wtorek, 26 kwietnia 2011

Międzyświątecznie



Pisanie niezbyt dobrze mi dzisiaj idzie. Moje myśli krążą wokół

małego marcepanowego baranka, ukrytego gdzieś w torebce (czy można go już zjeść?),
dumy z wypełnionego właśnie PIT-a (trzy dni przed terminem! ;),
niezadowolenia z kolejnych dwóch dni w pracy i zadowolenia z kolejnych czterech wolnego,
moich pomalowanych paznokci, które zwykle pozostają w całości najwyżej dwa dni (jak będzie tym razem? Fakt, że już rano odłupałam kawałek nożem, przy krojeniu chleba, się nie liczy),
zdjęć, które dzisiaj zrobiłam,
planowania jutrzejszego popołudnia (w muzeum ;),
książki, której ciągle nie przeczytałam, a pewnie niedługo przyjdzie powiadomienie z biblioteki, że trzeba ją zwrócić. A ja przecież bardzo chcę ją przeczytać,
trudów podejmowania decyzji, czy zrobić już sobie kolejną herbatę. A jeśli tak, to jaką…

Sami widzicie, że w tych warunkach trudno się skoncentrować, by napisać o świątecznym przejedzeniu, poświątecznych wyrzutach sumienia (chociaż nie u mnie, bo po co sobie utrudniać życie) i jeszcze większych wyrzutach sumienia wynikających z tego, że tyle jedzenia ciągle leży w lodówce, a nikt nie chce go już jeść.

Chciałabym Wam zaproponować coś zdrowego (jeśli jednak zdecydowaliście się na dietę, ostrzegam: w tym wypadku „zdrowy” nie znaczy „niskokaloryczny”) i co, w pewnym sensie, pozwoli Wam uporać się z tym, co zostało po świętach. Pesto z rzeżuchą: jak każde, dziecinnie proste, niezmiennie pyszne, paląco czosnkowe – ja to uwielbiam, ale lepiej tego dnia nie planować żadnych ważnych spotkań, z delikatnym (!) rzeżuchowym posmaczkiem.

I byle do piątku.

PS Jeszcze jeden inspirujący link, który obiecałam... już nie wiem kiedy. Zobaczcie They Draw & Cook, nazwa odpowiada treści.



Pesto z rzeżuchą
źródło: Kuchnia 03/2008

Składniki:

1 ziemniak (pominęłam)
1 pęczek natki pietruszki
4 ząbki czosnku (lub wg upodobania)
50 g parmezanu
garść rzeżuchy
garść ziaren słonecznika (najlepiej podprażonych)
150 ml oliwy
sól, pieprz


Wykonanie:

Gotujemy ziemniak, siekamy natkę, wyciskamy czosnek i ścieramy ser. Wszystkie składniki wkładamy do blendera (albo moździerza, jeśli macie moździerz i ochotę na powielkanocny wysiłek fizyczny) i miksujemy na lekko chropowatą masę. Podajemy z jajkami, makaronem lub jako dip do warzyw.

Uwaga: oczywiście nie zawracałam sobie głowy dokładnym odmierzaniem składników. Wzięłam sporą garść natki i trochę mniejszą rzeżuchy, wyszła mi taka ilość pesto jak na zdjęciu. To odrobina więcej, niż jedna osoba potrzebuje do makaronu.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Życie (nie tylko) jak w Madrycie cz. II



W poprzednim odcinku: Nasi bohaterowie po bezowocnych poszukiwaniach czegoś do zjedzenia wchodzą pod swoje kołderki i śniąc o schabowym, tfu, o paelli oraz szynce serrano, liczą na to, że po trzech dniach żywienia duszy czwartego uda się nakarmić i ciało.

Cóż, udało się. W Leon D. powitała nas obiadem i truskawkami. Czy potraficie sobie wyobrazić, że w Hiszpanii sezon na te owoce (dobre, nie takie jak "hiszpańskie truskawki" importowane do Polski) trwa od kwietnia do lipca?

Druga część wakacji była o wiele zabawniejsza niż pierwsza. Gorączkowe zwiedzanie zastąpiło cieszenie się hiszpańskim słońcem i beztroską życia Erazmusa, które jest udziałem D., a my z łatwością się dopasowaliśmy. Ja pozostaje myślami przy tym punkcie, a Wy możecie przeczytać tymczasem jeszcze kilka migawek z podróży, które wreszcie ujawnią, czy zjedliśmy jakieś lokalne specjały.



