mu się podnieść może jedynie tydzień szorowania fug szczoteczką do zębów, względnie przyrządzenie własnego, tylko lepszego, środka typu domestos.  

Żeby nie było nieporozumień. Lubię, jak jest czysto. Przeważnie mam porządek. Myję naczynia nie tylko wtedy, kiedy nie mam już na czym jeść. Na szczęście są proste, przyjemne i szybkie sposoby dzięki którym nikogo nie będzie obchodziło, czy podłoga jest czysta, a firanki śnieżnobiałe. Sposoby dzięki którym wszyscy nazwą cię domową boginią, więc możesz nawet ukryć, że do ruszenia palcem skłonił cię tylko egoizm, czyli inaczej, łakomstwo. 

*Na wszelki wypadek: program telewizyjny, w którym nieszczęsne kobiety-bałaganiary są przemieniane w sprawne, wielofunkcyjne roboty domowe.


















 









Crumble brzoskwiniowe

Składniki:

75 g mąki
50 g mielonych migdałów
60 g masła
45 g cukru
ewentualnie trochę cukru waniliowego

4 dojrzałe brzoskwinie

Wykonanie:

Wszystkie składniki ciasta zagnieść w okruszki, jeśli macie na to czas można je następnie schłodzić w lodówce. Brzoskwinie przekroić na połówki, wyjąć pestki i ułożyć w żaroodpornym naczyniu wysmarowanym masłem. Posypać kruszonką. Piec około 25 minut w 180 stopniach. Kruszonkę można też zamrozić i kiedy przyjdzie wam ochota na jeszcze szybszy deser wyjąć z zamrażarki, posypać nią owoce i włożyć do piekarnika, piec 5-10 minut dłużej niż zwykle. Mniam.

Lody waniliowe
źródło: BBC Good Food

Składniki:

200 g słodzonego mleka skondensowanego
600 ml śmietany kremówki
ziarenka z 1/2 laski wanilii

Wykonanie:

Wszystkie składniki zmiksować razem, powinna powstać puszysta, chociaż nie bardzo sztywna masa. Przelać do zamykanego pojemnika i zamrażać przez kilka godzin. Można podjadać w międzyczasie, półzamrożony waniliowy shake też jest pyszny ;)


niedziela, 29 lipca 2012

Doskonałość dla każdego z dużą zawartością czekolady




























Puszczana natrętnie od kilku dni reklama pewnej firmy, produkującej odzież i inne sportowe akcesoria przekonuje, że każdy z nas może osiągnąć doskonałość. Miło w to wierzyć, dlatego lubię takie dokładnie przemyślane przez odpowiednich specjalistów spoty i ich optymistyczne przesłania, a nawet przez chwilę zachciało mi się dokonywać jakichś sportowych wyczynów. To uczucie raczej nie pozostanie ze mną na długo, ale są takie obszary, gdzie jednak potrzeba doskonalenia (się) nie znika. Dlatego kiedy zobaczyłam przepis na lody czekoladowe „Najlepsze jakie kiedykolwiek uda Ci się zjeść” (!), bez konieczności użycia maszynki, wiedziałam, że muszę przynajmniej spróbować zrobić kolejny krok ku osiągnięciu lodowego ideału.

Lody czekoladowe właściwie nie należą do moich ulubionych. Jest to związane z tym, że w przypadku lodów jestem gotowa pochłonąć każdą ich ilość, wręcz otwierając opakowanie nastawiam się na zjedzenie całego (dlatego przestałam już kupować te litrowe...), a z dobrymi lodami czekoladowymi jest to niemożliwe, bo tak jak ciasto czekoladowe powinny być bardzo intensywne w smaku i niezbyt słodkie. 

Te właśnie takie są. Wyjątkowo łatwe w przygotowaniu, mają też tę przewagę nad lodami wykonywanymi tradycyjną metodą, że już półprodukt, w postaci aksamitnego czekoladowego budyniu, nadaje się do (pod)jedzenia. Pozostało jeszcze zbyt dużo przepisów do wypróbowania, żeby jednoznacznie stwierdzić, że ten jest najlepszy, ale jednak, wbrew temu, co napisałam o koniecznych właściwościach dobrych lodów czekoladowych, trudno się od nich oderwać (wystarczy zastosować metodę podjadania po łyżeczce wprost z pudełka), dlatego warto spróbować, czy staną się Waszymi ulubionymi.


Lody czekoladowe
źródło: A cup od Jo

Składniki:
400 g słodzonego mleka skondensowanego
3/4 szkl. zwykłego mleka 
3/4 szkl. śmietany 30%
170 g czekolady 70%
1/4 szkl. kakao
1/2 łyżeczki espresso w proszku
łyżeczka ekstraktu waniliowego lub 2 łyżeczki cukru waniliowego
szczypta soli 


5 łyżeczek mąki kukurydzianej
2 łyżki zimnej wody

Wykonanie:
  1. W garnku zagotować mleko skondensowane, zwykłe mleko i śmietanę. Odstawić z ognia i wmieszać posiekaną czekoladę, ekstrakt lub cukier waniliowy, sól, kawę i kakao. Mąkę kukurydzianą rozmieszać z zimną wodą i dodać do masy czekoladowej.
  2. Garnek ponownie postawić na ogniu i ciągle mieszając gotować kilka minut, aż zgęstnieje.
  3. Masę przełożyć do miski i wystudzić, następnie przykryć folią spożywczą i schłodzić w lodówce, najlepiej przez noc.
  4. Po leżakowaniu w lodówce "lody" wymieszać, aby pozbyć się ewentualnego kożucha z wierzchu, przełożyć do zamykanego pojemnika, powierzchnię masy ściśle przykryć warstwą folii, a następnie pudełko zamknąć przykrywką lub przykryć kolejną warstwą folii. Przełożyć do zamrażalnika i czekać.
  5. Podobno lody nigdy nie zamarzają na kamień, moim się to jednak udało, co jednak nie zmartwiło mnie aż tak bardzo, bo zyskałam wreszcie dowód, że moja zamrażarka dobrze działa ;)



piątek, 13 lipca 2012

Niezależnie od poglądów, zawsze dobrze coś upiec


Tak trudno jest być konsekwentnym w poglądach.

No bo z jednej strony uważam, że nie należy samego siebie do niczego zmuszać. Istnieje wystarczająco dużo różnych zewnętrznych „muszę”, żeby w czasie wolnym jeszcze niepotrzebnie sobie coś narzucać. 

Jeśli tak brzmi zasada ogólna, to powinna ona dotyczyć również gotowania. I dotyczy, ale... Jednym tchem mogę powiedzieć: „Pewnie, jak nie lubisz, to tego nie rób” i „Nie wiem, jak Ty możesz jeść tylko te kupne rzeczy, przecież zrobienie czegoś znacznie smaczniejszego to kwestia 15 minut”.

Tak samo jest z pieczeniem. Wiem, dobre ciasto z dobrej cukierni jest dobre. Tylko, że te upieczone w domu jest lepsze. Niezależnie od tego, jak bardzo nie chciało mi się go robić (bo przecież tak też bywa) nie tylko smak dobrego masła, ale także nieuchwytna wartość dodana wyczuwalna jest w każdym kawałku, również wtedy, jeśli coś się troszkę nie uda, albo nie wygląda tak ładnie, jak by mogło. A czasami, żeby zrobić niesamowite ciasto też wystarczy 15 minut.*

Na tę tartę czekałam od dawna, co jakiś czas czytając sobie przepis i marząc o sezonie truskawkowym. A propos wartości dodanej, to ciasto stało się pretekstem do co najmniej dwóch dodatkowych przyjemności: zakupu formy z wyjmowanym dnem i zrobienia galaretki z czerwonych porzeczek (na opis licznych atrakcji z tym związanych zapraszam do Basi). Jeśli zdecydujecie się na zrobienie galaretki to oczywiście ta czynność wszystko wydłuża, ale nie AŻ tak bardzo, w końcu nie trzeba od razu brać się za 2 kilo porzeczek. A warto, naprawdę.

Truskawkom powiedzieliśmy już chyba „addio”, ale podobno z innymi owocami też jest pysznie.

