poniedziałek, 28 grudnia 2009

Myśli poświąteczne

Tylko dla osób o mocnych nerwach i ugruntowanych przekonaniach

kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe


Nawet przy założeniu, że lubicie święta, to jest to zwykle bardzo stresujący okres. Najpierw, przez minimum dwa tygodnie, trzeba intensywnie sprzątać, gotować, biegać za prezentami (lub o tym wszystkim intensywnie myśleć, co też jest stresujące), aby potem przez dwa dni z kawałkiem ten porządek sukcesywnie rujnować, a przygotowane i wyczekiwane cały rok rzeczy zjadać; aby trzeciego dnia odczuwać wstręt na sam widok tych pysznych potraw i w co dramatyczniejszych wypadkach można już pędzić do sklepów wymieniać otrzymane przedmioty na inne*, przedzierając się przez sterty jeszcze niesprzątniętych, wczoraj tak bardzo pożądanych, a dzisiaj, mimo iż przecenionych o połowę, przez nikogo niechcianych świątecznych gadżecików, wegetujących na sklepowych półkach niczym ilustracja vanitas godna szkolnego podręcznika**.

A do tego, obojętnie, czy święta upłynęły Wam na leniwym oglądaniu wszystkich powtórkowych filmów w telewizji, tudzież nielegalnych nowości na DVD, cudem zdobytych parę dni wcześniej, czy też na męczących posiedzeniach rodzinnych,*** ze szczególnym uwzględnieniem wysłuchania problemów zdrowotnych wszystkich cioć, licytacja kto jest najbardziej chory, gratis, to czeka Was jeszcze najgorsze: dzień PO świętach. Taki jak dzisiaj, szary, beznadziejny, deszczowy dzień, kiedy trzeba zwlec się z łóżka o 7.35 (i tak mam dużo szczęścia) i usiłować przez 7 godzin (znowu mam szczęście) zdusić w sobie poświątecznego kaca nieróbstwa.

A jest jeszcze gorsza wiadomość: za tydzień czeka nas dokładnie to samo.

Jeśli są osoby, których defetystyczny wydźwięk tego tekstu, tak bardzo sprzeczny z pogodnym duchem Bożego Narodzenia, nie powstrzymał od dobrnięcia aż tutaj, to teraz nastąpi wyjaśnienie.

O ile czytelnik bloga kulinarnego (co zbadałam na własnej, niereprezentatywnej, próbie) lubi myśli gładkie, przyjemne i optymistyczne, to pisanie o rzeczach beznadziejnych, gdzie można przedawkować ironię i sarkazm, pławić się w negatywnych przymiotnikach i puszczać wodze fantazji w wymyślaniu niezwykłych i mało dla czytelnika zrozumiałych przenośni, piszącemu dostarcza o wiele więcej satysfakcji i zadowolenia z własnej elokwencji i kreatywności. Więc to jest taki poświąteczny prezent dla mnie.

Jednak jeśli wyjdziemy poza przyjemność pisania i skupimy się na istocie, albo przynajmniej jakiejś jej części, Bożego Narodzenia, to prawda jest taka, że nadal z dziecięcą naiwnością co roku oczekuję świąt z przekonaniem, że będzie to okres radości i beztroski, kiedy dwudniowa cudowna amnezja pozwoli nie pamiętać o codziennych kłopotach, czas radosnego obżarstwa bez skutków ubocznych, pogodnych piosenek w radiu, jeszcze bardziej uśmiechniętych niż zwykle prezenterów w telewizji i lampek wesoło migających na choince (w tym roku nie było, gdzieś się zgubiły).

Są i prezenty, wymarzone i wyczekane, jak te foremki w kształcie anielskich skrzydełek, które dostałam od Bei. Chyba pierwszy raz w życiu coś wygrałam (o co chodzi możecie przeczytać klikając tu) . To wprawiło mnie w świąteczny nastrój o wiele lepiej niż odkurzanie i mycie okien.. Nic więc chyba dziwnego, że musiałam ich (foremek) czym prędzej użyć, przepis na ciastka oczywiście również pochodzi od Bei.

*przesadzam? A ilu z Was nie wysłuchało/przeczytało przedświątecznej praktyczne porady, jak wymienić coś nieposiadając dowodu zakupu?
**ok, tu już przesadziłam.
***wcale nie twierdzę, że wszystkie rodzinne spotkania są męczące. U mnie w rodzinie zwykle nie są, ale pisanie o tych męczących podnosi poziom dramatyzmu.


kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe

Kruche ciasteczka pomarańczowo-czekoladowe

Składniki:

150 g masła
100 g cukru
szczypta soli
2 żółtka
otarta skórka z 1 pomarańczy
50 g gorzkiej czekolady (posiekanej bardzo drobno, bo zbyt duże kawałki uniemożliwią Wam rozwałkowanie ciasta, tak, jak trzeba. Przetestowałam ;)
25 g kandyzowanej skórki pomarańczowej, drobno posiekanej (ja dałam tak z dwa razy więcej, ale i tak uważam, że to było trochę za mało)
250 g mąki

polewa czekoladowa lub lukier do dekoracji

Wykonanie:
  1. Masło utrzeć, dodać cukier, sól, żółtka i ucierać do białości, następnie dodać otartą skórkę, posiekaną czekoladę, kandyzowaną skórkę pomarańczową i mąkę, dokładnie wszystko wymieszać (od pewnego momentu robiłam to już rękami). Z ciasta uformować kulę i włożyć do lodówki na 10 minut.
  2. Ciasto rozwałkować na grubość 7 mm i wycinać dowolne kształty. Ciasteczka piec w w piekarniku nagrzanym do 180 stopni przez około 11 minut, powinny być zaledwie lekko złote.
  3. Po wystudzeniu można udekorować czekoladą lub lukrem.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Pierniczki Gerlach


Pierniczki

Boże Narodzenie nie zaczyna się dla mnie wtedy, kiedy do supermarketów zawitają pierwsze Mikołaje, ani wtedy, kiedy z playlist znikają najnowsze przeboje nastoletnich idoli i na krótki czas swoje pięć minut mają znowu Bing Crosby i Frank Sinatra, ale wtedy, kiedy w domu czuć zapach TYCH pierniczków.

Co roku, odkąd pamiętam, kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem, ja, siostra i brat, zbieraliśmy się w kuchni i wykrawaliśmy z ciasta serca, gwiazdki i kwiaty, a wraz z coraz śmielszym wkraczaniem kapitalizmu do naszych sklepów, gąski, świnki, zajączki, krety i różne inne kształty. Kiedyś ciasto zagniatała mama i podejrzewam, że po kilku blachach my wracaliśmy do swoich zajęć, a ona zostawała z połową ciasta w misce. Później już całość robiliśmy sami. A kiedyś, jeden jedyny raz, upiekliśmy je w ciągu roku, nie wiem, czy na wiosnę, czy może latem. Pewnie były jeszcze lepsze niż zwykle.

Niby ciągle jest jak dawniej, ale teraz czasem już kogoś przy tym wycinaniu brakuje. Albo się od roboty miga i tylko udaje, że pilnie się tymi piernikami zajmuje (hmm, to w tym roku ja). Ciągle jednak wspólne pieczenie pierników pozostaje dla mnie jednym z symboli rodzinnego Bożego Narodzenia.

Co do uwag technicznych, to chociaż zazwyczaj wolę umiar, to jednak pamiętając, że tradycja tych pierniczków sięga dzieciństwa, uważam, że powinny być przyozdobione hojnie, i co tu dużo mówić, kiczowato. Ale Wy możecie być oczywiście bardziej umiarkowani. Tym razem nasze zostały zrobione dopiero w ostatni weekend, jednak dobrze je zrobić trochę wcześniej, żeby zmiękły.

***

To już chyba mój ostatni wpis przed Świętami, więc chciałam Wam życzyć, aby te wszystkie wspaniałości na stole i pod choinką nie przesłoniły tego, co najważniejsze – radości ze spędzania czasu z najbliższymi.

Wesołych Świąt!

Pierniczki

Pierniczki Gerlach

Składniki:

1 kg mąki
1/2 kostki masła
1/2 kg miodu (może być sztuczny)
25 dag cukru
2 paczki przyprawy do piernika
3 jajka
3 duże łyżki kakao
1 paczka proszku do pieczenia

Do dekoracji:

powidła śliwkowe
lukier z cukru pudru i wody
kolorowe posypki, rodzynki, orzeszki, itp.

Wykonanie:
  1. Cukier, masło, miód i przyprawy zagotować (aż cukier się rozpuści), ostudzić. Dodać pozostałe składniki, wyrobić ciasto. Jeśli jest za miękkie, włożyć na godzinę do lodówki.
  2. Wałkować ciasto na grubość 5-7 mm i wykrawać foremkami dowolne kształty. Piec ok. 12 min. (tak przypuszczam, więc aż tak bardzo się tym czasem nie sugerujcie) w 175 stopniach.
  3. Po ostudzeniu pierniczki bardzo cienko smarować powidłami, a następnie ozdabiać lukrem* i dekorować posypkami.
*podanie przepisu na lukier jest trudne, bo nigdy tego nie mierzę. Jedno jest pewne: wody należy nalewać BARDZO mało, bo dolać zawsze można, a łatwo w cukier wsiąka i szybko staje się on niepokojąco wodnisty.

Pierniczki

wtorek, 15 grudnia 2009

Pierniczki. Powidła. Czekolada. Czekolada raz jeszcze




Jakiś (dłuższy) czas temu, pierwsze myśli o Bożym Narodzeniu, połączone ze wstępnym robieniem listy prezentów (tych które chce komuś dać, a nie dostać) pojawiały się u mnie pod koniec wakacji. Miało to pewne uzasadnienie, bo to wspomnienie pochodzi z czasów, kiedy większość prezentów wykonywana była ręcznie, więc odpowiednie zaplanowanie stanowiło podstawę sukcesu. A poza tym, na chwilę przed rozpoczęciem roku szkolnego, dobrze było znaleźć jakiś jaśniejszy punkt na horyzoncie.

Nie wiem, czy pomysł na te pierniczki wpadł mi do głowy w okolicach wakacji, ale w każdym razie już dość dawno, kiedy A. poczęstowała mnie czekoladką o smaku piernikowym. Żeby Was przekonać, że warto je zrobić, zaczęłam w głowie tworzyć ranking czekoladek, jednak okazało się to zadaniem zbyt trudnym. Lepiej po prostu podzielić je na dwie grupy: takie, które mogę zjeść, jeśli nie ma nic innego i takie, na które mam ochotę niemal zawsze. Te piernikowe należą do tej drugiej grupy, więc nie mogłam się doczekać, aż będę mogła zrealizować swoją ich wersję. Więc to właśnie już teraz. Było warto.