Przystanek 1: Oviedo. Może niektórzy z Was pamiętają, że Oviedo słynne jest przede wszystkim z tego (przynajmniej poza Hiszpanią), że zagrało w filmie Woody'ego Allena Vicky Cristina Barcelona. Wdzięczne za to wyróżnienie miasto postawiło na jednym z uczęszczanych pasaży pomnik reżysera. Poza tym Oviedo zapamiętane z filmu nie przypomina tego rzeczywistego. W głowie kołatało mi antyczne (w sensie: średniowieczne), niewielkie miasto z dużą ilością malowniczych zabytków (ruinek). Fakty to duże współczesne miasto, w którym gdzieniegdzie można się natknąć na spodziewane widoki. Dodam dla jasności, że jest to ciągle warte odwiedzenia hiszpańskie miasto, kolorowe kamienice z quasi-balkonikami, a nie szarobure betonowe klocki. Jeśli jednak bardzo zmartwicie się brakiem allenowskich klimatów, można pocieszyć się lokalnym specjałem, czyli cidrą (wytrawną) nalewaną tradycyjnie w sposób jak poniżej.



Przystanek 2: tapas. Nie wiem, jak Wy wyobrażacie sobie tapas, ale ja myślałam, że to przyjemna forma nasiadówy, w której idzie się do knajpy zamawia mnóstwo (małych) rzeczy do jedzenia, coś do picia i siedzi do oporu. Prawdziwie tapas jest daleko bardziej zajmujące: nigdzie się nie siada (chyba, że krawężnik się liczy), dostaje się kieliszek wina (albo "kufel" piwa wysokości 7 centymetrów) i np. szynkę serrano, ser i chleb albo ziemniaczki z sosem albo chipsy albo małe śmieszne bułeczki – tapas jest specjalnością lokalu, zwykle to jedna, najwyżej dwie rzeczy do wyboru. Po konsumpcji resztki wyrzuca się na podłogę/chodnik, kieliszek zostawia byle gdzie i idzie do następnego miejsca. I tak dalej, aż zabawa stanie się nudna.



Przystanek 3: Madryt na bis i... tak! zjedliśmy wreszcie w prawdziwej hiszpańskiej (chociaż katalońskiej) restauracji! Po powrocie z Leon rannym autobusem mieliśmy w Madrycie sporo czasu do odlotu i znów trzeba było znaleźć coś do jedzenia. Moja radość była euforyczna, kiedy okazało się, że jedna z odwiedzonych poprzednio (tzn. tych, które próbowaliśmy odwiedzić) restauracji była otwarta. Pełno ludzi. Miejscowych! Niestety, cechą dobrej restauracji jest także to, że w menu nie ma ani słowa po angielsku. Wybór był na chybił trafił, ale okazał się nie najgorszy, bo chociaż dostałam białe szparagi zamiast spodziewanych zielonych (a propos: sezon na szparagi też jest już w pełni) to kucharz okazał się bardziej sprawny w ich przygotowaniu niż ja i tym razem mi smakowały. A na zakończenie, oczywiście krem kataloński. Mogliśmy już spokojnie wracać do domu. Chociaż... nadal nie spróbowałam churros con chocolate. Ale co tam, będzie po co wracać.



A przepis dzisiaj i trochę hiszpański, i polski, a nawet wielkanocny. Turron, czyli nasz nugat, na Półwyspie Iberyjskim jest przysmakiem bożonarodzeniowym, chociaż jako świetny towar eksportowy w sklepach duty free i nie tylko da się go dostać przez cały rok. Z kolei w Polsce nugat tradycyjnie, chociaż obecnie chyba niezbyt popularnie, robi się na Wielkanoc. U mnie z przepisu babci (a może nawet prababci), od dawna miałam ochotę go wypróbować.

Nugat

Składniki:
4 białka
250 g cukru pudru
120 g miodu
1 szklanka dowolnych orzechów*
2 wafle


*drobno posiekanych, twierdzi moja mama, która jadła nugat babci, ja jednak wolę całe i tak zostawiłam.