*nie wliczając czasu chłodzenia i pieczenia ;)



Tarta z letnimi owocami

źródło: My French Kitchen

Składniki:

Ciasto:
1 1/3 szkl. mąki
1/2 szkl. mielonych migdałów
220 g masła
2/3 szkl. brązowego cukru
2-3 żółtka

Nadzienie:
1 kg truskawek*
1/2 szkl. galaretki z czerwonej porzeczki**

*kilogram tylko wtedy, jeśli tak jak ja, korzystacie z truskawek ostatnich w sezonie, normalnie ok. 500-700 g owoców wystarczy
**czymkolwiek ją zastąpicie, to nie będzie to samo, ostatecznie można wykorzystać cienką warstwę zwykłej galaretki (powtarzam: bez porównania)

Wykonanie:
  1. Do miski wsypać mąkę i migdały, wcierać w nie posiekane masło aż całość zacznie przypominać okruchy chleba. Wmieszać cukier, a następnie żółtka. Zagnieść ciasto, zwinąć w folię i schłodzić ok. 40 minut w lodówce.
  2. Ciasto wyłożyć na formę do tarty o średnicy około 25 cm (natłuścić ją, jeśli trzeba), najlepiej z wyjmowanym dnem. Ponownie chłodzić przez 20 minut.
  3. Piekarnik rozgrzać do 190 stopni. Na ciasto położyć papier do pieczenia i fasolę w ramach obciążenia. Piec 20 minut, po tym czasie usunąć papier i fasolę, obniżyć temperaturę do 150 stopni i piec jeszcze 25 minut. Ciasto powinno być lekko złotawe.
  4. Wystudzone ciasto delikatnie wyjąć z formy i wyłożyć na nie (dobrze osuszone!) owoce. Jeśli truskawki, to pozbawione szypułek i większe przekrojone na połówki. Całość pokryć galaretką, odstawić na godzinę do lodówki i zajadać. Tarta nie powinna stać dłużej niż dzień, ale nie sądzę, żeby to stanowiło dla kogoś problem ;)  



poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Wiosną rzodkiewka jest romantyczna



Nie jestem specjalnie odważna ani chętna do poznawania (pewnego rodzaju) nowych smaków i wcale nie zamierzam się tego wstydzić. Mrówki w czekoladzie, kurze dzioby i łapki albo nawet zwykłe flaki – nie, dziękuję. Może coś tracę, ale nie mam takiego wrażenia, bo pozostało ciągle mnóstwo rzeczy uważanych przeze mnie za potencjalnie pyszne, zanim będę musiała przejść do robactwa na słodko. Tak jak w każdej innej dziedzinie, tak i w kuchni wybieram ryzyko kontrolowane, dlatego moją największą ciekawość budzą niekonwencjonalne zestawienia dobrze znanych składników. Czyli tak dla pizzy z kalafiorem (okazało się to niezbyt fortunnym połączeniem) lub panny cotty z kukurydzą. Albo zupy z bakłażana, fasoli i sera ricotta z przepisu Jamiego Olivera, najbardziej mnie fascynującego przepisu z całej jego pierwszej książki.

[Teraz wzdycham]

W serialu „Downtown Abbey” (bo w końcu uległam jego urokowi) jest taka scena, w której jedna z bohaterek uczy się gotować i miesza coś w garnku a kucharka, bez spróbowania tego specyfiku, wyraża wątpliwość, czy da się to zjeść „bo tak nie może wyglądać cokolwiek, co nadaje się do jedzenia”. I to chyba najlepszy opis mojej biednej zupy. Lady Sybil zaczęła gotowanie od nowa, zupa Jamiego/moja w smaku była, mimo wszystko, nieszkodliwa (lecz nic ponadto), zjadłam bez przyjemność, nie potrafiąc wznieść się ponad to, że wygląda jak płynne błoto. Przepis podaję, ale zdjęcia, chociaż mam, to jednak nie pokażę.

W zamian przygotowałam dla Was coś o wiele ładniejszego i wymagającego wyjątkowo niewiele zachodu, a jednocześnie ekscytująco eksperymentalnego: romantyczną alternatywę dla marchewki z groszkiem lub kalarepką, wykonaną z rzodkiewki. W tej wersji subtelnieje zarówno kolor jak i smak rzodkiewki, a źródło pomysłu (o którym kiedy indziej) twierdzi, że jest nawet lepsza od warzyw klasycznie przygotowywanych w ten sposób. Ja się tak daleko nie posunę, ale na pewno warto spróbować.



Romantyczna rzodkiewka

Rzodkiewki pokroić na ćwiartki i ugotować (ok. 15 minut) w lekko osolonej wodzie. Większość wody odlać, rzodkiewki odrobinę posłodzić, dodać grudkę masła i oprószyć mąką, wymieszać i na chwilę postawić na ogniu, żeby mąka się "ugotowała" i całość zgęstniała. Osobno można przysmażyć na maśle bułkę tartą i polać nią rzodkiewki.
Pęczek rzodkiewek wystarczy jako dodatek do obiadu dla 2 osób.

Zupa z bakłażana, fasoli i sera ricotta albo zupa błotna
źródło: Oliver w kuchni

Składniki:
6 porcji

280 g fasoli namoczonej na noc
4 duże bakłażany
2 drobno posiekane ząbki czosnku
1-2 małe papryczki chilli drobno pokrojone (ja dałam suszone chilli w płatkach)
łyżka posiekanej świeżej bazylii
łyżka posiekanej świeżej pietruszki
ok. 560 ml bulionu drobiowego lub warzywnego
ok. 250 g sera ricotta


Wykonanie:
  1. Fasolę osączyć, zalać w garnku świeżą wodą, doprowadzić do wrzenia i gotować do miękkości, około 1 godziny.
  2. Bakłażany ponakłuwać nożem i piec w piekarniku przez 40 minut w najwyższej temperaturze, a następnie przekroić na połówki i wydrążyć miąższ ze środka.
  3. W garnku rozgrzać oliwę z oliwek, wrzucić papryczki, pietruszkę, bazylię i czosnek, chwilę smażyć. Dodać miąższ z bakłażanów, fasolę, wlać bulion i gotować przez 20 minut. Oddzielić połowę zupy i zmiksować ją na krem, połączyć z resztą, doprawić do smaku. Zupa powinna być kremowa i zawiesista, ale niezbyt gęsta. Na koniec dodać rozdrobnioną ricottę i zamieszać.
  4. Zupę nalewać do miseczek, spryskać oliwą z pieprzem i podawać ze świeżym chlebem.

piątek, 6 kwietnia 2012

Wesołych Świąt!



Wysyłanie kartek świątecznych nie jest moją mocną stroną. Najczęściej pozostają w sferze planów i to nie tylko w przypadku kartek tradycyjnych – pocztowych, ale także tych elektronicznych, a nawet świątecznych smsów.

Na szczęście dzięki pośrednictwu bloga mogę dobrzeć do większości osób, o których powinnam chcę pamiętać i także do wszystkich znanych mi osobiście, znajomych przez komentarze lub całkiem anonimowych Czytelników – życzę Wam radosnego świętowania, chociaż odrobiny słońca i, o czym nie wypada wprost nie wspomnieć, wielu pyszności.

Do zobaczenia po świętach!

A poniżej podejście nr 2 do próby przyspieszenia Wielkanocy – bardziej udane, przepis pojawi się wkrótce.



Jajko wg Magdy Gessler

Składniki:

6 jajek
1 mała cebula
1/2 pęczka kolendry (ja dałam pietruszkę)
1 łyżka tłustej śmietany
50 g płatków migdałowych
kilka całych migdałów (do dekoracji)


Wykonanie:
  1. Jajka ugotować na twardo i ostudzić, a następnie ostrożnie przekroić na połówki (w skorupkach! okazuje się to nie tak trudne, jak na to wygląda).
  2. Zawartość skorupek wyjąć, posiekać, połączyć z drobno pokrojoną cebulą, kolendrą i śmietaną, doprawić do smaku.
  3. Płatki migdałowe przyrumienić na patelni. Całe migdały sparzyć wrzątkiem, obrać ze skórki (ja tego nie zrobiłam) i również uprażyć, a następnie obtoczyć w soli.
  4. Farsz nałożyć do skorupek, przykryć płatkami migdałowymi i obsmażyć jajka na patelni na ciemnozłoty kolor, oczywiście smażyć farszem do dołu ;)
  5. Gotowe udekorować całymi migdałami.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Zrobiona w jajo. Przepiórcze



Może zauważyliście, że pojawia się u mnie raczej mało przepisów świątecznych. Kiedy na innych blogach trwa przegląd bab, mazurków i jajek pod różnymi postaciami, ja ciągle proponuję ciastka aktualne o każdej porze roku.

Bo mazurek zjedzony wcześniej niż w wielkanocny poranek to dla mnie prawie świętokradztwo. Lub, podchodząc do sprawy bardziej praktycznie, pozbawienie się połowy przyjemności. Oczywiście, z pewnego punktu widzenia, można by mówić raczej o mnożeniu przyjemności, ale to nie jest mój punkt widzenia. Dla mnie aksjomatem pozostaje fakt, że potrawy świąteczne są tak pyszne w przeważającej mierze z tego powodu, że jadane tylko raz do roku. I w związku z tym próbowanie ich wcześniej jest jak zepsuta niespodzianka czy spalony dowcip: po prostu nie ma już na co czekać.

Mimo tego zdecydowałam się dla Was (do pewnego stopnia) złamać tabu, chociaż jako dyplomowany socjolog powinnam wiedzieć, że za tego rodzaju wykroczenie przewidziana jest kara: w zamyśle urocze ciasteczka mające imitować przepiórcze jaja (moje tegoroczne odkrycie, chociaż na razie tylko w funkcji dekoracji) nie dość, że przypominają jedynie niewyrośnięte bezy, to jeszcze są twarde niczym kamienie.