Pierniczki z podwójną czekoladą i powidłami
Przepis podaję tak, jak ja to zrobiłam, punkt wyjściowy u Aklat

Ciasto:

250 g mąki
125 ml miodu
trochę mniej niż 1/2 szkl. cukru
50 g masła
60 ml piwa pszenicznego
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 jajko
szczypta soli
torebka przyprawy piernikowej



Masa:

100 g masła
70 g białej czekolady


Oprócz tego:

powidła śliwkowe
200 g gorzkiej czekolady


Wykonanie:

  1. Masło, miód i cukier zagotować, podgrzewać, aż cukier się rozpuści. Przestudzić, dodać resztę składników (sodę rozpuścić w piwie) i zagnieść.* Ciasto może być dość lepiące, ale jeśli dacie mu poleżakować w lodówce ze dwie godziny, powinno być ok.
  2. Ciasto wałkować dość grubo, wycinać prostokąty o bokach mniej więcej 3,5x4,5 cm (chociaż precyzja nie jest tu oczywiście istotna). Piec ok. 10-15 minut w 180 stopniach.
  3. Białą czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (czyli czekoladę wkładamy do małej miseczki, a tę małą do większej, napełnionej gorącą wodą). Masło dobrze zmiksować i ciągle miksując, powoli wlewać do niego czekoladę.Uwaga! czekolada wlewana do masła nie powinna być zbyt ciepła, właściwą temperaturę osiągniecie bez trudu, stojąc niecierpliwie nad rozpuszczającą się czekoladą, mieszając by przyspieszyć proces i gdy tylko jej ostatni kawałek się upłynni, wyjąć miseczkę mniejszą z większej.
  4. Przestudzone pierniczki posmarować dość grubo powidłami oraz, znacznie grubiej, masą.** Wstawić na min. pół godziny do lodówki.
  5. Gorzką czekoladę rozpuścić, tak jak poprzednio, w kąpieli wodnej i maczać w niej pierniczki, ewentualnie pomagając sobie nożem, żeby ją lepiej rozprowadzić. Moim zdaniem, warstwa czekolady powinna być naprawdę gruba.
  6. Pierniczki najlepiej przechowywać w lodówce, bo czekolada dość łatwo się topi.

*w normalnych warunkach, ciasto powinno poleżeć w spokoju kilka tygodni, ja jednak nie miałam tyle czasu i mimo, że pierniczki upiekłam od razu, uzyskany efekt okazał się bardzo zadowalający.

**specjalnie zapisałam sobie, ile pierniczków mi wyszło z podanej porcji, ale kartka zdążyła się zgubić. Wydaje mi się, że było to ok. 27 sztabek i 25 klasycznych serduszek przełożonych powidłem. Proporcje masy z białej czekolady, które podaję, optymalnie starczą na mniej więcej tyle sztabek co zrobiłam, w przypadku jeśli smaruje się hojnie (i dla mnie taka wersja jest lepsza), ale mogą starczyć i na pierniczki upieczone z całej porcji, jeżeli będziecie bardziej oszczędni. Polewa z ciemnej czekolady wystarcza na porządne oblanie wszystkich pierniczków.


środa, 9 grudnia 2009

Zbytecznik kuchenny #2


ziemniaczane purée

Dawno, dawno temu...

...kiedy nikomu jeszcze nie śniło się o kuchni.tv, Nigelli czy Gordnie Ramsayu (chociaż całkiem możliwe, że dotarł już do nas przynajmniej odblask sławy Jamiego Olivera) oglądałyśmy z siostrą na Discovery, programy Hestona Blumenthala.

Była to nowość podwójna, bo nie dość, że ktoś pokazywał gotowanie w nieco inny sposób niż działo się to w „Gotowaniu na ekranie”, to jeszcze swoje dziwaczne wyczyny uzasadniał naukowo. Więc czekolada pasuje do sera, bo jakiś tam procent łańcuchów cząsteczek mają taki sam (niekoniecznie przekazałam to bardzo precyzyjnie, ale zarówno program, jak i moja edukacja w zakresie chemii, odbyły się jakiś czas temu), podgrzewana mieszanina na lody nie może przekroczyć iluś tam stopni, bo po tym momencie zaczyna ją czuć jajkiem, z cebuli (a może to był kalafior?) można zrobić pięć dań o różnej konsystencji, w tym lody i galaretkę, a jak się je poda na jednym talerzyku, to otrzymuje się wykwintny i smakowity posiłek. Prawdę mówiąc, po tym odcinku już zawsze chyba pozostanie mi pewna podejrzliwość w stosunku do restauracji, bo tak wymacanego jedzenia nie widziałam jeszcze nigdy.

Tym jednak, co zafascynowało nas najbardziej, było zwykłe ziemniaczane purée. Purée, którego wyjątkowy smak miało zapewnić półgodzinne moczenie ziemniaków w temperaturze dokładnie 60 stopni. W zeszłym (jak mi się zdawało) roku, na Boże Narodzenie dostałam od siostry termometr, specjalnie z przeznaczeniem do przygotowania tego purée (zgodnie z instrukcją termometr służy do mierzenia temperatury wody na herbatę). Pomyślałam sobie więc, że Święta się zbliżają i pora go wreszcie użyć. Ale wiecie, co za kompromitacja, w rzeczywistości, jak sobie uświadomiłam, termometr czeka na swoją kolej już dwa lata.

ziemniaczane purée

Więc z pewnym poślizgiem, ale dużym entuzjazmem wzięłam się do pracy. Pół godziny siedzenia przy garnku, żeby temperatura nie była ani zbyt niska, ani zbyt wysoka to dopiero przygrywka to dalszej części. Ziemniaki trzeba przed i po pierwszym gotowaniu dokładnie przepłukać. Tym płukaniem wystudzić. Dwukrotnie przepuścić przez sitko. Moje ma średnicę mniejszą niż szklanka, więc chociaż nie robiłam purée z kilograma ziemniaków, tylko z 30 deko, to i tak na długo przed końcem pierwszej tury przecierania miałam dość. A przecież czekała mnie jeszcze druga. Na końcu do ziemniaków należy dodać taką ilość masła, z której można upiec ze 100 kruchych ciasteczek (ciągle jednak mówimy o proporcjach użytych przy kilogramie ziemniaków).

Czy te wszystkie operacje spowodowały, że moje kubki smakowe drżały z rozkoszy krzycząc „więcej”?

Nie, chyba nikt się tego po mnie nie spodziewał? Nadal były to tylko ziemniaki z masłem. Bardziej kremowe i delikatne, ale ciągle tylko ziemniaki z masłem. Owszem, po tych wszystkich zabawach wokół (przygotowania to była dobra godzina piętnaście), byłam nieźle zgłodniała i zjadłam z przyjemnością, ale odważę się nawet zaryzykować, że zdarzyło mi się jeść lepsze purée, które być może Heston uznałby, za przypominające klej do tapet (bo w programie padło takie sformułowanie), a jednak było lepsze.

Nie oznacza to, że porzuciłam myśl o dalszych molekularnych eksperymentach, ani tym bardziej, że uważam próbę za nieudaną. Z pewnością takie purée dobrze nadaje się do odgrzewania i myślę, że nie trzeba tu wyczyniać całej tej magii z termometrem, a wystarczy dodać dużo masła i potem wszystko razem przepuścić, niekoniecznie przez sitko wielkości naparstka, ale może praskę do ziemniaków.

Pozostaje więc tylko zapomnieć, że kiedykolwiek obiło Wam się o uszy słowo „cholesterol” i ruszać do dzieła.

ziemniaczane purée

Purée ziemniaczane wg Hestona Blumenthala

Składniki:

1 kg ziemniaków
300 g masła
łyżka soli
ew. mleko


  1. Ziemniaki obrać, pokroić na plasterki grubości 2,5 cm, dokładnie wypłukać.
  2. W garnku podgrzać wodę do 80 stopni, wrzucić ziemniaki i gotować przez pół godziny, cały czas utrzymując temperaturę 70 stopni. Da się. Początkowo temperatura trochę się wahała, ale później, jak udało mi się ją doprowadzić do takiej ciepłoty jak trzeba, to na malutkim gazie cały czas była taka sama.
  3. Po pół godzinie ziemniaki odcedzić i płukać pod zimną wodą, aż ostygną.
  4. Wodę w garnku doprowadzić do wrzenia, osolić, wrzucić ziemniaki i gotować do miękkości (ok. 20 min.). Odcedzić, po czym postawić garnek na malutkim ogniu i jeszcze je odparować.
  5. Ziemniaki przepuścić przez praskę lub sitko. Dodawać do nich po kawałku zimne masło, a kiedy całe się rozpuści, ponownie przepuścić purée przez praskę. Podawać.
  6. Jeżeli chcielibyście je odgrzać, to należy to robić dolewając po trochu gorącego mleka, co radzę zresztą zrobić od razu, bo purée staje się bardziej kremowe.

Uwaga: ten przepis znalazłam na stronie BBC, różni się on trochę od tego, co pamiętam z programu, ale podaję za przepisem, więc jeśli jesteście spostrzegawczy, to nie dziwcie się, że w tekście jest 60, a w przepisie 70 stopni.

ziemniaczane purée

piątek, 4 grudnia 2009

Opera, czyli wykorzystana druga szansa


opera

Podczas roku spędzonego we Francji (o którym już było i na pewno jeszcze będzie wiele napisane), chętnie przejęłam pewne przyjemne francuskie przyzwyczajenia, ale też nie widziałam powodu, żeby zrezygnować z przyjemnych polskich przyzwyczajeń. Na przykład, takiego niedzielnego ciastka do kawy.

A jednak, tak jak o tym pomyślałam, to okazało się, że, pamiętam na przykład:

pains au cholcolat, którymi zajadała się J. (ja też ,ale chyba mniej);
compote de pommes au fromage blanc (biały twarożek z musem jabłkowym), który czasem podawano na stołówce, a którym J. z kolei, moim zdaniem, nie całkiem słusznie, gardziła;
świderki z masą migdałową, to pamiętam szczególnie!, obficie przysypane cukrem pudrem, które kiedyś, zupełnie bez powodu, kupiłyśmy sobie z J. w piekarni na rogu ulicy, której nazwy nie pamiętam, ale z pewnością bym tam trafiła;
lody w Café Riche, starannie i długo wybierane, aby na końcu wziąć to co zwykle.

Nie pamiętam jednak żadnego z kilkudziesięciu ciastek, które zjadłam przez niedziele całego roku.

Czy to znaczy, że słynne francuskie słodkości są przereklamowane?

Postanowiłam dać im jeszcze jedną szansę.

Tym razem było tak: delikatny migdałowy biszkopt, nasączony koniakowo-kawowym syropem. Maślana masa, której słodycz przełamuje smak kawy. Gruba warstwa czekolady (to chyba nie wymaga komentarza).