Wykonanie:

Białka ubić na sztywno, powoli dosypywać cukier, ciągle ubijając. Masę białkową połączyć z miodem i przełożyć do garnka. Gotować na małym ogniu, mieszać, mieszać, mieszać - przypala się bardzo łatwo, ale mieszanie wszystkiemu zapobiega. Gdy zgęstnieje połączyć z orzechami i przełożyć na wafel (ja rozsmarowałam gdzieś do 3/4 wysokości) przykryć drugim waflem, owinąć folią, przycisnąć czymś ciężkim, odstawić w chłodne miejsce i czekać, aż zastygnie. Gotowy nugat jest kremowy i ciągnący, nie twardy, jak te najpopularniejsze hiszpańskie.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Życie jak w Madrycie, czyli sprawdzam, ile prawdy jest w mądrościach ludowych



Pamiętacie, jak odradzałam wszystkim wyjazd do Włoch? Specjalnie dla Was, osobiście postanowiłam sprawdzić, czy Hiszpania jest odpowiednią alternatywą ;)

Pierwszy przystanek: Madryt. Czy zachwyca? Nie... Popularniejsza jako cel polskich wycieczek Barcelona (nawet jeśli to tylko Barcelona dla turystów) ma spójny urok i harmonię. Madryt to piękne stare kamienice z klimatycznymi niby-balkonikami, w ozdobnej wersji przystrojonymi wesołymi lambrekinami, dziwaczne i wielkie eklektyczne budynki (nie znaczy to, że naprawdę są w stylu eklektycznym, ale że ich nadętej architektury nie potrafię nijak przyporządkować), stanowiące siedziby ministerstw i hoteli. A to wszystko poprzetykane kontenerami na śmieci, tandetnymi kramami i innym trudnym do zakwalifikowania byle-czym. Wrażenie ogólnej nijakości potęgowała pewnie taka sobie pogoda i brak zieleni. Było to trochę tak, jakby wyrafinowane danie w super restauracji podali mi na wyszczerbionym talerzu. Nie chcę, żebyście odnieśli wrażenie, że Madryt mi się nie podobał, bo te nieprzeznaczone dla turystów (i niektóre przeznaczone) zaułki są piękne. Jeśli będziecie mieć okazję, nie ma co się zastanawiać.



Hiszpania to podobno kraj prawie tak pysznego jak włoskie jedzenia i byłam zdecydowana rozstać się z trochę większą ilością gotówki, aby go spróbować. Efekty były żałosne. Odwiedzona dnia pierwszego restauracja miała umiarkowane ceny, nie była specjalnie wypełniona, ale też nie pusta, w menu klasyczne potrawy hiszpańskie (do których, jak się okazuje, należy "sałatka rosyjska", czyli nasza klasyczna z majonezem). Niestety, niespodziewanie na moim talerzu znalazły się nielubiane przeze mnie pikle, a frytki były wstrętne (chociaż wcale nie cuchnące olejem, więc nie wiem gdzie tkwił ich "sekret"). Chleb z supermarketu. Dobre kalmary. W sumie bez tragedii, ale i bez smaku.

Dzień drugi bardzo chciałam zacząć od tradycyjnych śniadaniowych churros, to jednak nie jest rozrywka dla spieszących się na pociąg – kierunek: Toledo – o 9 rano turystów. 9 może Wam się wydać całkiem przyzwoitą porą, ale w Hiszpanii oznacza to wczesny świt – zapomnijcie nie tylko o churros, ale nawet o otwartej piekarni. Zwiedzanie Toledo zajęło nam ponad pół dnia i nie mieliśmy czasu na jedzenie - bagietka i cola musiały wystarczyć – zresztą, bagietka i cola były naszym głównym (zgroza), bo łatwym do kupienia, szybkim i tanim pożywieniem przez większość pobytu. Po powrocie do Madrytu polecieliśmy do kolejnego muzeum, ale potem nadszedł wreszcie czas na upragniony obiad. Długa wędrówka przez zatłoczone ulice miasta była bezsensowna - sympatyczny bar, w którym w końcu wylądowaliśmy, zaserwował mi paellę tak obrzydliwą, że wymagała o wiele bardziej skomplikowanych zabiegów niż tylko podsmażenie mrożonki - co jeszcze byłoby naturalne - jednak by osiągnąć aż tak niejadalny efekt trzeba się postarać specjalnie. Zgnębiona tym wszystkim nie miałam nawet siły kłócić się z kelnerem, który, jak na moje oko, zawyżył rachunek o dobre kilka euro (i, oczywiście, jak prawie oni wszyscy, nie mówił po angielsku).