Jak się jednak okazało, może i udało mi się zostać magistrem socjologii, co nie znaczy, że należało zaprzestać dokształcania się w innych dziedzinach. We francuskim oryginale ciastka nazywają się cailloux, czyli... kamyki, więc ich struktura nie powinna budzić zdziwienia. To odkrycie trochę mnie uspokoiło, bo oznacza, że wypiek, chociaż niezgodny z moimi oczekiwaniami, okazał się udany. Jeśli chcielibyście jednak te kamyki zjeść, to pomoczenie ich w kawie czy herbacie przekształca je w całkiem znośne ciastka.



Kamyki, albo przepiórcze jaja
(przepis dla osób obdarzonych mocnymi zębami i bogatą wyobraźnią)

źródło:
Merveilles. Delicieuses recettes au pays d'Alice

Składniki:

100 g cukru
100 g mąki
1 duże jajko (60 g)


Wykonanie:

Jajko ubić z cukrem na puszystą, jasną masę i delikatnie wmieszać mąkę. Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia nakładać niewielkie porcje ciasta. Odstawić na noc do wyschnięcia. Następnego dnia lekko oprószyć kakao i piec 10 minut w 170 stopniach.

czwartek, 29 marca 2012

Kuchenny recycling: metamorfoza zgniotków



Nie lubię zostawiać Was na zbyt długo. Komentarze, na które ciągle nie odpowiedziałam są jak wyrzuty sumienia, niepokoi coraz dłuższa lista niedotrzymanych obietnic. Ale czasami brakuje czasu, albo zdrowy rozsądek podpowiada, że po godzinach pracy spędzonych przed komputerem w wolnych chwilach lepiej rozstać się z monitorem. Innym razem lepiej po prostu pobyć samemu i radosne dzielenie się przepisami na kolejne ciastka jest tak odległe od aktualnego nastroju jak Wielkanoc od Bożego Narodzenia. Jeśli występują wszystkie te okoliczności (w porządku chronologicznym) okazuje się, że przerwa trwa trzy tygodnie.

Mam nadzieję, że moją długą nieobecność wynagrodzi Wam deserowa droga do nirwany, stosownie słodka i uczciwej objętości, która stanowi też więcej niż satysfakcjonujący sposób na wykorzystanie zgniotków z poprzedniego wpisu. To klasyczne brytyjske trifle, kolejna okazja do zamyślenia się nad niesłusznie złą sławą brytyjskiej kuchni. Co tu się rozpisywać, lepiej zrobić, bo chociaż deser wymaga sporo przygotowań, to bardzo, bardzo warto.

Ubijaczka do piany (a w tym wypadku – śmietany), widoczna na pierwszym zdjęciu, miała być pretekstem do rozważań o (tym razem) pozytywnej kreatywności, cóż, może kiedy indziej, esencją pomysłu na tamten wpis jest zachęcenie Was do skorzystania z tego nieskomplikowanego przyrządu (o ironio, teraz, kiedy wreszcie mam mikser elektryczny). Telewizyjni guru od gotowania mają rację, będzie o wiele lepiej, chociaż moim zdaniem sekret tkwi w łatwiejszym uchwyceniu momentu, kiedy konsystencja śmietany jest idealna – puszysta, ale jeszcze nie całkiem sztywna, a samo użyte narzędzie, tradycyjne czy nowoczesne, nie ma tu nic do rzeczy.



Trifle
na podstawie przepisu Nigelli

Składniki na 5-6 porcji:

gotowe biszkopty lub dowolne miękkie ciasto typu babka, biszkopt, drożdżowe też powinno się sprawdzić
150 g mrożonych malin (w sezonie świeżych)
sok z 1/2 cytryny
150 g cukru (75 g + 75 g)
4 żółtka
500 ml śmietany kremówki
ekstrakt lub cukier waniliowy
dodatkowy cukier do posłodzenia śmietany
pistacje do dekoracji (niekoniecznie)


Wykonanie:
  1. Żółtka ukręcić z cukrem (75 g) i cukrem waniliowym - tutaj też lepiej nie stosować miksera, bo nie chcemy do masy wpuścić powietrza, ma powstać kogel-mogel taki, jaki da się ukręcić łyżką (nie musicie się jednak przemęczać, po prostu chwilę pomieszajcie). 250 ml śmietany zagotować, wlać w dwóch porcjach do żółtek i połączyć obie masy. Przelać do czystego garnka i gotować na niewielkim ogniu do zgęstnienia, ciągle mieszając (to bardzo ważne!). Masa nie może się zagotować. Kiedy ślad pozostawiony palcem na tyle łyżki zanurzonej w kremie się nie zlewa, należy zdjąć garnek z ognia i zawartość natychmiast przelać do czystej miski. Przykryć folią spożywczą (żeby nie zrobił się kożuch) i ostudzić.
  2. Resztę cukru rozpuścić z odrobiną wody (powinna zwilżyć cały cukier) i kiedy wszystko się rozpuści dodać maliny i sok z cytryny. Gotować kilka minut, aż całość trochę zgęstnieje, jednak ciągle będzie rzadsza niż dżem. Ostudzić.
  3. Deser można przygotować w jednym dużym naczyniu (tak jest klasycznie), ja zdecydowałam się na pojedyncze porcje. Ciasto pokroić na mniejsze kawałki – jak duże zależy przede wszystkim od użytych naczyń – zanurzać w malinach i układać w pucharkach. Na to nałożyć warstwę kremu, a na górę odrobinę posłodzoną bitą śmietanę. Udekorować czym kto lubi (u mnie pistacje i suszone pączki róży).

środa, 7 marca 2012

Pożegnanie zimy #2 Dobre strony prószenia



Wiadomo, nie każdy wyjęty z piekarnika wypiek wygląda jak z eleganckiej cukierni, ale nawet ciastka przypominające fragment ekspozycji greckich marmurów z British Museum nie są jeszcze najgorszym, co może się przytrafić. Zresztą, przy takim ujęciu tematu stają się dziełem nie tyle nieudanym, co raczej interesującym, a pod antycznym zewnętrzem kryje się wilgotne i puszyste ciasto, na tyle dobre, że warto Wam je pokazać, nawet ujawniając przy tym swój brak kompetencji związany z wydobywaniem wypieków z foremek.

Jak dotąd nie mam szczęścia lub dość wprawy w używaniu formy w kształcie śniegowych gwiazdek, co, muszę przyznać, mocno mnie irytuje, jednak powoli, razem z (hurrra!!!) szalikami, czapkami i ciepłym płaszczem pora ją schować, więc na kolejną szansę poczeka do następnej zimy.

Słońce za oknem ciągle zwodzi, obiecując temperaturę znacznie wyższą niż jest w stanie zaoferować, dlatego postanowiłam pozostać w rozgrzewających (mimo cukrowego śniegu na ukrycie niedoskonałości) klimatach i przemycić w babeczkach smak indyjskiej herbaty z przyprawami. Przy zastosowanych środkach aromat okazał się zbyt subtelny=mało wyczuwalny, co nie przeszkodziło wcale temu, że na myśl o jeszcze lekko ciepłym ciastku polanym śmietanowo-miodowym sosem dotąd topnieję wewnętrznie. Jednak takie zgniotki gościom zaoferować, mimo wszystko, wstyd, ale nie ma tego złego, bo daje mi to okazję do spełnienia kolejnego kulinarnego marzenia i pewnie wkrótce będzie i o tym.



Babeczki na pożegnanie zimy
przepis: Joy the Baker z moimi zmianami

Składniki:

1 szkl. mąki
50 g masła
1 jajko
3/4 szkl. cukru
cukier lub ekstrakt waniliowy
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
szczypta soli


Czaj:
1/2 szkl. mleka
torebka herbaty ekspresowej (oczywiście można użyć liściastej ;)
laska cynamonu, kilka ziaren pieprzu i goździków


Polewa:
cukier puder
gęsta słodka śmietana
miód


Wykonanie:
  1. Mleko zagotować z przyprawami, wyłączyć gaz i na 3 minuty wrzucić torebkę herbaty. Mleko wystudzić i przecedzić przez sitko.
  2. Mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sodę i sól zmiksować z masłem (powstaną ciastowe okruchy), po czym w dwóch porcjach dolać herbaciane mleko wymieszane z jajkiem.
  3. Dowolne niewielkie foremki wysmarować masłem i przelać do nich ciasto - do połowy wysokości wystarczy, ciastka bardzo urosną.
  4. Piec w 180 stopniach około 20 minut lub do czasu, kiedy patyczek wetknięty w ciasto wychodzi suchy.
  5. Przygotować polewę: wymieszać wszystkie składniki i polewać ciastka bezpośrednio przed podaniem. Nie podaję proporcji, ponieważ w zależności od osobistych preferencji możecie zrobić dość gęsty krem (bardzo dużo cukru, niewiele śmietany) lub płynny sos (więcej śmietany, mniej cukru); masa jest uzależniająca, to takie miodowe słodkie mleko skondensowane.
  6. Uwaga: aby wzmocnić bardzo (bardzo) subtelny herbaciano-przyprawowy akcent, możecie parzyć herbatę dłużej, dodać więcej przypraw lub, co pewnie będzie najskuteczniejsze, ale znacznie mniej zabawne, dodać zmielone przyprawy bezpośrednio do ciasta.

czwartek, 1 marca 2012

Pożegnanie zimy #1 Brukselka



Tak, wiem, jeszcze za wcześniej, by ogłaszać koniec zimy. Dwa dni temu szalała zamieć śnieżna i za dwa kolejne dni może się powtórzyć. Jednak, marzec, chociaż kapryśny i zwykle brzydki jak siostra listopada, ma nad nim przewagę dźwięczącą w słowach "pierwszy dzień wiosny". Ten nadejdzie już za dwadzieścia dni, na razie możemy się jeszcze pocieszyć dobrymi stronami zimy, a czasami bywają one zielone jak... brukselka.