Słynna Opera. Bardzo eleganckie ciastko. Nie za słodkie, zrównoważone, chociaż sycące (masło i czekolada, cukier i żółtka!)). Żeby dostarczyło Wam satysfakcji, należy podawać małe kawałki, bo właściwym stanem, po skierowaniu do ust ostatniego widelczyka Opery (łyżeczki są zdecydowanie za mało wysublimowane, chociaż ja wolę), jest uczucie lekkiego niedosytu.

Operę się smakuje, a nie po prostu zjada. To nie jest coś, co wypełni Was uczuciem błogiego, domowego ciepła i ochotą na ponowne obejrzenie odcinka "Przyjaciół", zajadając się kolejnym kawałkiem. W tym celu upiekłam dodatkowo szarlotkę, ale o niej będzie kiedy indziej.

PS Niestety, na zdjęciach, kiedy było już za późno, wyszło całe moje niechlujstwo i przede wszystkim niedostateczna staranność włożona w krojenie. Ale mam nadzieję, że uda Wam się zobaczyć chociaż część tych rzeczy, o których napisałam. I uwaga, to jest pracochłonne, ale wcale nie trudne.

Przepis dołączam do akcji Czas na kawę

Opera
(źródło: Kuchnia 12/2009)

Składniki:

Ciasto migdałowe
2 duże jajka
1 szkl. zmielonych migdałów (użyłam 100 g paczki całych i mozolnie je obrałam i, hmm, nie przemieliłam, co daje właściwy efekt, tylko przepuściłam przez malakser)
1/2 szkl. cukru pudru
3 łyżki mąki + trochę do oprószenia formy (zlekceważyłam, nic się nie stało)
2 białka (wyjęte z lodówki na 30 min. wcześniej)
1/4 łyżeczki soku z cytryny lub białego octu winnego
1/8 łyżeczki soli
1 łyżka cukru
2 łyżki stopionego i sklarowanego masła (nie sklarowałam) + masło do formy


Syrop kawowy:
1 łyżeczka kawy rozpuszczalnej
1/2 szkl. + jedna łyżka wody
1/2 szkl. cukru
1/4 szkl. koniaku lub brandy


Krem kawowy
2 łyżeczki kawy rozpuszczalnej
1/4 szkl. + 1 łyżka wody
6 łyżek cukru
2-3 żółtka
10 dag masła pokrojonego w kostkę


Glazura czekoladowa
20 dag grubo pokrojonej gorzkiej czekolady (min. 70% kakao)
6 łyżek masła (odmierzam metodą wodną, opisana jest tu)

  1. Zrobić ciasto. Ubić całe jajka przez 2-3 minuty, zmniejszyć obroty miksera, dodawać po trochu migdały i cukier puder. Wsypać mąkę, lekko wymieszać. Ubić białka, dodać do nich sok z cytryny i sól, ubijać jeszcze chwilę, następnie wsypać zwykły cukier i miksować aż się rozpuści. 1/3 piany dodać do ciasta, wymieszać, dodać resztę piany (wymieszać), dolać masło (wymieszać). Rozsmarować na blasze wyłożonej pergaminem, wysmarowanej masłem i oprószonej mąka. Blacha powinna być duża, większa niż zwykła na ciasto (bo wtedy wasza Opera wyjdzie mikroskopijna) ja użyłam takiej, która jest częścią składową piekarnika. Piec 8-10 min w 220 stopniach, odstawić na 10 min., pergamin z ciastem wyjąć z blachy, przekroić na 2 kwadraty i prostokąt (tak, żeby dało się to złożyć w trzy warstwy ciasta – 2 mają być w całości (te kwadraty), a 3 sztukowany). Moja blacha miała 30 cm, szerokości, trochę na długość i tak naprawdę przecięłam po 15 cm (ciut może więcej po jednej stronie), miałam cztery mniej więcej równie prostokąty, więc jeden przedzieliłam jeszcze na 3 i zrobiłam malutkie ciasteczko.
  2. Zrobić syrop. Zagotować wodę z cukrem, kiedy się rozpuści zmniejszyć ogień i gotować jeszcze 5 minut bez mieszania. Po zdjęciu z ognia wymieszać z kawą rozpuszczoną w łyżce wody i alkoholem.
  3. Zrobić krem. W rondelku zagotować, mieszając, cukier z wodą. Zmniejszyć ogień i gotować (nie mieszając), aż powstanie gęsty syrop. Ja osobiście zwiększam ogień na możliwie duży w stosunku do garnka, bo cała operacja trwa krócej. Ubić żółtka, gdy będą kremowe, zaparzać powoli wlewanym syropem, stale ubijając. Wlać kawę rozpuszczoną w łyżce wody i ubijać dalej, aż masa wystygnie. Dodawać po kawałku masło, aż masa zgęstnieje i będzie kremowa.
  4. Zrobić glazurę. Odłożyć dwie łyżki pokrojonej czekolady, resztę włożyć z masłem do metalowej miseczki i rozpuścić na parze lub w kąpieli wodnej (tak wolę – czyli włożyć do większego naczynia z gorącą wodą). Wyjąć z kąpieli i dodać odłożoną czekoladę i mieszać, aż i ona się rozpuści. Wystudzić do temperatury pokojowej.
  5. Złożyć wszystko w całość. Jeden kwadrat ciasta nasączyć (obficie!) syropem kawowym, posmarować połową kremu. Na to położyć drugi kwadrat (albo, jeśli pokroiliście jakoś inaczej, to np. dwa mniejsze prostokąty), nasączyć syropem, posmarować połową glazury. Przykryć ostatnim kwadratem, nasączyć syropem i posmarować resztą kremu. Odłożyć na 30 min. do lodówki. Po tym czasie podgrzać na parze (lub w kąpieli wodnej) resztę glazury, na tyle, by dała się rozsmarować i nałożyć ją na ciasto.

wtorek, 1 grudnia 2009

Ciasteczko na grudzień


ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

Wreszcie jest. Grudzień. Najbardziej wyczekiwany miesiąc w roku. Nie dla wszystkich, oczywiście, ale to temat na artykuł w zupełnie innym miejscu niż blog kulinarny.

Co prawda, odkąd ze sklepów znikły znicze (choć gdzieniegdzie proces sprzedaży był równoległy) pojawiły się już, mniej lub bardziej agresywne i kiczowate, dekoracje świąteczne, które, w niewielkiej liczbie, lecz przyznaję się, już jakiś czas temu nabyłam, ale wczuwanie się w atmosferę świąteczną było jednak falstartem.

Ale teraz już można. Kupować cukrowe perełki, posypki, piec pierniki, myśleć i mówić o Świętach, planować świąteczne menu i dekoracje, znowu dyskutować, jak dużą będziemy mieć choinkę (ustalamy, że mniejszą niż w zeszłym roku, a potem przynosimy taką samą). I kupować prezenty. Po raz kolejny obiecuję sobie, że kupię je wcześniej i nie będę w Wigilię biegać po sklepach za tym ostatnim. Mam nadzieję, że się uda, a dzisiaj chciałabym Wam podrzucić pomysł na prezent.

W zeszłym roku w jednej z gazet (wiem jakiej, ale nie powiem, bo zbyt jest obciachowa) zobaczyłam coś, co strasznie mi się spodobało. Zamiast pieczenia ciastek, można kogoś (oczywiście starannie wybraną, niemającą do kuchni obrzydzenia, osobę) obdarować przepisem na pyszne ciasteczka zamkniętym w słoiku. Oprócz zamknięcia w słoiczku przepisu, w postaci sypkich składników, dobrze też dodać karteczkę, jak i co zrobić z zawartością należy i, ponieważ przepis na ciasteczka jest wybrany równie starannie, co obdarowana osoba, ergo, są one niebiańsko pyszne, także po to, żeby obdarowany już we własnym zakresie mógł ten smak powtórzyć.

Jeśli chcielibyście ten pomysł wykorzystać, to radzę wybrać słoik (pojemnik) ok. pół litrowy, większy zaczyna nabierać charakteru słoja po ogórkach, co nie jest do końca dekoracyjne. Do takiego (półlitrowego) słoika wejdą składniki na połowę porcji ciasteczek, którą podaję.

Jeśli niepokoiłoby Was, czy mój słoik rzeczywiście był półlitrowy, to nie był, to atrapa na potrzeby zdjęcia. Ale ciasteczka, według przepisu Nigelli, są prawdziwe i naprawdę przepyszne, warto też poeksperymentować z dodatkami.

ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

Ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą
ok. 36 sztuk

Składniki:

1 szkl. mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 szkl. płatków owsianych
1/2 szkl. cukru pudru (dałam zwykły)
1/2 szkl. brązowego cukru
1 łyżeczka cukru waniliowego
100 g masła
1/2 szkl. posiekanych orzechów włoskich
1/2 szkl. suszonej żurawiny
3/4 szkl. posiekanej białej czekolady
1 jajko (2, jeśli są małe)


Wykonanie:
  1. Masło zmiksować z jajkiem i cukrami. Dosypać resztę składników i zagnieść ciasto.
  2. Utoczyć kulę, włożyć ją na 10 min. do zamrażarki.
  3. Ciasto wyjąć z zamrażarki, odrywać od niego małe kawałki, toczyć kulki, a potem je spłaszczać i układać na wysmarowanej masłem lub wyłożonej papierem blasze. Odstępy takie średnie, bo nie rosną aż tak bardzo.
  4. Piec ok. 15 min. (aż będą lekko rumiane) w 175 stopniach.

ciasteczka z żurawiną i białą czekoladą

środa, 25 listopada 2009

Lista lektur dla początkujących: Wyznania niecierpliwej kucharki


keks gryczany

Ostatnio, przy pisaniu posta o tarcie tatin, pomyślałam o tych z Was, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z pieczeniem. Ja mogę sobie pisać, że to proste, ale Wy i tak wiecie swoje: to za trudne i na pewno się nie uda, lepiej kupić kawałek ciasta w sklepie, albo upiec to co zawsze, a inne rzeczy to można sobie, z żalem bo z żalem, ale tylko pooglądać.

No tak. Pierwsza książka kucharska, którą dostałam, wydana została w 1991 roku i pewnie mniej więcej wtedy do mnie trafiła (a byłam wtedy jeszcze naprawdę baaardzo małoletnia ;). Pierwsza książka kucharska, którą kupiłam samodzielnie i, tego akurat jestem pewna, nabyłam ją prawie natychmiast, jak się pokazała (a była to "Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza"), została wydana dwa lata później. A do tego, obydwie te pozycje były, może nie intensywnie, ale jednak, używane.

Daje to sporo lat na nabranie doświadczenia, popełnienie mnóstwa błędów, nieudanych wypieków i przełknięcie niejednej porażki, o gorzkim smaku spalonego karmelu, na przykład, zamiast oszałamiającej słodyczy deseru, który na zdjęciu wyglądał tak pięknie.