Dzień kolejny rozpoczął się znacznie weselej, brak churros zrównoważyła mi słodka bułka z rodzynkami i cukrowymi perełkami. Gdy nadszedł wieczór, postanowiliśmy nie ryzykować po raz kolejny naszych żołądków i wybrać restaurację z przewodnika. Pierwsza, ku naszemu rozczarowaniu, okazała się zamknięta. Tak samo i druga, na której napisano przynajmniej, że otwierają o 21. Podobnie było z trzecią, czwartą, piąta - otwarta, ale to chyba była restauracja argentyńska, a my chcieliśmy przecież czegoś hiszpańskiego! Jeśli była jakaś szósta, to też nie udało nam się do niej dostać. Zniechęceni i głodni udaliśmy się na kawałek (znów ohydnej) pizzy oraz po bagietkę. Popijałam to wszystko colą i zagryzłam kabanosem, z lekkimi wyrzutami sumienia otwierając paczkę przeznaczoną dla D. P. odmówił kabanosa mówiąc, że nie po to jechał taki kawał drogi, żeby jeść polską kiełbasę...

Niepowodzenia tego dnia nie zdołały nam jednak popsuć humorów, bo następnego ranka ruszaliśmy na północ, do D., która z pewnością będzie wiedziała, skąd wziąć pyszne i hiszpańskie jedzenie...

c.d.n.



Empanady wydawały mi się dotąd potrawą argentyńską, okazało się jednak, że w Hiszpanii są bardzo popularne. Postanowiłam wykorzystać do nich przywiezione z podróży chorizo i wykorzystać ciasto z przepisu znalezionego u Tili

Empanady z chorizo


Składniki:

Ciasto:
ok. 30 pierożków
500 g mąki pszennej
250 g masła, pokrojonego w kostkę, lekko zmiękczonego
2 jajka
80 ml wody
2 łyżeczki cukru
1 łyżeczka soli


Nadzienie:
(ta proporcja starczyła mi na ok. 20 pierożków, więc albo trzeba zwiększyć ilość składników, albo - tak chyba lepiej - popuścić wodze fantazji)

200 g chorizo
1 średnia czerwona cebula
1 upieczona i obrana ze skórki czerwona papryka*
2 łyżki natki pietruszki
sól, pieprz


*paprykę należy piec w 180 stopniach (u mnie: grill + termoobieg) przez około 30 min, obracając od czasu do czasu. Skórka będzie czerniała - i bardzo dobrze! Po wyjęciu z piekarnika zdjąć z papryki skórkę, będzie pięknie odchodzić.

Wykonanie:
  1. Mąkę, jajka, masło, sól i cukier zagnieść razem na okruszki, po czym powoli wlewać wodę i wyrobić jednolite ciasto. Owinąć folią i wstawić na godzinę do lodówki.
  2. Wszystkie składniki nadzienia posiekać, a następnie poszatkować w malakserze - według własnych preferencji, ale moim zdaniem chorizo powinno pozostać w małych kawałeczkach, a nie być całkiem przemielone.
  3. Stolnicę wysypać mąką, wykrawać dość duże kółka (u mnie pewnie z 10 cm średnicy), nakładać na nie czubatą łyżeczkę nadzienia i dobrze sklejać. Ja to trochę zlekceważyłam, w związku z czym tłuszcz lekko wypływał i trochę się palił. Miało to jednak głównie wpływ na stronę wizualną, a nie na smak. Ulepione pierożki włożyć na co najmniej 20 min. do lodówki.
  4. Piekarnik nagrzać do 180 stopni i piec empanady przez ok. 25 min. (lub do zrumienienia). Pyszne na ciepło i na zimno.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Obrona cukru wanilinowego



Więc żeby nie było wątpliwości: tytuł wpisu wcale nie jest ironiczny, na serio czuję do cukru wanilinowego sentyment, sympatię i nawet nie wyobrażam sobie bez niego niektórych dań. Zanim zaczniecie się brzydko krzywić, o czym ja tu znowu piszę, że to przecież chemia (czyli trucizna), i to-to nie przypomina ani trochę prawdziwej wanilii, chciałam Was uprzedzić: to jest właśnie ta jego cecha, za którą go lubię i dlaczego o nim piszę - nie przypomina wcale prawdziwej wanilii.