Co, nie lubicie? Owszem, ma specyficzny zapach, ale już (co się często słyszy jako argument przeciw) rozgotowywać jej nie trzeba, bo tak, to psuje cały smak, jednak zbyt długie gotowanie odbiera wszelkie walory także marchewkom, ziemniakom, brokułom i innym warzywom, a nikt z tego powodu nie skazuje ich na wygnanie z naszej kuchni.

Ostatnio dowiedziałam się, że brukselki można jeść również na surowo. Są świetne! Chrupiące i lekko ostre. No dobrze, Wy nie lubcie, ja akceptuję, ale w sumie bez szału. Tymczasem, za pomocą kilku składników których próżno szukać wśród tych, polecanych przez dietetyków, zrobiłam z niej coś, co mogłabym jeść na okrągło. Serio. Przysięgam. Ale w sumie, czemu się dziwić, nie jest to znowu takie odkrycie, że łyżka gęstej, słodkiej i tłustej śmietany wszystko zamieni w moje ulubione danie.

Mam nadzieję, że takie pożegnanie z brukselką sprawi, że jeszcze za nią zatęsknicie ;) A latem ten cudowny, kremowy sos można wykorzystać do marchewki czy fasolki szparagowej.



Najlepsza brukselka w kremowym sosie


Składniki:

ok. 200 g brukselki na osobę
czubata łyżka gęstej śmietany 36% (może być zwykła „lejąca” kremówka, ale wtedy potrzeba więcej)
1 czubata łyżeczka musztardy ziarnistej
łyżka pokrojonego boczku
trochę startego parmezanu
ząbek czosnku

Wykonanie:
  1. Brukselki umyć, obrać z wierzchnich, zepsutych listków i pokroić - większe na ćwiartki, mniejsze na połówki.
  2. Na patelni rozgrzać trochę oleju, wrzucić na niego boczek i podsmażyć do takiego stanu, jak lubimy, a następnie dorzucić brukselkę i czosnek. Chwilę smażyć, mieszając, bo brukselka łatwo przywiera, a następnie dolać tyle wody, by przykryła dno, posolić i popieprzyć; przykryć patelnię i dusić około 5-7 minut, aż warzywa zmiękną. Dobrze do nich zajrzeć w połowie gotowania, czy mają jeszcze wodę.
  3. Gdy brukselka jest już miękka dodać musztardę i śmietanę, wymieszać i chwilę gotować, by sos zgęstniał. Ewentualnie, jeśli jest za gęsty, dodać odrobinę wody. Można oczywiście użyć zwykłej musztardy, ale ziarnista fajnie wygląda i zabawnie strzela między zębami.
  4. Danie przełożyć na talerz, posypać parmezanem i zajadać. Mniam.

poniedziałek, 27 lutego 2012

Jak być dobrym



Dzisiaj, po raz pierwszy w historii tego bloga, będzie recenzja na nie. Zresztą, nie jestem pewna, czy rzeczywiście jest to pierwszy raz, kiedy Wam coś odradzam, ale na pewno po raz pierwszy robię to z premedytacją. A będzie o książce.

Jak być dobrym Nicka Hornby'ego miało być przyjemnym czytadłem, 100% relaksu i tyle tylko wysiłku intelektualnego, ile jest konieczne do złożenia literek. Tymczasem: pełna frustracja. Przez całą książkę właściwie nic się nie dzieje (co nie znaczy: nie zdarza), wszyscy bohaterowie bez wyjątku są niesympatyczni, koniec irytująco jak w życiu, a nie jak w książce: główna bohaterka, Katie, początkowo niezadowolona ze swojego małżeństwa, bo, ogólnie rzecz biorąc, mąż nie bardzo interesuje się, czego właściwie jej trzeba, dochodzi do wniosku, że zło oswojone jest przecież lepsze niż niepewność zmiany swojego życia; tymczasem mąż, David, ze sfrustrowanego, cynicznego egoisty zmienia się w chcącego zbawić świat egoistę, którego dobroczynność obejmuje wszystkich poza własną rodziną. Ostatnie zdania książki sugerują, że zakończenie było szczęśliwe.

To strasznie trudno jest być prawdziwie dobrym (cokolwiek to znaczy). Łatwo przekazać datek na białe wieloryby albo kupić bułkę dziecku, które o to prosi (chociaż w sklepie zwykle okazuje się, że chce jeszcze serek i jogurt). Uskutecznianie dobroci blisko i na co dzień, do tego poprzez dawanie innym tego, czego oni by chcieli, a nie tego, co sami uważamy, że jest dla nich dobre, bywa przeraźliwie męczące. Tylko chyba znacznie ważniejsze niż biedne dzieci i białe wieloryby – jest raczej mała szansa, że uda nam się odmienić ich los, tymczasem życie naszych najbliższych możemy poprawiać codziennie.

Przedstawię Wam skrajną i pozornie całkiem sprzeczną duchem z poprzednią wypowiedzią, ale najważniejszą propozycję: zacznijcie bycie dobrym od siebie. Często jest to najtrudniejsze, wymaga wysiłku i odwagi. A czasami wystarczy zwykły kubek herbaty, na przykład z imbirem, cytryną i brązowym cukrem. Mam dla Was jego wyrafinowaną, hedonistyczną i postmodernistyczną ;) wersję, bo bez herbaty, ale cała reszta pozostaje.



Makaroniki o smaku rozgrzewającej herbatki

Składniki:

makaroniki:
120 g mielonych migdałów
200 g cukru pudru
50 g brązowego cukru
100 g białek (około 3)*
1 łyżeczka mielonego imbiru


imbirowy lemon curd:
1 jajko
30 g cukru
sok z 1 cytryny
40 g masła
kawałek imbiru (mój miał ok 1,5-2 cm, pokroiłam go w duże kawałki, tak, by łatwo się dały wyłowić z gotowego kremu)


ewentualnie: kilka świeżych listków mięty

*białka, jak zwykle przy makaronikach, powinny odstać w temperaturze pokojowej co najmniej 24 godziny. Ale jeśli macie świeże, to też nie trzeba się przesadnie martwić.

Wykonanie:
  1. Białka ubić na sztywno, po czym wsypać brązowy cukier i ubijać, aż się rozpuści. Do masy (szpatułką!) wmieszać w dwóch porcjach migdały z cukrem pudrem i imbirem. Masę mieszamy zawsze od dołu miski, nigdy w kółko.
  2. 2 blachy wyłożyć papierem do pieczenia i nakładać na nie niewielkie, okrągłe porcje ciasta (tytką lub za pomocą 2 łyżeczek). Makaroniki odstawić na około 30 minut lub do czasu, aż dotknięta powierzchnia ciasteczek będzie sucha.
  3. Makaroniki piec 12-15 minut w 160 stopniach.
  4. Lemon curd: sok z cytryny, masło i imbir włożyć do rondelka i podgrzewać, aż masło się rozpuści.
  5. Jajko z cukrem wymieszać trzepaczką - cukier ma się mniej więcej rozpuścić, ale nie ubijamy kogla-mogla. Do jajka z cukrem wlać połowę gorącego soku cytrynowego, zamieszać, wlać resztę, zamieszać, po czym całość ponownie przelać do garnka. Masę gotować na małym ogniu do zgęstnienia, ciągle mieszając. Gorący lemon curd przelać do miseczki, przykryć folią (żeby nie utworzył się kożuch) i odstawić do ostygnięcia.
  6. Makaroniki przekładać ostudzoną masą, ja dodatkowo do niektórych ciasteczek dołożyłam po pół listka mięty.
  7. Następnym razem dałabym trochę więcej imbiru do kremu - jego smak był prawie niewyczuwalny. Kawałki imbiru można albo wyjąć z kremu, albo nie, stanowią intensywną, ale nie nieprzyjemną niespodziankę.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Czekolada



Czekolada.

Sam dźwięk tego słowa powoduje polepszenie nastroju (jest odwrotnie tylko jeśli się odchudzasz).

Czekoladowy weekend. Po raz trzeci na mojej liście świąt. I tak jak przed każdym innym świętem, już od dłuższego czasu myślę, co by tu zrobić, czym Was i siebie zaskoczyć. Ale, przynajmniej według mnie, święta to nie jest czas eksperymentów. No, w każdym razie zawsze muszą pojawić się też rzeczy znane, lubiane i wypróbowane.

W święta powinno być trochę nudno. Bezpiecznie, kojąco i przewidywalnie.