Oczywiście, na szczęście!, i przede mną ciągle jest wiele wyzwań i katastrof , ale nawet to doświadczenie, które mam, czasem bywa bezsilne wobec pewnego faktu. Tak jak Nigella do znudzenia (czasem jest to nawet irytujące) powtarza, że jest niezdarna, tak ja mogę Wam do znudzenia powtarzać, że jestem niecierpliwa. Po prostu nie potrafię czekać. Jeśli jest to już absolutnie, ale to koniecznie niezbędne, zazwyczaj kręcę się po całym mieszkaniu, szperam i sznupię, nie mogę usiedzieć w miejscu. Dobrze, jeśli po pierwszym etapie można pomyć naczynia albo spędzić czas na wylizywaniu miski. Gorzej, jak nie ma nic do roboty, albo etap czekania jest tym pierwszym.

Dlatego uparcie:

miksuję masło prosto z lodówki;
nie czekam aż coś, co ma wystygnąć, całkiem wystygnie (bardziej uważam tylko przy drożdżowym);
nie schładzam kruchego ciasta dostatecznie, albo ochładzam je tak, że robi się z niego kamień;
nie rozmrażam tego, co ma się rozmrozić, do końca;
nie czekam, aż masa z żelatyną się zsiądzie i ryzykuję, że cała wsiąknie w ciasto;
czytam przepisy niezbyt uważnie;
(lista, rzecz jasna, niezbyt kompletna).

Przy przygotowaniu dzisiejszego ciasta zdarzył mi się ten ostatni wypadek. Nie stało się nic wielkiego, po prostu już na pierwszym etapie wrzuciłam całe jajka, zamiast dodać same żółtka, a białka ubić. Już widzę to przerażenie, jeśli zdarzyłoby to się tym mniej doświadczonym z Was. A jednak, chociaż kuchnia z chemią ma wiele wspólnego, to chemią nie jest, i nawet jeśli w zasadzie z tlenu i wodoru, czy czegoś tam, chcemy otrzymać wodę, to jak zdarzy się woda utleniona, to ciągle jest dobrze, a czasem nawet lepiej, a przekładając to na kuchenną praktykę, nawet jeśli ściśle trzymamy się przepisu, to może okazać się, że jest nie do końca sprawdzony, a mąki trzeba dodać jednak więcej niż 150 g, bo jajko było większe. Itd.

A jak wyszło moje ciasto? Świetnie. Jest niezbyt słodkie (można jeść z masłem i dżemem), mąka gryczana nadaje mu ciekawy smak, a dodatek kawy powoduje, że warto je zrobić tylko dla zapachu, który wypełnia kuchnię podczas pieczenia.

keks gryczany

Keks gryczany
Przepis: Kuchnia 4/2008, podaję z moimi zmianami

Składniki:

10 dag suszonych daktyli, posiekanych
10 dag mąki gryczanej
10 dag mąki pszennej
2 łyżki drobno zmielonej kawy
2 łyżeczki proszku do pieczenia
15 dag masła
15 dag miodu
4 jajka
2 łyżki soku malinowego (nie dałam)
szczypta soli


Wykonanie:
  1. Masło utrzeć z miodem, dodawać po kolei jajka. Do masy stopniowo dosypywać obydwie mąki, wymieszane z proszkiem, solą i kawą.
  2. Ciasto wyłożyć na wysmarowaną keksówkę (35x12 cm) i piec ok. 40 min. w 180 stopniach.

keks gryczany

poniedziałek, 23 listopada 2009

Drugie powitanie kasztanów


zupa kasztanowa

Niektórzy jesienią czekają na dynię. A inni na beaujolais nouveau (już jest!). Ja znowu, po ich pierwszej, wrześniowej fali, czekałam na kasztany. Tym razem te jadalne.

Do zeszłego roku jadłam je tylko raz, było to raczej dawno, tata kupił je nam na jakimś salonie samochodowym (precyzyjniej: przed halą, w której odbywał się salon samochodowy ;)

Oczywiście, będąc na Placu Pigalle, także ich wypatrywałam. Kasztanów nie było (nic dziwnego, w lipcu?), a sam plac okazał się zupełnie nieciekawym miejscem, jeśli miał jakieś walory estetyczne, całkowicie przesłoniły je roboty drogowe.

W zeszłym roku odkryłam, że cena kasztanów jest, w przeciwieństwie do trufli lub foie gras, które Wam zaraz również zaproponuję, całkiem przystępna, a przygotowanie szybkie i proste. Na początek należy je umyć, wrzucić do naczynia z wodą, te, które wypłyną, wyrzucić. Resztę wysuszyć, zrobić w nich nożem nacięcie, wstawić na 20 minut do piekarnika. Jeść. Poparzone palce znajdują się w programie atrakcji towarzyszących.

Tym razem, na początek sezonu kasztanowego postawiłam być bardziej ambitna i spróbować czegoś więcej niż pieczenia.

Nie bez obaw przystąpiłam do gotowania kasztanowej zupy. Najgorsza wersja była taka, że otrzymam szarawą breję o smaku gotowanej śmietany. Najlepsza – to pozostawało intrygującą zagadką.

Nie ma co ukrywać, wyszła szarawa breja. Jednak bardzo kremowa i delikatna, o interesującym i niespotykanym smaku; po zjedzeniu pierwszej porcji zdecydowanie miałam ochotę na dokładkę. Zanim jednak zacznę popisywać się tym daniem przed rodziną, muszę lepiej opanować sztukę obierania kasztanów – przy 30 dkg zajęło mi to chyba z godzinę, jeśli więc macie jakiś magiczny sposób, który ten czas skróci, podzielcie się, proszę.

Update: Dzięki Arkowi wiem, że należy kasztany naciąć na krzyż, a nie tylko byle jak dziabnąć. Dobrze też chwilę odczekać przed obieraniem, ryzyko poparzenia znacznie spada.

zupa kasztanowa

Zupa kasztanowa
(przepis i wszystkie informacje dotyczące kasztanów: Kuchnia nr 10/2008)

Składniki (na 6-8 porcji):

1 kg kasztanów
1 l rosołu z kury (użyłam z kostki)
6 listków selera (wrzuciłam kawałek selera korzeniowego)
pół małej gałki muszkatołowej, startej
1 l śmietanki
sól, pieprz

do przybrania: kawałek foie gras lub płatki trufli


Wykonanie:

  1. Kasztany wstępnie przygotować tak jak do pieczenia (wskazówki w tekście), po czym wrzucić do wrzącej wody i gotować pięć minut, odcedzić, obrać.
  2. Jedną trzecią kasztanów zmiksować*, dolać rosół, dodać listki selera (seler), gałkę, sól, pieprz gotować pół godziny. Po tym czasie wrzucić resztę obranych kasztanów (w całości), dolać śmietanę i gotować jeszcze 45 min.
  3. Uwaga! Zupa łatwo się przypala, więc radzę zmniejszyć ogień na ile można i często mieszać, całe kasztany lubią przywierać do dna garnka. Po jakimś czasie przestałam się przejmować i dogotowałam zupę do końca, a potem przelałam do innego garnka (z przeznaczeniem do odgrzania, jeśli jecie natychmiast., ta operacja jest zbędna). Co prawda proporcji przestrzegałam na oko, ale okazało się, że to co mi wyszło jest okropnie gęste i płynu trzeba było dolać więcej, niż sobie wyliczyłam.
  4. Podawać z plasterkiem foie gras albo płatkami trufli. Ja wyjątkowo nic takiego nie miałam, więc zjadłam bez.
*nie bardzo wiedziałam jak, w końcu są jeszcze całkiem twarde, dolałam więc bulionu, po czym po pogotowaniu ich trochę zmiksowałam ponownie, na wszelki wypadek, żeby jakieś oporne kawałki nie zakłóciły mi potem idealnej kremowości, bo taka grudkowa skaza to przeżycie z gatunku słuchania dźwięku gwoździa na szkle.

zupa kasztanowa

niedziela, 15 listopada 2009

Warsztaty kuchni francuskiej #2




Dzisiaj mogłabym zacząć tak: Stali czytelnicy pewnie pamiętają...

Fajnie jest mieć stałych czytelników. Kiedy zaczynałam blogowanie, zastanawiałam się, czy to, co piszę w ogóle ma sens i kogoś zaciekawi. Cieszę się, że tak jest, w przeciwnym razie chyba musiałabym poszukać innego hobby, a mało jest rzeczy, które bawią mnie tak, jak gotowanie. Dzisiejszy post dedykuję więc Stałym Czytelnikom, chociaż oczywiście, tych okazjonalnych i zupełnie przypadkowych, też witam z radością, a jeśli chcieliby wiedzieć, do czego w pamięci osób, które odwiedzają mnie częściej, się odwołuję, zapraszam tu.

W takim razie: Stali Czytelnicy pewnie pamiętają, jak pisałam o kursie kuchni francuskiej i o tym, że okazało się, że to może nawet poza kulinarne doznania były bardziej istotne. Oczywiście i w październiku (jak łatwo zauważyć, relację możecie przeczytać z pewnym opóźnieniem) nie mogło mnie zabraknąć w małej salce w Domu Kultury. A tym razem gotowaliśmy:

zupę z cukini z fetą (soupe de courgettes)
potrawkę z indyka (blanquette de dinde)
tartę tatin (tarte tatin)

Ja wybrałam dla Was tartę. To jeden z absolutnych klasyków, ciasto bardzo francuskie, bo wierne rewolucyjnemu hasłu równości, ponieważ, jestem o tym przekonana, można je znaleźć zarówno w menu drogich i snobistycznych restauracji, jak i małych knajpkach z trzydaniowym posiłkiem za 10 czy 12 euro. Tarta tatin jest z jednej strony elegancka, ale z drugiej bardzo domowa („rustic”, jak to mówią w brytyjskich programach kulinarnych), nie wymaga wyszukanych składników, jest prosta do wykonania i wybaczy wiele błędów. Oprócz jednego: przypalonego karmelu.

Przypalony karmel spowoduje, że Wasze arcydzieło haute cuisine godne trzygwiazdkowej restauracji Michelina zamieni się w Wielką Niejadalną Katastrofę.

Spokojnie. Na katastrofę trzeba zapracować, a do sukcesu wystarczy naprawdę niewiele, a na wszelki wypadek, zanim zdążycie uznać, że tym razem poprzestaniecie na pooglądaniu mojej tarty, dla tych mniej doświadczonych dalej będzie kilka rad dotyczących karmelu.