Oczywiście, pomarszczone i wilgotne gałązki z zaokrąglonym czubkiem są intrygujące, a ich zapach narkotycznie upaja. Biedne i syntetyczne kryształki aromatyzowanego cukru mają urok proszku do prania (oczywiście tego bez jakichś tam efekciarskich niebieskich i zielonych kulek), ale, wiem, że teraz zrozumiecie: to jest wspomnienie dzieciństwa. Kto w latach 90-tych (a nawet później) wiedział, jak wygląda laska wanilii i co z nią zrobić? A tak naprawdę, kogo i dzisiaj stać na wanilię, bo chociaż powszechnie dostępna, w zwykłym sklepie kosztuje majątek i nie zachęca do włączenia tego produktu do codziennego użytku (jeśli jeszcze nie wiecie - polecam udać się na Allegro, tam ceny kształtują się niewiarygodnie inaczej). Tak więc mała żółta torebka, która w kluczowych chwilach czasem okazywała się być tak podobnym proszkiem do pieczenia (lub na odwrót) towarzyszyła wszystkim świętom, uroczystym okazjom, sobotnim popołudniom poświęcanym pieczeniu ciasta i niektórym piątkom.

Albowiem moim ulubionym piątkowym daniem obiadowym są naleśniki z białym serem. A w serze musi być koniecznie cukier wanilinowy. Z prawdziwą wanilią smakowałoby to zupełnie nie tak. Twaróg ma być tylko rozgnieciony widelcem, pozostawienie grudek jest niezbędne. Do tego kwaśna śmietana - tyle, bym masa nie była zbyt zbita, ale równocześnie się nie rozlewała. A na koniec cukier i cukier wanilinowy. Raczej dużo, ma być słodka przeciwwaga dla twarogu i śmietany. Ser najlepiej przygotować zaraz przed jedzeniem, nierozpuszczone kryształki cukru to bonus, nie wada.

Prawdę mówiąc, naleśniki z białym serem lubię tak bardzo, że rzadko jem je z czymś innym (chociaż zwykle jeden jest z dżemem, bo to też należy do tradycji). Trudno mi uwierzyć, że istnieje inne tak perfekcyjne połączenie i żal mi marnować okazję na sprawdzanie, czy może być jednak coś lepszego. Chętnie jednak poznam Wasze zdanie na ten temat ;)

Naleśniki to pierwszy z serii zawstydzająco banalnych przepisów na moje ulubione dania, a właściwie nie, wróć, nawet nie przepisu, bo dokładnych proporcji nie będzie, oczywiście ich nie znam, przyjemność przygotowania sera polega na próbowaniu, no a jeśli chodzi o naleśniki, to nie zawracam sobie głowy mierzeniem proporcji i jestem pewna, że każdy z Was potrafi je zrobić (albo bez trudu znajdzie przepis).



I kolejna z obiecanych rzeczy: linki do 7 inspirujących stron. Nie tylko kulinarnych i nie tylko blogów.

Bliss – jeśli lubicie popatrzeć sobie na ładne rzeczy
The Makers – fantastyczny projekt autorki "Simply breakfast"
Peanuts – kiedyś nie mogłam bez tego zacząć dnia, niech nie zwodzi Was forma, bo ważna jest treść, przepełniona prawdziwą mądrością życiową
Roost – zobaczycie sami
Delicious Days – ale o tym już chyba wszyscy wiedzą?
Joy the baker – PRZEDE WSZYSTKIM do poczytania

i ostatni... zgubiłam adres, ale wiem (chyba), gdzie go odnaleźć, będzie następnym razem.

Czuję się nieco zażenowana, że nie polecam Wam polskich stron, ale a) pewnie je znacie b) kiedy szperam po tych angielskich mam mniejsze wyrzuty sumienia z powodu spędzania czasu w sposób tak beztroski.

A następnym razem będzie prawdziwy przepis i kolejną mrożąca krew w żyłach historia, która wydarzyła się całkiem niedawno, w miejscu gdzie byłam, gdy mnie nie było tu.