Zaraz, zaraz, nudno? Czy słowa czekolada i nuda wzajemnie się nie wykluczają? To chyba jedna z tych rzeczy, o której ciężko dłużej niż na 10 minut powiedzieć: nie chcę, mam już dość.

Tak samo jest z ciastem czekoladowym. Łatwy i szybki przepis. Żadnych komplikacji. Pytań. Wątpliwości. Niepewności dotyczącej efektów. Na pewno się uda. Jeśli będzie nieco niedopieczone, to nawet lepiej.

A jeśli pierwszy kawałek zaspokoi Waszą potrzebę poczucia, że jest tak, jak być powinno, kolejny posypcie pomarańczową solą. Sól i czekolada to zgrany duet. Kontrolowane ryzyko, którego nie pożałujecie.



Ciasto czekoladowe z solą pomarańczową
źródło: Tomek Woźniak, Kuchnia 2/2011

Składniki:

200 g gorzkiej czekolady
4 jajka
250 g cukru
100 g masła
60 g mąki
60 g kakao
50 g posiekanych orzechów lub migdałów

sól pomarańczowa: sól morska, skórka otarta z 1 pomarańczy


Wykonanie:
  1. Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (czyli, np. połamaną czekoladę wkładamy do małej miseczki, a tę do większej miseczki z gorącą wodą). Masło utrzeć z cukrem, kiedy masa będzie jasna i puszysta dodawać po jednym jajku, a następnie wmieszać czekoladę, a potem mąkę, kakao i orzechy.
  2. Formę 20x25 cm wyłożyć papierem do pieczenia i przełożyć do niej ciasto. Piec około 30 minut w 180 stopniach. Ciasto po upieczeniu powinno być zwarte, ale ciągle wilgotne.
  3. Sól ze skórką pomarańczową utrzeć w moździerzu (lub po prostu wymieszać) i posypywać nią kawałki ciasta. Aby sól można było dłużej przechowywać, należy ją upiec w temperaturze 140-160 stopni, aż skórka cytrusowa wyschnie i będzie się dała rozetrzeć między palcami (ok. 10-20 minut).
  4. Zrobiłam ciasto z połowy porcji w formie 16x16 cm.

piątek, 10 lutego 2012

Zbytecznik kuchenny powraca! #6



Kiedy przedmiot z niezbędnego-użytecznego zamienia się w nadmiarowy-niekonieczny gadżet, przy którego zakupie należy mieć wyrzuty sumienia z powodu wyrzucanych pieniędzy i pełne poczucia winy myśli o niedomykających się szafkach?

Ile użyć w roku gwarantuje, że nasz nabytek jest usprawiedliwiony? Czy wystarczą dwa, trzy, cztery... A co z pestkownicą do wiśni, albo z zastawą na specjalne okazje? Być może, jeśli używa się jej tylko w święta, to niepotrzebnie zajmuje miejsce, należałoby ją sprzedać na Allegro i osiągnąć realny zysk. Jeszcze bardziej kłopotliwe są urządzenia, które co prawda prawie nigdy nie opuszczają swoich ciemnych kątów, ale nie da się ich niczym zastąpić, jak zastawy świątecznej – codzienną, a pestkownicy – spinaczem do papieru. Taki palnik do creme brulee to dobry przykład – sugestia, że do satysfakcjonującego przyrumienienia cukru wystarczy grill w piekarniku to obrzydliwy przykład skąpstwa, a nie gospodarności (bo to naprawdę nie działa tak, jak trzeba!).

Jednak, jak przy okazji wzbogacania się o rozmaite inne materialne dobra, tak i w przypadku zbyteczników, należałoby wziąć pod uwagę to, czego nie da się zmierzyć ani centymetrami sześciennymi szafki, ani liczbą razy, kiedy te centymetry na chwilę stanowią niewykorzystaną powierzchnię do przechowywania, ani nawet ceną wyrażaną w złotych polskich. Bo w przypadku zbyteczników (co może, ale nie musi zaistnieć w przypadku patelni, garnków, sztućców i szklanek), najważniejsza jest satysfakcja z samego posiadania. Jeśli zaś ta satysfakcja nie zmniejsza się wraz z upływem czasu, wszelkie inne miary przestają mieć znaczenie. Takie przynajmniej jest moje zdanie ;)

Mój dzisiejszy zbytecznik, czego może nie widać na zdjęciach, ma 8 centymetrów wysokości. Wygląda jak tarka dla lalek i tak też, jak zabawkę, zamierzałam go potraktować. Okazało się jednak, że to jeden z najczęściej użytkowanych przedmiotów w mojej kuchni, doskonale sprawdza się do tarcia czosnku, parmezanu i gałki muszkatołowej (bo z ta kupowana w proszku jest mniej więcej tak dobra, jak karmelowa skorupka z piekarnika). Proponuję Wam szybki, łatwy i pyszny makaron, który pozwala w pełni wykorzystać zalety małej tarki.

Tych, którzy nie wiedzą, o co z tym całym zbytecznikiem chodzi, zapraszam do przeczytania poprzednich postów na ten temat.



Makaron ze szpinakiem i białym serem
1 porcja

Składniki:
80-100 g dowolnego makaronu
2 garście szpinaku (czyli tyle listków, ile uda Wam się podnieść za jednym razem, nie taka garść, jak garść orzechów)
80 g białego sera
ząbek czosnku, starty
2 łyżki startego parmezanu
gałka muszkatołowa


Wykonanie:
  1. Na patelni rozgrzać olej i podsmażyć na nim chwilę czosnek. Dodać z grubsza posiekany szpinak, po chwili smażenia zamieszać, bo liście na dole już straciły objętość, trzeba więc dać szansę tym na górze, przemieszczając je na dół. Szpinak smażyć, aż cała woda odparuje.
  2. Ser rozgnieść widelcem razem z połową parmezanu, dodać usmażony i lekko przestudzony szpinak, doprawić solą, pieprzem i gałką.
  3. W międzyczasie ugotować i odcedzić makaron. Kilka łyżek wody z gotowania dodać do sosu, wymieszać. Połączyć sos i makaron, przełożyć na talerz i posypać pozostałym parmezanem.
  4. Uwaga: porcja sosu jest taka, jak lubię ja, czyli duża. Jeśli ktoś woli zachować bardziej włoskie proporcje, to może wystarczyć nawet dla dwóch osób. Niezbyt głodnych, powiedzmy.

niedziela, 5 lutego 2012

Baba Śnieżna i Wiosenna, czyli słodkie lekarstwo na mrozy



Cupcake'i można kochać, albo... pozostawać wobec nich obojętnym. Bo cupcake'i są jak lemoniada z woreczka, jak gofry nad morzem, jak kiełbaski z ogniska. Ważniejsze od smaku są wszystkie ukryte w nich znaczenia, a w tych śliczniutkich babeczkach z kremem mieszczą się pozytywne nastawienie i radość życia – mniej więcej, w każdym razie. Ale jednak lepiej, żeby były naprawdę dobre, prawda? I dlatego zapraszam Was do lektury mojej pierwszej śląskiej recenzji.

Do Big Baba Cupcakes trafić nie tak łatwo, prowadzą tam małe drzwiczki wciśnięte między inne punkty handlowo-usługowe, a dodatkowo jeszcze wąski korytarzyk. Początek jak z „Alicji w krainie czarów”, a dalej coraz lepiej. W środku niewielkie, kolorowe pomieszczenie z osobnym kącikiem dziecięcym. Słychać nastrojową muzykę puszczaną z winyli. A za szklaną szybką baby - czyli słodkie babeczki, i chłopy, czyli babeczki wytrawne.

Muszę się Wam przyznać do pewnej słabości – zwykle będąc w nowym miejscu pytam obsługę o radę, chociaż wcale nie mam zamiaru z niej korzystać, to znaczy, może i mam, w pewnym sensie, ale i tak najczęściej zadając pytanie: Co pani poleca? mam jakąś upatrzoną ofiarę. Tym razem też tak było, a moją babeczką pożądania była Polska Baba biało-czerwona. Od dawna marzyło mi się spróbowanie sławnego red velvet cake, ale sama piec go nie zamierzałam z powodu organicznej niechęci do barwników spożywczych (dla niewtajemniczonych – jak nazwa wskazuje, ciasto jest czerwone). Kupując ciastko, nie musiałam jednak się nad tym zastanawiać. Baba była zresztą bardzo dobra, przykryta kremowym serkiem. Nie wiem, jak oni to robią, ale babeczkom w Big Babie udaje się zachować tę łatwą do naruszenia równowagę między kremem a ciastem – wiecie, jak kremu jest za mało, to ciastko jest suche, jak za dużo – za słodkie i szybko przestaje sprawiać przyjemność.

Na tapetę poszła jeszcze urocza Śnieżna Baba, z białą czekoladą w środku (która ma tę właściwość, że po upieczeniu, nawet jak wystygnie jest lekko rozpuszczona) oraz rozkosznym kokosowym śnieżkiem. Mmmm... To było naprawdę pyszne.