Ponieważ zapomniałam przewieźć ze sobą do domu przepis z zajęć, to moja tarta jest połączeniem wersji prowadzącej zajęcia, pani Pauliny z Et Voilà i Agnieszki Kręglickiej (ciasto).

tarta tatin

Tarta tatin

Ciasto:

150 g mąki
125 g masła
łyżeczka cukru
szczypta soli
lodowata woda


karmel: 200 g cukru

2 kg nierozpadających się jabłek średniej wielkości
cukier waniliowy
masło


Wykonanie:
  1. Ze wszystkich składników zagnieść ciasto, jeśli byłoby zbyt suche, dolać trochę wody. Odłożyć do lodówki na godzinę.
  2. Jabłka obrać, przekroić na połówki i wyciąć gniazda nasienne. Na głębokiej patelni albo w sporym garnku rozpuścić uczciwy (=dość duży) kawałek masła i wrzucić jabłka. Porządnie zamieszać. Chodzi o to, żeby wszystkie jabłka pokryły się masłem oraz puściły sok – bo wtedy masło nie będzie się palić. Smażyć, aż jabłka zmiękną (łatwo wchodzi w nie nóż), pod koniec wymieszać z cukrem waniliowym.

  3. Karmel:

  4. Najlepiej użyć garnka z dość grubym dnem i średniej wielkości (w każdym razie, niezbyt małego). Cukier trzeba podgrzewać na średnim ogniu. W ZASADZIE nie wolno go mieszać, najwyżej jak widzicie, że boki są już roztopione, a nawet skarmelizowane, potrząsnąć. Ja mieszam zawsze, a mam wyjątkowy talent, do kładzenia garnka na gazie krzywo i cukier roztapia się bardzo nierówno. Niezależnie od tego, czy będziecie mieszać czy trząść, należy dołożyć starań, żeby karmel w całym garnku jednak tworzył się równomiernie i nie można dopuścić, żeby boki się paliły, kiedy w środku kryształki nie zaczęły się nawet rozpuszczać. Wszystko oczywiście na początku dzieje się irytująco wolno, a w tym momencie, kiedy uznacie, że na przykład, można sobie zalać herbatę, proces gwałtownie przyspiesza. Lepiej więc jednak z herbatą poczekać. Jeśli zdecydujecie się mieszać, łyżka w krótkim czasie pokryje się cukrem/karmelem i nie próbujcie z tym walczyć, bo i tak się nie uda. Karmel jest dobry, kiedy osiągnie kolor miodu, czy, jak wolicie, orzecha laskowego. Jeśli zaczyna dymić bądź dziwnie pachnieć oznacza, że się go pozbywacie i zaczynacie zabawę od nowa. Nie ryzykujcie, bo gorzki karmel popsuje cały smak ciasta. I nie usiłujcie organoleptycznie (ładne słowo) sprawdzać, czy to już ten zepsuty etap. To jest wyjątkowo gorące. Gotowy karmel należy natychmiast przelać do formy, bo szybko zastyga, a wtedy nie rozleje się równomiernie po dnie. Ja używałam szklanej formy, ale może być też zwykła metalowa.
  5. Na karmelu ciasno ułożyć jabłka, pleckami do dołu. Może Wam się wydawać, że jabłek jest za dużo, ale należy nimi wypełnić wszystkie szpary i wolne miejsca.
  6. Ciasto wyjąć z lodówki i rozwałkować na okrąg o średnicy trochę większej niż forma. Jeśli przetrzymaliście je w lodówce zbyt długo (tak jak ja), prawdopodobnie nie będzie się dało go tak od razu rozwałkować. Ja podgrzałam je trochę w mikrofalówce, ale nie polecam tej metody, tzn. jest skuteczna, ale wedle wszystkich reguł sztuki, raczej ciastu nie służy. Rozwałkowane ciasto nawinąć na wałek bądź złożyć na cztery i przełożyć na jabłka. Za duże boczki powpychać w formę.
  7. Piec do zrumienienia (ok. 30 min.) w temperaturze 180 stopni. Odczekać chwilę, a następnie na formę położyć talerz trochę większy od jej średnicy i odwrócić, tak, żeby ciasto wpadło na talerz. Podawać na ciepło z bitą śmietaną lub lodami waniliowymi.

tarta tatin

czwartek, 12 listopada 2009

Dwa dziwne tygodnie i najmniej atrakcyjne ciasto


kwadraty z dynią

Pamiętacie jeszcze, jak to jest, kiedy większości wolnych chwil nie towarzyszy monotonne buczenie komputera?

Znowu tylko ja, fotel, kubek z herbatą. Obok fotela stosik książek, które już prawie straciły nadzieję, ale ich chwila jednak nadeszła. Zakładki opuściły wreszcie swoje miejsca, między stroną 74 a 75 albo 138 a 139, przesuwały się szybko dalej, żeby na koniec wycieczki powędrować w końcu z powrotem do koperty z innymi zakładkami i ponownie cierpliwie czekać. Wieczory znowu były długie. I okazało się, że jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia.

Och, nie twierdzę, że na początku było łatwo. W pierwszych dniach po tym, jak zepsuł mi się komputer, czułam się raczej nieswojo. Miałam wrażenie, że jestem odcięta od świata, że coś mi umyka, wypełniał mnie niepokój, że nie mogę na bieżąco śledzić Waszych wpisów, dodawać własnych, oglądać zdjęć, które właśnie zrobiłam, że moje słoneczko gg pozostaje ciągle czerwone, tak nagle i bez wytłumaczenia.

A przecież jeszcze całkiem niedawno nie miałam internetu na co dzień. Ba, jeszcze kilka miesięcy temu, przed blogiem, komputer włączałam wcale nie tak często i na niezbyt długo, poranne i południowe godziny spędzane przed ekranem w pracy, zniechęcały mnie do ponownego gapienia się w niego także wieczorem.

Chyba już nie uda mi się wrócić, do tego, co było. Jednak fajnie było znowu odkryć, że życie nie ogranicza się do 19 cali przede mną i mam nadzieję, że uda mi się pozostać przy rozsądniejszym dzieleniu czasu między rzeczywistość wirtualną i tę... rzeczywistą, niż działo się to ostatnio.

***

Ciasto, na które przepis dzisiaj Wam przedstawiam, upiekłam, bo wydawało mi się najmniej ciekawe z całej książeczki. Małej i cienkiej, ale jednak nie byle jakiej książeczki, jednej z moich ulubionych, gdzie kolejne strony przedstawiają cuda z czekoladą, karmelem, orzeszkami, kokosem i innymi moimi ulubionymi pysznościami. A to ciasto było takie skromniutkie, takie brzydkie kaczątko, które postanowiłam trochę pocieszyć. I wiecie co? To jest naprawdę dobre. Wielki plus za to, że od momentu, kiedy przyjdzie Wam ochota na ciasto, do jego konsumpcji upływa tylko 30 minut. Oczywiście, o ile nie wyznajecie przedziwnej teorii, że ciepłe ciasto szkodzi.

kwadraty z dynią

Kwadraty z pestkami dyni i sezamem

(przepis z Carrés gourmands)

Składniki:

90 g masła
1 łyżeczka skórki startej z cytryny
2 łyżki cukru
1 jajko
100 g mąki pszennej
80 g mąki razowej (ja dałam tylko pszenną)
80 g pestek dyni, grubo posiekanych
80 g konfitury morelowej
2 łyżki ziaren sezamu

  1. Ziarna sezamu uprażyć na suchej patelni. Uważajcie, bo łatwo się przypalają!
  2. W misce ubić mikserem masło, dodać skórkę cytrynową, jajko i cukier. Dodawać po trochu mąkę, w pewnym momencie trzeba zrezygnować z miksera i dognieść ciasto ręką, dorzucając również pestki dyni.
  3. Ciasto wyłożyć na wysmarowaną masłem tortownicę, kwadratową formę lub formę prostokątną, ale najwyżej do 2/3 długości.
  4. Na cieście rozsmarować konfiturę morelową. Ja a) zużyłam jej z dwa razy więcej niż w przepisie b) wymieszałam przed wyłożeniem na ciasto z 2 łyżkami cukru, bo była niskosłodzona, a ciasto jest mało słodkie. Ciasto obsypać sezamem.
  5. Piec ok. 20 min. w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.

kwadraty z dynią

poniedziałek, 2 listopada 2009

Ciasteczko na listopad


ciasteczka imbirowe

Są czasami takie przepisy, które wywołują moje wielkie podekscytowanie. Bo niespotykane zestawienie składników. Bo jakiś niewypróbowany przeze mnie wcześniej sposób wykonania. Więc kompletuję składniki, eksperymentuję, czekam (a tego nie cierpię!), a na końcu okazuje się, że efekt był już mi właściwie znany, pod jakąś zupełnie inną nazwę i najczęściej osiągany o wiele mniejszym nakładem pracy.

Zastanawiałam się, czy tak nie będzie i tym razem. Najbardziej tajemniczy składnik – syrop imbirowy. Składnik nieco podejrzany – smalec zamiast masła. W sumie jednak całość – mąka, cynamon, goździki, imbir, soda i cała metodologia przygotowania dopuszczała opcję, że wyjdzie z tego jakaś odmiana dobrze mi znanych pierniczków.

Tak się nie stało. Owszem, pierniczkowa jest twardość ciasteczek, ale smak zbliżony raczej do kruchych, myślałam, że imbir będzie bardzo dominował, ale czuć tylko jego delikatny aromat, jak dla mnie, nawet zbyt delikatny, więc następnym razem dodałabym więcej tego sproszkowanego albo zrobiła ostrzejszy syrop. Ciasteczka nie powaliły mnie na kolana, ale w poszukiwaniu tego, czego im brakuje, zjadłam jakoś tak niespostrzeżenie całkiem sporą liczbę, więc w sumie mogę uznać, że są całkiem niezłą przekąską, podczas pisania notek i oglądania cudzych smakowitych zdjęć. Wykonanie jest raczej szybkie, niech nie odstrasza Was konieczność przygotowania syropu imbirowego, tak naprawdę cała operacja, łącznie z czynnościami wstępnymi, to 15 minut, a na dalszym etapie używacie gorącego. W sumie, mimo wszystko, warto spróbować.

ciasteczka imbirowe

Ciasteczka imbirowe
(przepis z Kuchni z Zielonego Wzgórza)

Składniki:
(na ok. 30 szt.)

1/4 szklanki syropu imbirowego*
1/4 szklanki brązowego cukru
1/4 szklanki (ok. 60 g) smalcu (oczywiście może być także masło)
1 szklanka mąki (dałam trochę więcej)
szczypta soli
po pół łyżeczki mielonych goździków i cynamonu
1/4 łyżeczki sody oczyszczonej

  1. Syrop imbirowy, cukier i smalec razem zagotować, ostudzić (ale do temperatury lekko ciepłej). Dodać do pozostałych składników i zagnieść ciasto. Będzie raczej miękkie (przynajmniej tak było u mnie).
  2. Ciasto wałkować niezbyt cienko i wykrawać z niego ciasteczka o dowolnym kształcie. Przełożyć na natłuszczoną lub wyłożoną papierem do pieczenia blachę. Rosną raczej nieznacznie, więc może być dość gęsto.
  3. Piec ok. 12-15 min. w piekarniku nagrzanym do 160 stopni (mój był cieplejszy - uroki starego pieca gazowego).