W Big Baba Cupcakes podają jeszcze m.in. świetną kawę i czekoladę z piankami, na którą koniecznie muszę wrócić – bo jednak dwie babeczki i jeszcze porcja czekolady to za dużo nawet dla mnie. Odkrycie tego miejsca uważam za prawdziwie dobrze wróżący początek wytyczania kulinarnej mapy Śląska, a nawet prawdziwie dobry początek mojego tutaj powrotu – babeczkowy optymizm chyba na mnie podziałał.

Big Baba Cupcakes
ul. Gliwicka 16
Bytom
Big Baba na Facebooku



Moje dzisiejsze babeczki są nieco oddalone od cupcake'owego wzorca, który jest (ale w pozytywnym sensie) trochę zamulający, idealny na zimę, wypełniający słodkim spełnieniem. Ja zrobiłam lekkie ciasto biszkoptowe, do tego także bardzo lekki krem, a chociaż wszystko jest (jednak) bardzo słodkie, ze ścieżki błogiego zasłodzenia zawraca nas intensywna cytrynowa nuta. Trochę wiosny w samym środku mrozów, po prostu.



Wiosenne babeczki na zimowe dni ;)
około 15 babeczek

Ciasto:
60 g mielonych migdałów
60 g mielonych (niesolonych) pistacji*
4 jajka (osobno żółtka i białka)
1 niecała łyżeczka octu 6% (np. winny)
125 g cukru pudru
20 g mąki ziemniaczanej


Syrop:
50 g cukru
sok z 1 cytryny


Krem:
150 ml śmietanki 30%
1 białko
30 g cukru
sok z 1/2 cytryny
skórka z 1/2 cytryny
1 łyżeczka żelatyny


dekoracja:
pistacje, skórka cytrynowa

*pistacje są koszmarnie drogie i trudno je dostać, dlatego możecie je zastąpić migdałami, smak będzie nadal dobry, ale oczywiście zielony kolor przepadnie

Wykonanie:
  1. Żółtka ubić z cukrem, pod koniec ubijania dodać ocet. Z białek ubić pianę. Żółtka delikatnie wymieszać z pianą, mąką, pistacjami i migdałami. Formę do muffinek wyłożyć papierowymi papilotkami i nakładać do nich ciasto.
  2. Babeczki piec 15-20 minut w 180 stopniach.
  3. Zrobić syrop: zagotować cukier z sokiem cytrynowym i podgrzewać, aż cukier się rozpuści.
  4. Jeszcze ciepłe babeczki w kilku miejscach podziurawić patykiem do szaszłyków i każde ciastko polać 2 łyżeczkami syropu (trochę musi go zostać, będzie jeszcze potrzebny).
  5. Przygotować krem: śmietanę ubić z sokiem i skórką z cytryny oraz cukrem. Pod koniec ubijania dodać żelatynę rozpuszczoną w tak małej ilości gorącej wody, jak się uda. Osobno ubić pianę z białek i połączyć obie masy.
  6. Krem nakładać na wystudzone babeczki np. za pomocą dwóch łyżek lub papierowej tytki. Żeby wystarczyło na wszystkie babeczki, czapeczki powinny być mniej więcej takie, jak na zdjęciach.
  7. Pozostały syrop cytrynowy ponownie zagotować i podgrzewać, aż zgęstnieje. Dodać do niego lekko posiekane pistacje i kiedy całość przestygnie (gorące będzie rozpuszczać krem) udekorować babeczki. Można też posypać je skórką startą z cytryny.

niedziela, 29 stycznia 2012

Kuchenne rękodzieło



Lubicie robótki ręczne? W odległych czasach dzieciństwa pewnie każdy z nas uszczęśliwiał członków rodziny wyrafinowanymi prezentami produkcji własnej. Kiedy byłam już trochę starsza, mama i babcia dostawały naprawdę ładne serwetki, często w banalne krzyżyki, ale czasem był to wysublimowany haft richelieu czy, mój ulubiony, nie tak trudny, lecz bardzo efektowny, hardanger. Przy tego typu działalności niezbędna jest cierpliwość, a wiadomo, że tej zawsze mam deficyt. (Charakter należy jednak ciągle uszlachetniać i podjęłam pewne, wyjątkowo wymagające = nudne i pracochłonne, rękodzielnicze wyzwanie, prawie mi się płakać od tego chce, ale obiecałam sobie, że to zrobię. Jak skończę, to się pochwalę ).

Czy kuchenne rękodzieło również wymaga cierpliwości? Wydaje mi się, że można pokusić się o taką teorię: jeśli przy czymś trzeba się dużo napracować (np. przetwory), to efekty są w miarę szybkie. Jeśli zaś coś składa się zaledwie z paru ruchów, tam przesypać, tu zamieszać, to zwykle czas oczekiwania na rezultaty jest długi. Nie jest to szczególnie przemyślana teoria, bo wymyśliłam ją w tej chwili, ale przykłady, o których zaraz będzie mowa, ją potwierdzają. Takie pieczenie chleba. Na zakwasie nawet. W pewnym uproszczeniu, wymaga odmierzenia i wymieszania składników, a główna trudność polega na czekaniu, aż ciasto wyrośnie. A potem się upiecze. Chyba, ale za to nie ponoszę odpowiedzialności, że ktoś uprze się wybrać przepis, w którym chleb się wyrabia. Tak, wtedy jest ciężko, długo i męcząco.

Jednak, że potrafię upiec chleb, chociaż za każdym razem sprawia mi to taką samą radość, wiem od dawna, chciałam spróbować czegoś nowego. Stary numer dodatku kulinarnego do GW natchnął mnie, jak można wykorzystać zapomniane odkrycie mleka od krowy (klik!): takie mleko można postawić na zsiadłe. A ze zsiadłego można zrobić ser. Cała praca do wykonania to trzykrotne przelanie mleka i tego, co z niego powstaje, z jednego naczynia do drugiego. Czekania jest mnóstwo (u mnie chyba 5 dni), ale w tym czasie można pomalować paznokcie albo zająć się czymś innym, równie pożytecznym. A za wykazanie się tak wspaniałą siłą charakteru na pewno spotka nas nagroda w postaci własnego, pysznego serka.



Domowy biały ser

Składniki:

dowolna ilość niepasteryzowanego mleka (z 1l wyszedł mi malutki, najwyżej 150 g serek)
gaza


Wykonanie:
  1. Świeże (nieprzegotowane!) mleko wlać do dowolnego naczynia, postawić w ciepłym miejscu i czekać, aż mleko się zsiądzie – czyli na górze oddzieli się śmietana, a na dole zostanie serwatka. U mnie trwało to pięć dni.
  2. Zsiadłe mleko przelać do garnka i delikatnie podgrzać – z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że im krócej, tym lepiej. W żadnym wypadku mleka nie należy gotować! Chodzi tylko o to, żeby ponownie coś tam oddzieliło się od czegoś tam.
  3. Sitko wyłożyć gazą i przelać tam mleko. Kiedy większość serwatki oddzieli się od sera, zawiązać gazę w supeł i podwiesić np. na kranie. Znowu czekać. Ile? Aż ser będzie tak zwarty, jak lubicie, ja trzymałam go w ten sposób najwyżej godzinę.
  4. Jeśli nie możecie dostać niepasteryzowanego mleka, to należy zrobić tak (aczkolwiek tylko przepisuję, bo nie próbowałam): dowolne mleko (np. UHT) zagotować i studzić, aż będzie letnie. Wymieszać z kwaśną śmietaną (2-3 łyżki na każdy na litr mleka) i postawić na zsiadłe. Dalej postępować zgodnie z przepisem.

wtorek, 24 stycznia 2012

Na kawę i ciastko. Podróż w czasie wliczona w rachunek



To mogłoby wydarzyć się w Wiedniu. Wystarczy jednak pojechać do Krakowa i wraz z tłumem turystów skierować swe kroki ku Sukiennicom. Póki co, ciupagi i bursztyny zostawiamy na później i szukamy wejścia do kawiarni Noworolskiego. Chociaż niby jest w miejscu świetnym i eksponowanym, to jednak trudno ją zauważyć (podpowiadam więc, że to po stronie kościoła Mariackiego), trzeba mieć także trochę odwagi by tam wejść, bo nobliwe wnętrze onieśmiela.

A za szybką czeka inny świat. Nawet osoby zupełnie pozbawione wyobraźni, wśród ciężkich dekoracji, wielkich luster i stylowych mebli, prędzej są sobie w stanie wyobrazić ściśnięte gorsetami panie w wielkich kapeluszach niż dwie dziewczyny w dżinsach (chociaż, szczerze mówiąc, miałam jednak spódnicę, jedną z moich ulubionych, w matrioszki), czyli Monikę i mnie.