*Syrop imbirowy

Składniki:

1 szklanka wody
niecała szklanka cukru
kawałek obranego i zmiażdżonego imbiru, zawinięty w gazę albo pończochę, jak kto woli. Mój kawałek miał 3-4 cm, ale w przyszłości dałabym nawet dwa razy większy, bo posmak imbirowy wyszedł bardzo delikatny.

Wszystkie składniki włożyć do garnka, gotować (oczywiście, od momentu wrzenia) 10 min. Przechowywać w słoiku w lodówce. Resztę syropu, niewykorzystaną do ciasteczek, można dolewać do herbatki. Jeżeli nie macie ochoty na samodzielne przygotowanie syropu, to widziałam gdzieś w sklepie gotowy można też użyć miodu lub melasy, ale wtedy efekt na pewno będzie bardziej pierniczkowy.

ciasteczka imbirowe

ciasteczka imbirowe

niedziela, 25 października 2009

Trochę sentymentalnie i bardzo landrynkowo


tarta landrynkowa

Pamiętacie, jak pisałam o trendach w mojej kuchni na sezon jesienno-zimowy? Pomyślałam sobie wtedy, że jeszcze ciekawiej byłoby wykorzystać w gotowaniu trendy w modzie. Jeden z nich, o którym chyba wtedy nie wspominałam, to różowy i słodki styl lalki Barbie.

Barbie chyba ciągle pozostaje marzeniem prawie każdej dziewczynki. Ja w każdym razie o niej marzyłam. Nie bardzo rozumiałam, czemu rodzice nie podzielają moich fascynacji i rozsądnie sprawili mi tylko jedną lalkę (wszakże z kenowo-dzieciowo-meblowymi itd. przyległościami, w stosownej, ale także rozsądnej, ilości). Moja Barbie miała na imię Diana i piękną sukienkę. Obcisłą, różową, przetykaną srebrną nitką, z tiulowymi bufiastymi rękawkami i tiulowym fartuszkiem. W tiulowe gwiazdki. Bardzo to było cudowne.

Dobre kilka lat później postanowiłam, że moja córeczka nie dostanie Barbie (ani nie będzie chodzić do McDonald’sa). Dzisiaj nie zamierzam już moim ewentualnym pociechom tak uprzykrzać dzieciństwa, bo z takiego widzenia świata, gdzie kicz jest synonimem piękna się wyrasta, a niespecjalnie wierzę, że lalka Barbie może przyczyniać się do zaburzeń żywienia albo innych problemów. Żadna rozsądna siedmiolatka nie pomyśli, że mogłaby Barbie dorównać, bo nigdy nie widziała kobiety o takich proporcjach, idiotycznie długich nogach, cienkiej talii, aż tak wielkich oczach (wraz z ewolucją lalek chyba coraz większych) i ustach. Całkiem inna historia, to prawdziwe kobiety w kolorowych pisemkach, dumne posiadaczki wystających żeber i ud grubości nadgarstka. Ale ja dzisiaj nie o tym.

Tak jeszcze na marginesie, w celu researchu do tego wpisu, wybrałam się do sklepu z dziecięcymi ciuszkami (fakt, tylko jednego), żeby sprawdzić, czy mała dziewczynka może wykazywać się w swoich garderobianych wyborach lepszym gustem niż firma Mattel. Nie może. Mała dziewczynka jest zmuszona do bezkrytycznego uwielbienia dla mlecznych róży i fioletów z przyczyn czysto praktycznych – inne kolory w dziale dla małych dziewczynek występują sporadycznie.

Ja raczej nie odważę się na całościowe zastosowanie stylu Barbie w swoim ubraniu. Wydaje mi się to zbyt dosłowne i po prostu nieciekawe. Jednak jako (świadoma ;) fanka kiczu, nie mam nic przeciwko jakimś, niekoniecznie różowym, ale także niekoniecznie subtelnym, akcentom rodem z barbielandu w garderobie. Więc czemu i nie w kuchni?

Barbie w tym roku kończy 50 lat, ale całkiem z niej krzepka pani w średnim wieku. Zamiast więc, z wyżyn swojego wieku i doświadczenia, narzekać na to paskudztwo, lepiej zjedzmy za jej zdrowie kawałek landrynkowej tarty i przypomnijmy sobie, ile ulotnej, ale zawsze, radości, dostarczały nam nowe różowe szatki, mebelki i dzieci z dziwnie powyginanymi nóżkami, nabywane przez naszych uległych i kochających rodziców.

Ta tarta, to miała być moja propozycja na Różowy Tydzień, mam nadzieję, że Szarlotek pozwoli mi jeszcze dołączyć.

Różowy tydzień

tarta landrynkowa

Polewa ma wyraźnie landrynkowy smak, więc polecam raczej wtedy, kiedy macie ochotę na smaki dzieciństwa, niż na pyszne ciacho.

Tarta z czerwonymi landrynkami i migdałami

(przepis z jakiegoś starego numeru Elle)

Składniki:

Ciasto:
150 g mąki
62 g masła
55 g cukru pudru
3 żółtka


Polewa:
75 g czerwonych landrynek*
75 g migdałów bez skórki
150 g śmietanki 18% (ja dałam kremówkę)


Wykonanie:
  1. Składniki ciasta zagnieść, owinąć folią i odstawić do lodówki na 2 godziny. Po tym czasie wyłożyć na wysmarowaną masłem tortownicę, formując ok. 2 cm brzegi. Piec jakieś 15-20 min. w 175 stopniach.
  2. W garnku zagotować śmietanę, dodać landrynki, mieszać, aż całkiem się rozpuszczą, wsypać migdały i wylać na upieczone i ostudzone ciasto**.
  3. Odstawić do zastygnięcia.
*Kupienie czerwonych landrynek okazało się wyzwaniem, wiec podpowiadam: udało się w Tesco.
**Tyle w przepisie. Moim zdaniem masę należy pogotować trochę dłużej, aż nieco zgęstnieje, zaś przed wylaniem na ciasto ostudzić, a nawet dać na chwilę do lodówki, żeby jeszcze zgęstniała, bo gorąca i lejąca może za bardzo wsiąknąć w ciasto.

landrynki

środa, 21 października 2009

Rozgrzewająca zupa indyjska


rozgrzewająca zupa indyjska

Zaczęło się na dobre. To już nie jest ta krygująca się jesień, co jeszcze trochę poświeci słoneczkiem, podroczy się zimnym porankiem, ale w dzień temperatura jest prawie letnia i zabrany na wszelki wypadek sweter tylko przeszkadza. Teraz już nie. Powietrze jest wilgotne i pełne zapachu butwiejących liści. Może i ma to swój urok, ale na pewno nie wtedy, kiedy trzeba rano wstać i w tym mglistym chłodzie się zanurzyć. A kiedy wraca się z tego szarego, przejmującego zimna, wszystko na co ma się ochotę, to talerz gorącej zupy. Gotowanie jej zaraz po powrocie jest jednak tak odpychające, że już lepiej chwycić kawałek bułki z byle czym, zalać herbatę i szybko wkraść się pod koc. Lepiej więc przygotować zupę dzień wcześniej.

Z tej zupy jestem bardzo dumna, bo wymyśliłam ją sama, w pamięci mając smaki i zapachy indyjskiej restauracji, w której kiedyś pracowałam. Po pewnym czasie poszłam do krakowskiej restauracji indyjskiej, gdzie zaserwowali... moją zupę. Chyba więc uzyskałam efekt, o który chodziło. Oczywiście, jak większość domowych potraw, składniki zwykle dobieram na oko, chociaż proporcje są mniej więcej takie, jak podałam, ale możecie je zmienić zgodnie z własnymi upodobaniami czy poeksperymentować z przyprawami. Niezależnie jednak od tego, ile czego wezmę, zupy zawsze wychodzi cały gar, ale to właściwie nie szkodzi, bo można zamrozić na chwilę, kiedy akurat nie chce Wam się gotować. Jest gęsta i rozgrzewająca, idealna na jesień i zimę, może stanowić właściwie cały zdrowy obiad, o ile przewidzicie jeszcze jakiś deser. Jeżeli widzę tu jakiś mankament, to obierania i krojenia jest sporo, za czym nie przepadam, ale zawsze można spróbować potraktować te czynności jako kuchenną psychoterapię.

jesień o poranku

Zupa indyjska

Składniki:
(ok. 6 porcji)

2 marchewki
2 cebule
4 ziemniaki
1 spora łyżka garam masali (ja dorzucam czasem dodatkowo trochę kuminu i kolendry)
8 łyżek czerwonej soczewicy
olej, masło lub ghee
bulion warzywny


Wykonanie:
  1. Warzywa obrać i pokroić na dość małe, ale niekoniecznie regularne, części.
  2. Na patelni rozgrzać ok. 2 łyżek oleju z łyżką masła, do jeszcze zimnego tłuszczu wrzucić garam masalę i ewentualnie resztę przypraw, chwilę posmażyć. Następnie dorzucić warzywa, dokładnie zamieszać, żeby pokryły się przyprawami. Smażyć chwilę, mieszając od czasu do czasu. Warzywa przełożyć do garnka po czym zalać taką ilością bulionu, żeby pokrył warzywa. Patelnię również zalać niewielką ilością wody, żeby odzyskać przyprawy, które do niej przywarły, płyn dolać do garnka. Gotować ok. 30 minut.
  3. Osobno ugotować w osolonej wodzie soczewicę . Trwa to jakieś 10 min. Odcedzić.
  4. Do miękkich warzyw dorzucić 1/3-1/2 soczewicy, zmiksować. Jeżeli zupa będzie za gęsta, dolać trochę wody, w razie potrzeby dosolić. Jeśli nie macie zamiaru jej jeść tego samego dnia, z dolewaniem wody poczekajcie do podawania, bo po leżakowaniu całą noc, dodatek wody i tak pewnie będzie konieczny.
  5. Nakładać porcje do miseczek, każdą udekorować łyżką odłożonej soczewicy. Podawać z chlebem (rzecz jasna, najlepiej indyjskim).

rozgrzewająca zupa indyjska
Jesienny poranek w drodze do pracy. Czasem nie bywa aż tak źle.

czwartek, 15 października 2009

Warzywa rzadziej spotykane


Bliny z bakłażanem

Nie wszystkie książki kucharskie wywołują u mnie szybsze bicie serca. Mogę chyba nawet powiedzieć, że bardzo wiele z tych, które są u nas dostępne, w ogóle nie budzi mojego zainteresowania, bo lubię, kiedy świetnym przepisom towarzyszy oszałamiająca szata graficzna. I na odwrót. Na tę książkę, o której dzisiaj piszę, z pewnością tak po prostu nie zwróciłabym uwagi, a jednak uważam ją za biblię gotowania, niezbędną w każdej kuchni. Niepozorna, wydana, owszem, solidnie, ale niezbyt ładnie, ze zdjęciami potraw ze stylizacją rodem z restauracji „U smakosza” czy jakiejś w tym rodzaju – Kuchnia polska.