Kawiarnia powstała w 1910 roku i chociaż przechodziła różne koleje losu (których Wam oszczędzę), to ciągle należy do rodziny Noworolskich. Podobno nadal, tak jak w najdawniejszych jej dziejach, przychodzi tu elita Krakowa. Co być może pozostaje w sprzeczności z faktem, że we wnętrzu unosi się duch mieszczański, prosto z Zapolskiej. Właściwie ta recenzja mogłaby się na tym zakończyć, bo to atmosfera jest głównym powodem, dla którego do Noworola warto wstąpić. Żeby jednak oddać mu sprawiedliwość, zamówiony przeze mnie trójczekoladowy mus na biszkoptowym spodzie (tort fantazja, jak mi się wydaje) był naprawdę pyszny i muszę kiedyś sama tego spróbować. Jeśli czegoś zabrakło, to dyskretnej i fachowej kelnerskiej obsługi. Nie chcę przez to powiedzieć, że z kelnerem, który nas obsługiwał, było coś nie tak. Jednak był to, jak wszędzie, student, a nie pasujący do tego miejsca i tej epoki pan w średnim lub starszym wieku, z wyniosłą miną, pełen dumny ze kelnerskiej profesji; ale może tylko tak się rozmarzyłam oglądając ostatnio „Obsługiwałem angielskiego króla".

Prawa ekonomii są nieubłagane, a pokusa uniknięcia składek ZUS, którą gwarantuje zatrudnianie studentów duża, my tymczasem przechodzimy do zupełnie innych pokus. Przepis dzisiaj oryginalny z Noworola, do tego niewymagający pieczenia i żadnych kulinarnych talentów, a jedynie zaliczonych zajęć plastycznych w przedszkolu. Jest jedno małe ale, można je jednak spokojnie ominąć, o czym dalej w przepisie. Jak zauważycie, całość łączy się za pomocą mocnego alkoholu, czy czuć go bardzo, czy tylko trochę - zdania były podzielone, trzeba więc spróbować samemu.

Monice dziękuję za kolejną wyprawę i lecę sprawdzić, co ona napisała i upiekła.



Palermo
źródło: Kuchnia 3/2003, przepis podany przez kawiarnię „Noworolski”

Składniki:

500 g mielonych orzechów włoskich
500 g cukru pudru
50 g drobno posiekanej skórki pomarańczowej w cukrze
50 ml brandy
50 ml spirytusu
orzechy do ozdoby

polewa:
100 g cukru
kilka łyżek wody


Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki przełożyć do miski i dobrze wymieszać. I to właściwie koniec przepisu ;)
  2. Z masy formować kulki, ja robiłam takie na około 3-4 cm średnicy. Kulki lekko spłaszczać, ozdabiać orzeszkiem i wbić w każdą kulkę wykałaczkę. Odstawić na noc lub przynajmniej kilka godzin.
  3. Następnego dnia: rozpuścić cukier z wodą (powinno jej być tyle, by cukier nią nasiąkł) i gotować do uzyskania syropu. I tu jest właśnie to "ale". Oryginalny przepis zatrzymuje się w tym momencie, ja zaufałam jemu, zamiast własnemu doświadczeniu (co zawsze, zawsze, się źle kończy) i dlatego moje kulki są matowe, a nie piękne i błyszczące. Jeśli mają być błyszczące, gotujcie syrop tak długo, aż przestanie gwałtownie bulkać. Jeśli zacznie się karmelizować, to znaczy, że właśnie przegapiliście właściwy moment, ale to nic, bo to i tak lepiej, niż w ten sposób, w który ja zrobiłam.
  4. Syrop zdjąć z ognia i maczać w nim palermo tak, by całe pokryło się polewą. Odkładać na pergamin i wyjmować wykałaczkę. Jeśli syrop zacznie za bardzo się ciągnąć (w postaci cukrowych nitek), należy go podgrzać.
  5. Wersja bardzo łatwa (zamiast cukrowej polewy): zróbcie trochę mniejsze kulki i obtoczcie je w kakao, cukrze pudrze albo polejcie czekoladą.
  6. Zrobiłam z połowy porcji, wszyły mi 22 kulki.

wtorek, 17 stycznia 2012

Gdy w kominie szurum, burum



Akcja dzisiejszej opowieści toczy się w zeszły piątek. Za oknem szalała śnieżna wichura, w kominie szalał wiatr, wydając odgłosy jak w najlepszych gotyckich filmach grozy. Ja starałam się nie poddawać i z pogodnym uśmiechem wszystko-będzie-dobrze jadłam pyszną tortillę z ziemniakami, brokułami i groszkiem. Mimo tego pozytywnego nastawienia w środku miałam ciężką gulę, która mówiła mi, że wszystko jest jednak bez sensu i nigdy już nic nie będzie mi się chciało.

Najlepszym remedium na powyższe problemy zawsze stanowi pieczenie, co z energią, pozostającą w sprzeczności z moim poprzednim nastrojem, zrobiłam.

Odkąd dwa lata temu po raz pierwszy upiekłam makaroniki uznałam to za pomyślnie zaliczoną sprawność i nie zawracałam sobie nimi głowy, bo w smaku nie taka znowu rewelacja, a i roboty dużo. Jednak jakiś impuls kazał mi do nich niedawno powrócić i okazała się to miłość od drugiego wejrzenia. Pracochłonne specjalnie nie są (nie wiem, jak mogłam tak myśleć, to tylko kwestia organizacji pracy), w smaku wydały mi się znacznie lepsze, i śliczne, nade wszystko tak śliczne, że mam ochotę co jakiś czas wyciągnąć je z lodówki i po prostu na nie popatrzeć, nawet, przysięgam, bez zjadania.

Tym razem jednak wypróbowałam przepis, któremu trudno mi będzie się oprzeć: makaroniki o smaku snickersa. O ile bowiem nie przepadam za większością naładowanych chemią gotowych produktów, to niektóre słodycze są nie do zastąpienia, a zwłaszcza (och, kto by się spodziewał...), te z dodatkiem karmelu. Cóż, jeśli spojrzeć na to, czy prościej jest pójść do sklepu i kupić gotowy do zjedzenia batonik czy robić wieloetapowy przepis, to wiadomo, jak jest. Ale jeśli nie chodzi tylko o ochotę na coś słodkiego, ale cudowną i niezawodną ciastkoterapię, to wyprawa do pobliskiego spożywczaka tego nie zastąpi. Niezależnie od tego, co wybierzecie, kiedy w grę wchodzi czekolada i karmel, podejrzenia, że nigdy nie spotka Was już nic dobrego wydają się mocno przesadzone.



Makaroniki snickers
źródło: Tartelette

Składniki:

Makaroniki:

100 g białek (~ 3 jajek), w temperaturze pokojowej, najlepiej oddzielonych co najmniej dobę wcześniej
200 g cukru pudru minus dwie łyżki
50 g drobnego cukru kryształu
2 łyżki kakao
55 g mielonych migdałów
55 g mielonych orzeszków ziemnych


Krem czekoladowy:

100 g mlecznej czekolady
100 ml śmietany kremówki


Sos karmelowy:

160 g cukru
2 łyżki solonego masła (albo niesolonego, ja dodałam do masy trochę soli, chociaż podobno to nie to samo)
100 ml śmietany kremówki


dodatkowo: orzeszki ziemne

Wykonanie:
  1. Cukier puder wymieszać dokładnie z orzeszkami, migdałami i kakao. Białka ubić na sztywną, lśniącą pianę (czyli spokojnie można odwrócić miskę do góry dnem i nic nie wypada), dodać cukier kryształ i ubijać jeszcze 3 minuty, aż cukier się rozpuści.
  2. Do białek dodać połowę orzechowo-cukrowej mieszanki i delikatnie wymieszać łopatką. Bardzo ważne: trzeba mieszać od dołu miski, a nie kręcić masą w kółko - co jest zresztą skuteczniejsze dla każdej masy, możecie zrobić eksperyment, ale na jakimś mniej wrażliwym cieście. Kiedy masa będzie wymieszana dodać drugą część orzechów z cukrem i dalej mieszać.
  3. Na formę wyłożoną papierem do pieczenia wykładać niewielkie, okrągłe porcje ciasta. Ja robię to dwoma łyżeczkami (1 porządna łyżeczka = 1 ciastko), ale możecie też za pomocą tytki. Po uderzeniu blachą o blat nierówności na powierzchni makaronika powinny się wygładzić - jeśli tak się nie dzieje, zamieszajcie w masie jeszcze ze dwa razy.
  4. Kiedy wszystkie makaroniki będą wyłożone, trzepnijcie blachą o blat i zostawcie ją w spokoju na 40-60 minut, do czasu, aż dotknięta powierzchnia ciasta będzie sucha.
  5. Makaroniki należy piec 15 minut w 160 stopniach. Powinny łatwo odchodzić od pergaminu, ale w żadnym razie się nie zarumienić.
  6. Po wyjęciu blachy z pieca chwilę odczekać, po czym przełożyć ciasteczka na półmisek.
Ganache czekoladowe

Śmietanę zagotować w garnuszku, zdjąć z ognia, dodać do niej czekoladę w kawałkach i mieszać, aż cała się rozpuści. Odstawić do ostygnięcia i zgęstnienia (może być do lodówki).