Ta moja to prawdziwy rarytas. Nie jakaś tam kupiona w Empiku, tylko zdobyczna, z 1962 roku, wydanie VII, poprawione i rozszerzone. Muszę powiedzieć, że babcia, która z niej została ograbiona, chociaż wiem, że nigdy już z niej nic nie ugotuje, nie była perspektywą rozstania się z nią tak zachwycona, jak się spodziewałam Ale ją mam. I pewnie jeszcze nie raz o niej usłyszycie, nie tylko przy okazji przepisów z niej zaczerpniętych, ale często również z powodu zawartych tam porad i ciekawostek, które kiedyś na pewno były bardzo przydatne, ale teraz są zabawne i rozczulające.

Kuchnia polska ma w dzisiejszym wpisie jeszcze swoją rolę do odegrania, ale przepis pochodzi z zupełnie innej książki. Będą to bliny z bakłażanem, kolejna propozycja do kuchni rosyjskiej, znowu w trochę udziwnionym wydaniu. Klasyczne bliny chętnie zrobię i może jeszcze nawet je sfotografuję i opiszę, jednak pomyślałam, że przepis na nie każdy bez trudu może znaleźć sam. Tego dzisiejszego przepisu trochę się bałam, bo tyle składników, do tego dalekich od oczywistości i trudno nie mieć wątpliwości, czy konieczne jest użycie jogurtu, śmietanki i mleka równocześnie? Nadal nie wiem, czy jest to absolutnie niezbędne, ale placuszki wyszły pyszne, puszyste i leciutkie, więc w każdym razie warto spróbować. Jednak jeżeli w lodówce macie tylko mleko, to na pewno też się udadzą, może nie będą aż tak dobre, ale ciągle warte rozważenia.

A teraz, taki mały smaczek, na dowód, ile Kuchnia polska pozakulinarnych wrażeń może jeszcze dostarczyć. Ile warzyw jesteście w stanie rozpoznać?

Bliny z bakłażanem

Warzywa rzadziej spotykane
: 1 – rzeżucha, 2 – seler, 3 – por, 4 – jarmuż, 5 – brokuł (!), 6 – szparag, 7 – papryka (pieprz turecki), 8 – endywia, 9 – roszponka, 10 – szpinak, 11 – szczaw, 12 – bulwa, 13 – salcefia, 14 – kabaczek, 15 – bakłażan

Bliny z bakłażanem
przepis z Les Crêpes de Sophie

Składniki:
(4 osoby)

100 g mąki pszennej
70 g mąki gryczanej
100 ml ciepłego mleka
mały jogurt naturalny
50 ml tłustej śmietanki
2 jajka (rozdzielone)
50 g masła (rozpuścić)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
po pół łyżeczki kuminu i kolendry (jeżeli są w całości, rozetrzeć)
sól, pieprz
1 bakłażan


Wykonanie:
  1. Bakłażan pokroić w drobną kostkę, wrzucić do miseczki, wlać trochę oliwy, posolić, dokładnie wymieszać. Usmażyć do miękkości.
  2. Do kolejnej miski wrzucić: obydwie mąki, proszek do pieczenia, żółtka, dolać mleko, masło, śmietankę i jogurt, przyprawy, wymieszać. (Jeżeli boicie się, że powstaną grudki, to możecie najpierw zmieszać wszystkie płyny i dolewać je po trochu do mąki, cały czas mieszając).
  3. Białka ubić na pianę, do ciasta wmieszać najpierw kawałki bakłażana, a potem pianę.
  4. Na patelni rozgrzać dość sporo oleju i smażyć na nim nieduże placuszki.
  5. Ja podawałam je z masłem i jogurtem czosnkowym.

Bliny z bakłażanem

niedziela, 11 października 2009

Tylko jedna kostka dziennie


Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

Nie należę do tych osób, które po jednym kawałku ciasta mówią: nie, ja już dziękuję. Jestem raczej z tych, które jedząc ten pierwszy kawałek są już myślą przy chwili, kiedy on się skończy i w wyobraźni zajadają się kolejnym.

Ograniczenie się do jednej kostki czekolady, koniecznie gorzkiej i koniecznie (chyba?), między obiadem a kolacją, tak polecane przez rozmaite diety (niekoniecznie odchudzające, po prostu rady dotyczące zdrowego odżywiania), nigdy mnie nie pociągało. Czy jedząc jedną kostkę, w ogóle można poczuć jakiś smak?

Teraz już wiem, że ta jedna kostka ma sens. Jedna kostka służy świadomemu przeżyciu chwili, oderwaniu się od codziennych zmartwień i dostarczeniu sobie, chociaż tych pięciu minut, gwarantowanej i pozbawionej wyrzutów sumienia przyjemności w ciągu dnia .

Cała tabliczka (mleczna, z orzechami, z karmelem) jest dobra na depresję. Kolejno połykane kawałki działają kojącą, na 10 minut wyleczą z każdej chandry, temu nie da się oprzeć, to proces chemiczny. W miarę jak cukier przenika do krwi, uwalniają się endorfiny, albo coś w tym rodzaju, nie można tego pokonać. A potem następuje pierwsza fala mdłości, a czasem i ból brzucha, myśli zaczynają być nakierowane na te mdłości i ból a wszelkie smutki do następnego poranka są z głowy.

Ale ta jedna kostka, to całkiem coś innego. Nie można jej rozgryźć i połknąć. Nie warto tego robić w biegu, albo czytając gazetę. Z jedną kostką dobrze jest siąść w fotelu i na niej się skupić. Trzeba czekać, aż czekolada powoli rozpuści się na języku, starać się zatrzymać ten smak jak najdłużej. To nie jest łatwe. Trzeba ćwiczyć.

Dzisiaj oczywiście nie mam zamiaru przekonywać Was do poprzestania na jednej kostce. Kilka tygodni temu nazwisko Julii Child nic mi nie mówiło, skoro jednak dzięki precyzyjnej kampanii reklamowej (jestem pełna podziwu, wszyscy, zdaje się bezinteresownie, o niej mówią i piszą), powszechnie wiadomo, że jest ikoną, to ja się chętnie modzie na panią Child poddałam i postanowiłam zaraz skorzystać z jej przepisu, a jest to przepis na jej, podobno ulubione, ciasto czekoladowe. Jest ono dość wilgotne, kawałki migdałów przyjemnie chrzęszczą w zębach (ja nie zmieliłam ich zbyt drobno), czuć delikatny posmak kawy, polewa jest gładka i aksamitna. Dodatek czekolady nie jest jednak aż tak duży jak w innych znanych mi ciastach tego typu i pozostaje ono daleko za moim ulubionym. Ja zakwalifikowałabym je raczej jako „z czekoladą” niż „czekoladowe”. Co nie pozostaje w sprzeczności z tym, że smakuje całkiem nieźle i można je sobie upiec, żeby mieć w pogotowiu małą przekąskę na powrót z kina.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

Ciasto czekoladowe królowej Saby*

przepis, na którym się oparłam tu, poniżej już z moimi zmianami

Ciasto:

110 g gorzkiej czekolady (u mnie, po tym jak się ta pierwsza porcja zważyła, ostatecznie 40 g to była czekolada mleczna, bo nie miałam już tyle gorzkiej)
100 g masła
½ szklanki cukru + 2 łyżki
3 jajka (rozdzielone)
¼ łyżeczki proszku do pieczenia
1/3 szklanki migdałów + 2 łyżki cukru
½ szklanki mąki
2 łyżki mocnej kawy (użyłam rozpuszczalnej)


Polewa:

75 g gorzkiej czekolady
1 ½ łyżki mocnej kawy
szczypta soli
75 g masła


Wykonanie:
  1. Migdały sparzyć, obrać ze skórki. Zetrzeć na tarce i wymieszać z 2 łyżkami cukru lub zmielić z cukrem w blenderze.
  2. Czekoladę połamać na kawałki, dodać kawę, rozpuścić w kąpieli wodnej (Czyli, w tej wersji łatwiejszej, większą miskę napełniamy wrzącą wodą, wkładamy do niej mniejszą miskę, do niej czekoladę i czekamy aż się rozpuści, mieszając od czasu do czasu).
  3. Masło utrzeć mikserem, dodawać po trochu cukier i żółtka
  4. Białka ubić ze szczyptą soli i 2 łyżkami cukru.
  5. Do mieszanki maślano-cukrowo-żółtkowej po trochu wmiksowywać roztopioną czekoladę. Następnie wmieszać (szpatułką) migdały, trochę piany i na przemian resztę piany i mąkę z proszkiem do pieczenia.
  6. Przelać do okrągłej formy o średnicy ok. 20 cm. Piec w piekarniku nagrzanym do 190 stopni, ok. 25 min. Ciasto nie powinno być do końca upieczone, środek ma się trochę trząść.
  7. Po upieczeniu ciasto całkowicie ostudzić.
  8. Przygotować polewę: czekoladę z kawą rozpuścić w kąpieli wodnej, dodać sól i po trochu dodawać masło, stale ubijając. Masa będzie bardzo rzadka, dlatego należy ją włożyć na chwilę do lodówki, aż stężeje na tyle, że będzie nią można posmarować ciasto. Jeżeli okazałoby się, że w tej lodówce przebywała jednak za długo, to trzeba na chwilkę umieścić ją w kąpieli wodnej.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

*Od początku wszystko szło nie tak. Przepis zawierał dużo szczegółowych wskazówek Julii, które zlekceważyłam, albo raczej pominęłam, myśląc, co też mi może nowego powiedzieć. Zaczęło się od tego, że zwarzyła mi się czekolada i tu akurat Julia Child się nie popisała, bo nie ostrzegła, że z dodatkiem kawy czekolada rozpuszcza się fatalnie, które to spostrzeżenie zweryfikowałam, rozpuszczając drugą porcję, jak należy, w kąpieli wodnej, a nie mikrofalówce. Potem piana nie chciała się ubić. Następnie ciasto piekło się jakoś dziwnie i ostatecznie przepiekło (ale nie przypaliło). Polewy nie zamierzałam zestalać w żadnej lodowatej wodzie, bo takowej nie miałam, tylko w lodówce i oczywiście zestaliła się za bardzo, tak, że trzeba ją było znowu rozpuszczać. Ostatecznie efekt wizualny i smakowy był przyzwoity, chociaż jak już wcześniej napisałam, to ciasto nie znajdzie się na czele mojej top listy. Ups, a teraz, tłumacząc przepis, odkryłam, że dałam do polewy dwa razy tyle masła co trzeba.

Julii Child ciasto czekoladowe królowej Saby

środa, 7 października 2009

Nie tylko dalekie podróże kształcą albo kurs kuchni francuskiej


ryż na mleku kokosowym z malinami i kruszonką

Tym razem była to podróż zaledwie do sąsiedniej dzielnicy. No, może ze dwie dzielnice dalej. Ale od początku.