Masa karmelowa
  1. Cukier włożyć do garnka, dodać (niekoniecznie, ale tak jest łatwiej) kilka łyżek wody, postawić na gazie i czekać. W czasie kiedy cukier jeszcze się nie rozpuścił można mieszać, później już nie, bo wszystko się zestali w jedną cukrową bryłę. Jeśli macie silną potrzebę ingerencji we wnętrze garnka, można nim potrząsać. Gotować do czasu uzyskania złotego karmelu - najpierw wszystko trwa bardzo wolno, ale jak cukier zacznie nabierać koloru idzie szybko, więc trzeba uważać.
  2. Skarmelizowany, płynny cukier zestawić z ognia (ale nie wyłączać kuchenki), dodać masło, zamieszać - teraz można ewentualnie jeszcze na chwilę dać na gaz, jeśli chcemy uzyskać ciemniejszy kolor, ponownie zestawić z palnika, wlać śmietanę (może gwałtownie i niepokojąco bulgotać, a nawet częściowo się zestalić), mieszać energicznie i ponownie postawić na gaz. Gotować do momentu, kiedy upuszczona na zimny talerz kropla będzie zastygać.
  3. Karmel przełożyć do miseczki i dobrze wystudzić.
Składanie makaroników:

Na połowę krążków nałożyć masę czekoladową ("tytką" lub po prostu za pomocą dwóch łyżeczek), zostawić trochę miejsca przy brzegach, bo przy składaniu makaroników masa się rozejdzie. Na czekoladę nałożyć kilka orzeszków ziemnych, najlepiej tak, by je było widać po złożeniu. Na drugą połowę krążków nałożyć karmel (mniej niż czekolady), złączyć ze sobą dwie połówki i zajadać.

Uwagi:

Z przepisu teoretycznie wychodzi 16 makaroników, ja musiałam robić bardzo małe, bo uzyskałam aż 28! Zużyłam na nie całą masę czekoladową, ale tylko połowę karmelu - jednak z jego wykorzystaniem nie powinno być problemów.

piątek, 13 stycznia 2012

Słodko i coraz zdrowiej - kolejne podejście



Czy zdrowe (no, prawie zdrowe) jedzenie może być tak pyszne, że nie można się od niego oderwać? Oczywiście, że może. Inna sprawa, że nawet zdrowe jedzenie po przekroczeniu pewnej ilości przestaje być zdrowe, ale przecież nie będziemy się tym zajmować.

Po przeprowadzce staram się przywrócić swojemu życiu jakąś regularność i chociaż nie ma się co spodziewać, że zacznę wstawać o 7 (bo i po co?), na nogach nie zobaczycie mnie też raczej o 8, ale w tym, by po okresie żywieniowej anarchii przywrócić posiłkom właściwe proporcje składników odżywczych (czyli więcej warzyw i owoców, mniej słodyczy) jestem w zasadzie, w rozsądnym stopniu, konsekwentna. Postanowiłam więc wrócić także do owsianych batoników drugośniadaniowych. Pokazywałam Wam już kiedyś przepis na batoniki z patelni, tym razem wypróbowałam wersję piekarnikową. Tamte były ok, ale te są niesamowite, właśnie takie, jak w pierwszym zdaniu tego wpisu. W gorzkiej chwili szczerości nachodzi mnie myśl, że za ich przewagę odpowiadają większe ilości cukru i masła, ale nie bądźmy drobiazgowi i tak są znacznie zdrowsze niż ich sklepowe odpowiedniki, które w siebie, przez lata, wpakowywałam.

To jeden z tych uroczych przepisów, w których możecie użyć takich dodatków, jakie najbardziej lubicie, należy się tylko trzymać proporcji. Ja zrezygnowałam z wiórków kokosowych, podobno bezwartościowych, a nawet szkodliwych, a nie wiem dlaczego, chyba każdy przepis na batoniki je zawiera. Czekolada, hmm, nie jest obowiązkowa, ale za to jest niezbędna. Pieczecie zdrowe, pełne witamin, minerałów i błonnika batoniki, a pachnie ciastem czekoladowym. Obłęd.

PS Właśnie natrafiłam na przepis bez dodatku masła - do wypróbowania następnym razem!



Batoniki musli
źródło: Carres gourmands

Składniki:
na około 14 batoników

200 g płatków owsianych (używam górskich)
90 g brązowego cukru
łyżka miodu
100 g masła
60 g ziaren słonecznika
100 g posiekanych daktyli
2 łyżki czekoladowych groszków lub posiekanej czekolady


Wykonanie:
  1. Cukier, miód i masło rozpuścić w rondelku. Dodać do pozostałych składników (z wyjątkiem czekolady) umieszczonych w misce i porządnie wymieszać. Przełożyć na wyłożoną papierem do pieczenia formę. Ja użyłam okrągłej, o średnicy 24 cm. Masę posypać czekoladą, wyrównać, docisnąć.
  2. Piec 30 minut w temperaturze 160 stopni. Po wyjęciu z piekarnika lekko ostudzić i pokroić na kawałki pożądanej wielkości. Zaraz po upieczeniu batoniki są całkiem miękkie i się rwą, dlatego nie da się ich pokroić, z kolei całkowicie wystudzone będą bardzo twarde i może być to trudny sprawdzian dla Waszego noża. Jeśli jednak mielibyście się martwić, który moment jest odpowiedni, to poczekajcie aż masa wystygnie.
  3. Batoniki można przechowywać w lodówce, w zamkniętym pojemniku, około dwóch tygodni.

wtorek, 3 stycznia 2012

Raz, dwa, trzy... próba piekarnika



Moje marzenia o szczęściu są bardzo proste, a ich częścią są leniwe poranki i śniadania składające się z kawy (rozpuszczalnej...) na mleku i słodkich bułek. Chyba nie ma więc w tym nic dziwnego, że pierwszy wieczór w nowym mieszkaniu spędziłam piekąc (w także nowym piekarniku) rodzynkowe bułeczki na pierwsze śniadanie.

Bo nowy rok tym razem przynosi mi coś naprawdę nowego. Ściślej mówiąc, to nowe zaczęło się już trzy miesiące temu, kiedy opuściłam (lecz na pewno nie porzuciłam!) Kraków i wróciłam do rodzinnych Katowic. Ostatni czas rzeczywiście wypełniały mi leniwe poranki niechętnie porzucane na rzecz prac remontowych (a w moim wykonaniu głównie porządkowych) w nowym mieszkaniu.

To nie było takie łatwe powiedzieć sobie: dzisiaj się wreszcie przeprowadzam, ale początek roku to dobry moment. Trochę się boję, jak wszystko się ułoży, bo chyba pora wreszcie przerwać studenckie w długości wakacje, rozejrzeć się za pracą i przynajmniej czasami symulować dorosłość. Ha. Sama tego chciałam i na razie nie żałuję. Chociaż wcale a wcale nie mam natury awanturniczej, to czasem potrzebuję coś zmienić, to nudno stać w miejscu. Dosłownie i w przenośni.

Samych zmian na lepsze w 2012 roku Wam życzę! I nie przejmujcie się, jeśli życie nie co dzień zafunduje Wam maślaną rodzynkową bułę - ma mnóstwo cholesterolu i miliony kalorii, a zwyczajna owsianka też jest pyszna!





Maślane bułeczki
źródło: Marta Gessler, WO 31.12.2011

Składniki:

625 g mąki
250 ml mleka
250 g masła
125 g cukru
75 g drożdży
7 żółtek
opcjonalnie: 100 g rodzynek


Wykonanie:
  1. Drożdże pokruszyć do miski, zasypać połową cukru, dodać 150 g mąki i lekko podgrzane mleko. Porządnie wymieszać, aż drożdże się rozpuszczą. Odstawić do wyrośnięcia.
  2. Żółtka utrzeć na kogel-mogel z pozostałym cukrem.
  3. Do podrośniętego rozczynu dodać wszystkie pozostałe składniki (z wyjątkiem masła) i wyrabiać, aż ciasto będzie elastyczne i niezbyt lepiące. Miskę przykryć folią lub ściereczką i pozostawić do wyrośnięcia. Ciasto powinno podwoić swoją objętość (u mnie trwało to około godziny).
  4. Masło rozpuścić i letnie partiami dodawać do wyrośniętego ciasta. Wyrabiać, aż nie będzie się lepić i ciasto wchłonie całe masło. Pod koniec wyrabiania można dodać rodzynki.
  5. Z ciasta odrywać małe kulki i rozciągać je na wałki długości ok. 30 cm. Zrobić z ciasta supeł tak, by zwisające końce miały po ok. 5 cm długości. Lewy koniec ciasta umieścić na pętli i przełożyć przez środek, prawy zawinąć od spodu i przez pętlę do góry. Połączyć obydwa końce. Brzmi skomplikowanie, ale działa. Można też zrobić zwykłe okrągłe bułeczki.
  6. Gotowe bułki układać w sporych odstępach na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić jeszcze na kwadrans do wyrośnięcia.
  7. Przed pieczeniem posmarować bułki jajkiem wymieszanym z łyżeczką wody. Piec około 25-30 minut w 180 stopniach.
  8. Marta Gessler podaje, że z tych proporcji wyjdzie 30 bułek. Jednak będą mikroskopijne - dla mnie ciasta wystarczy na 16 dość dużych bułeczek.