Informacje o tych warsztatach, jakiś tydzień wcześniej, podesłała mi koleżanka. Pomyślałam: super, idę. A potem zapał osłabł i właściwie, zaczęłam się zastanawiać, a może jednak nie, bo to daleko, bo nie wiem gdzie, bo od razu po pracy. W końcu postanowiłam: jednak idę.

Pech chciał, że ja, taka zawsze super zorganizowana, zapomniałam wziąć z domu mapę. W obce tereny, nigdy, przenigdy, nie ruszam się bez mapy, głównie z powodu lenistwa umysłowego, bo nie muszę wtedy pamiętać, gdzie iść i czym dojechać.

W obliczu takiego kataklizmu, w pracy przerysowałam sobie fragment mapy z Google'a, wsiadłam do tramwaju, co mi się wydawało, po przystanku przesiadłam na inny, co mi się wydawało i zanim przejechał kolejny przystanek, zorientowałam się, że równie dobrze mogłam zostać w tym pierwszym, bo jadą w tę samą stronę. Po kilku kolejnych przystankach, znalazłam się tam, gdzie chciałam, ale zupełnie nie tam, gdzie chciałabym być. Tylko kawałek za ścisłym centrum, a wokół tylko jakieś rozgrzebane budowy. I ja, bez mapy, głodna, wkurzona, na pewno już spóźniona, wyposażona jedynie we wzrokową pamiątkę ukształtowania terenu, bo ten kawałek, który przerysowałam, nie był tu wcale użyteczny. Miałam ochotę przejść na drugą stronę ulicy i złapać autobus do domu.

Na szczęście tego nie zrobiłam. Poszłam dalej, znowu tam, gdzie mi się wydawało. I tym razem wydawało mi się dobrze, co potwierdziła jakaś napotkana osoba.

Znalazłam. Dom Kultury. Typowy. Wchodzę. Mała salka. W salce 12 osób, w tym jeden pan, jak się okazało, stały bywalec. I totalne zaskoczenie, większość pań w wieku emerytalnym. Pośrodku niewysoka pani, o francuskim wyglądzie, może dzięki latom spędzonym na kontakcie z francuską kulturą, bo pani była jednak Polką, kończy przygotowywać łososia do crumble na ostro.

Pani Paulina robi kruszonkę, wstawia łososia do prodiża, nastawia mleko kokosowe na ryż. Później przygotowuje dla nas magiczny napój Marjorie (pół na pół sok z marchewki, czerwonych grejpfrutów, trochę wody pomarańczowej, cynamon). Wąchamy wodę pomarańczową, wąchamy kardamon (to do ryżu).

Następnie uczymy się, jak zrobić ratatouille. Odważniejsza z uczestniczek miesza ryż, żeby się nie przypalił. Ustalamy menu na przyszły raz, zupa cukiniowa, a może jakaś inna? Trwa dyskusja, dlaczego warsztaty są tylko raz w miesiącu.

Wreszcie, możemy spróbować. Wszystko jest pyszne. Uczestnicy kursu się rozkręcają, atmosfera jest coraz bardziej serdeczna. I tu zaskoczenie drugie, nawet większe. Jak myślicie, jakimi przepisami wymieniają się panie (i jeden pan)? Na schabowe, pieczenie, zupę ogórkową?

Nie. Dzielą się swoimi doświadczeniami z bakłażanami, karczochami i szparagami. Co lepsze, białe, czy zielone? A karczochów nie udało się wyhodować w ogródku. W końcu się rozchodzimy, zaopatrzeni w przepisy z zajęć.

Jeśli tylko nic mi nie przeszkodzi, za miesiąc na pewno tam wrócę. Bo przyszłym miesiącu, będzie tarta tatin.

ryż na mleku kokosowym z malinami i kruszonką

Ryż na mleku z malinami i kruszonką orzechową*
Riz au lait de coco, framboises et crumble de noix

Składniki:
6-8 porcji, ale bardzo malutkich, porcja na zdjęciu jest PODWÓJNA

2 puszki mleka kokosowego (po 400 ml)
200 ml mleka
5 łyżek okrągłego ryżu (takiego, jak do risotto)
4 łyżki brązowego cukru
1 cukier waniliowy
1 łyżka cynamonu
szczypta kardamonu
350 g malin

Kruszonka:

40 g mielonych lub drobno posiekanych orzechów
40 g brązowego cukru
40 g mąki
40 g masła


Wykonanie:

  1. Mleko zagotować z cukrem, cukrem waniliowym, kardamonem i cynamonem. Dodać ryż i ugotować go, regularnie mieszając. Trwa to ok. 20 min. Może Wam się wydawać, że ryżu jest zbyt mało w stosunku do mleka, ale po wystygnięciu masy, bedzie go w sam raz.
  2. Przygotować kruszonkę: piekarnik nagrzać do 180 stopni. Wszystkie składniki najpierw posiekać razem, a później palcami rozetrzeć na konsystencję piasku. Ułożyć w formie na grubość 1 cm i piec do zrumienienia.
  3. W dużym naczyniu, lub kilku małych, ułożyć maliny, zalać ciepłym ryżem, wystudzić. Przed podaniem posypać kruszonką.
Bon appétit!

*Jak łatwo zauważyć, u mnie orzechowej kruszonki tym razem nie było, ale z tym dodatkiem jest naprawdę pysznie. Deser powinno się jeść na zimno, ale ja chyba wolę jeszcze ciepły, bo wtedy jest bardziej kremowy, a maliny pod wpływem ciepła miękną i puszczają sok.

niedziela, 4 października 2009

Weekendowa piekarnia #45 i jesienne spacery. Kasztany i czosnek.




Zdarza Wam się czasami, że jedna mała rzecz odmienia cały dzień? To może być drobiazg, który dla kogoś innego nie miałby żadnego znaczenia.

Tamtego dnia, to były kasztany.

W Krakowie kasztanowce widoczne są właściwie wszędzie.. Jak Planty (to ten park otaczający Rynek) długie, kasztanowcem jest chyba co drugie drzewo. Liście i łupiny rzucają się w oczy na każdym kroku.

Właśnie. Drzewa, liście i łupiny. Nie kasztany. Tą częścią Plant, którą zwykle chodzę, przechodzą też codziennie tłumy przedszkolaków, uczniów, studentów, starszych pań z pieskami i panów z laptopami, wszyscy po prostu. Jeśli tylko nieznaczna cześć z nich zbierze po jednym kasztanku, okaże się, że dla mnie nie ma już nic. Zwykle, jeżeli udawało mi się znaleźć chociaż jednego, było to bardzo radosne wydarzenie.

Pewnego dnia, przechodząc obok niezbyt zachęcającej bramy, na placu który się za nią znajdował, zobaczyłam je. Nie tylko łupinki i liście, ale ka-szta-ny. Po krótkiej chwili wahania (no bo jak to dorosły człowiek może tak po prostu, bez żadnego uzasadnienia, zbierać kasztany?), weszłam i zaczęłam wrzucać je do woreczka, który, niestety, musiało opuścić drugie śniadanie, Mijający mnie robotnicy pewnie myśleli, że jestem jakąś pomyloną przedszkolanką, pukając się przy tym w czoło. Dołączyli do mnie starsi państwo, ci się uśmiechnęli i powiedzieli, że oni zbierają dla wnuka.

Oczywiście, jak to zwykle bywa, po tym szczęśliwym przypadku, znalazłam jeszcze wiele kasztanów. W innej bramie (chodzenie po bramach stało się ostatnio moim hobby). W innej niż zwykle części Plant. W tej części Plant, gdzie nigdy ich dla mnie nie starczało. Co chwila słyszę wokół mnie dźwięki zielonych kolczastych kulek, które, upadając na asfaltowe alejki, wyrzucają błyszczące cuda. A chociaż mam ich już tyle, to i tak zwykle nie mogę się powstrzymać, podnoszę chociaż jednego i obracam w dłoniach idąc dalej. Kiedy dochodzę do domu i muszę poszukać kluczy, zazwyczaj kolejny kasztan zasila kolekcję rzeczy niezbędnych w mojej torebce. Nie jest to jednak porównywalne z tym pierwszym razem, kiedy zbierałam je na pustym placu, zamiast, jak to miałam w planach, przykładnie zmierzać w kierunku pracy.

Przechodzę już do przepisu, który zawiera punkt, który też mnie bardzo ucieszył. Ogromnie lubię, kiedy przepis twierdzi, że trzeba rzucić blachą o podłogę, żeby wyrównać ciasto. Albo można podzielić czekoladę na kawałeczki, uderzając nią o kuchenny blat. Chlebek z regionu Vandée, który pieczony jest w ramach 45 Weekendowej Piekarni, wymaga przywalenia w niego deseczką. Jak można się było oprzeć i to stracić? Do tego jest niezwykle prosty w wykonaniu i nawet tak niedoświadczona piekarka jak ja, nie miała się czego obawiać. Podaję przepis tak jak ja to robiłam (zmiany wynikały głównie z braków – czosnku i czasu), oryginał i zdjęcia kolejnych etapów przygotowań, u mnie zdjęcia są dość skąpe, bo rodzina zaczęła się niecierpliwić, u gospodyni tej edycji Weekendowej Piekarni, Zapbook.



Chleb z regionu Vandée
Przepis z książki Tous les pains Basila Kamira

Składniki:

Ciasto:
300 g mąki
180 ml ciepłej wody
20 g drożdży
7,5 g soli (ok. 1,5 łyżeczki)

Nadzienie:
6 ząbków czosnku, drobno posiekanych (ja przepuściłam przez praskę)
100 g masła
sól, pieprz


Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki ciasta wymieszać, zagniatać, aż ciasto będzie gładkie i elastyczne, przykryć wilgotną ściereczką i odstawić w ciepłe miejsce. U mnie leżakowanie trwało 45 min.
  2. Z ciasta wypuścić powietrze uderzając w nie dłonią, podzielić na dwie kule, z których uformować bagietki, przełożyć je na blachę do dalszego leżakowania, u mnie na ok. 30 min.
  3. Masło wymieszać z pozostałymi składnikami nadzienia.
  4. Piekarnik nagrzać do 240 stopni Celcjusza, wstawiając miseczkę z wodą.
  5. Bagietki naciąć w kratkę, wstawić do piekarnika na 10 min.
  6. Na wpół upieczone bagietki przycisnąć mocno drewnianą deseczką, przeciąć wzdłuż na pół i obficie posmarować masłem czosnkowym, przykryć i wstawić do piekarnika na 15-20 min. Jeżeli zaczęłyby się za bardzo rumienić , zmniejszyć temperaturę do 180 stopni.
  7. Ja podałam chlebki z sałatką z pomidorów (czyli w praktyce pomidorem z cebulką ;) . Zniknło wszystko do ostatniego okruszka.