Nie oglądam seriali. Nie jest to związane z żadną skrają postawą typu „seriale są głupie i pożerają mnóstwo czasu” – to drugie to akurat prawda, ale na pewno nie więcej, niż pisanie bloga. Powodem jest, jak zwykle, lenistwo: nie mam telewizora, a skoro mój biedny komputer nie odtwarza filmów z Youtube'a, nie chce mi się nawet sprawdzać, czy odtworzy coś innego. A poza tym, musiałabym sobie jeszcze ten serial ściągnąć, albo od kogoś uzyskać, co stwarza nowe komplikacje.
Oczywiście, mam na koncie jakieś tam serialowe epizody, dłuższe lub krótsze, tu z kolei daje o sobie znać moja niecierpliwość, bo o ile jest jakaś akcja (a zwykle jakaś jest), która ma prowadzić do kulminacyjnego punktu sezonu, najlepiej happy endu, bo jeśli już mam jakiś serialowy gust, to niezbyt wyszukany, skazywanie się na tygodnie oczekiwania jest po prostu okrucieństwem.
Dlatego często kończyłam swoją przygodę z serialem nawet przed upragnionym szczęśliwym zakończeniem, które częściej bywa szczęśliwą przerwą w ciągu niepowodzeń. Jeśli chodzi o inne cykliczne programy o niewielkiej dawce intelektualnych treści (w tym programy kulinarne), to, być może z braku akcji, której rozwiązania nie można się doczekać i wobec możliwości włączenia się w każdym momencie serii, bez uczucia rozczarowania, że przegapiłam ten moment, na który czekałam przez ostatnie dwa miesiące, śledziłam je zawsze z regularnością i zapałem, na które nie mogły liczyć czasowniki nieregularne albo brzuszki i pompki.
Czy kurs kuchni francuskiej należy do tej właśnie kategorii (tej przed brzuszkami i pompkami)? Być może, bo w dniu pierwszych zajęć w tym roku (szkolnym), pojawiłam się tam znowu. Na temat kursu nie będę się rozpisywać, o moich tamże początkach możecie przeczytać w tym poście. Oczywiście, jak to w nowym sezonie, zaszły pewne zmiany. Od dawna nie ma już tych niesamowitych starszych pań, zniknął gdzieś entuzjastyczny pan Roman. Zamiast nich dołączyła do mnie Z., której obecność motywuje mnie do pójścia do Domu Kultury nawet kiedy jest zimno, pada i wieje. Jakiekolwiek niespodzianki byłyby przewidziane w tegorocznym scenariuszu, mam nadzieję, że i tym razem będzie pysznie.
A dzisiaj będą bretońskie naleśniki gryczane, chociaż przepis, tu pierwsza niespodzianka, pochodzi z wychwalanej już przeze mnie książki (i z każdym przepisem mam do tego coraz więcej powodów) My French Kitchen Joanne Harris i Fran Warde, bo na kursie naleśniki co prawda były, ale już gotowe. Musiałam, po prostu musiałam tego spróbować, zwłaszcza po spotkaniu się po raz kolejny z niedowierzaniem Z., które już kiedyś sprawiło, że nauczyłam się piec kurczaka. A przyczyną niedowierzania był tym razem tak pociągająco wątpliwy składnik jak cała szklanka octu jabłkowego (zamiast mleka) w cieście. W momencie, kiedy miałam dolewać octu do naleśników okazało się, że ten mój jest zwykły winny, a nie jabłkowy, więc dopuszczam do siebie niesatysfakcjonująca myśl, że mogło to nieco zmienić doznania smakowe. Jakie były? Powiem tak: zjadłam z entuzjazmem właściwym odkrywaniu nowych dań, ale następnym razem użyję mleka. Chyba, że ciekawość zmusi mnie do wypróbowania przepisu z właściwym rodzajem octu.
Naleśniki z mąki gryczanej z nadzieniem porowo-serowymOczywiście, mam na koncie jakieś tam serialowe epizody, dłuższe lub krótsze, tu z kolei daje o sobie znać moja niecierpliwość, bo o ile jest jakaś akcja (a zwykle jakaś jest), która ma prowadzić do kulminacyjnego punktu sezonu, najlepiej happy endu, bo jeśli już mam jakiś serialowy gust, to niezbyt wyszukany, skazywanie się na tygodnie oczekiwania jest po prostu okrucieństwem.
Dlatego często kończyłam swoją przygodę z serialem nawet przed upragnionym szczęśliwym zakończeniem, które częściej bywa szczęśliwą przerwą w ciągu niepowodzeń. Jeśli chodzi o inne cykliczne programy o niewielkiej dawce intelektualnych treści (w tym programy kulinarne), to, być może z braku akcji, której rozwiązania nie można się doczekać i wobec możliwości włączenia się w każdym momencie serii, bez uczucia rozczarowania, że przegapiłam ten moment, na który czekałam przez ostatnie dwa miesiące, śledziłam je zawsze z regularnością i zapałem, na które nie mogły liczyć czasowniki nieregularne albo brzuszki i pompki.
Czy kurs kuchni francuskiej należy do tej właśnie kategorii (tej przed brzuszkami i pompkami)? Być może, bo w dniu pierwszych zajęć w tym roku (szkolnym), pojawiłam się tam znowu. Na temat kursu nie będę się rozpisywać, o moich tamże początkach możecie przeczytać w tym poście. Oczywiście, jak to w nowym sezonie, zaszły pewne zmiany. Od dawna nie ma już tych niesamowitych starszych pań, zniknął gdzieś entuzjastyczny pan Roman. Zamiast nich dołączyła do mnie Z., której obecność motywuje mnie do pójścia do Domu Kultury nawet kiedy jest zimno, pada i wieje. Jakiekolwiek niespodzianki byłyby przewidziane w tegorocznym scenariuszu, mam nadzieję, że i tym razem będzie pysznie.
A dzisiaj będą bretońskie naleśniki gryczane, chociaż przepis, tu pierwsza niespodzianka, pochodzi z wychwalanej już przeze mnie książki (i z każdym przepisem mam do tego coraz więcej powodów) My French Kitchen Joanne Harris i Fran Warde, bo na kursie naleśniki co prawda były, ale już gotowe. Musiałam, po prostu musiałam tego spróbować, zwłaszcza po spotkaniu się po raz kolejny z niedowierzaniem Z., które już kiedyś sprawiło, że nauczyłam się piec kurczaka. A przyczyną niedowierzania był tym razem tak pociągająco wątpliwy składnik jak cała szklanka octu jabłkowego (zamiast mleka) w cieście. W momencie, kiedy miałam dolewać octu do naleśników okazało się, że ten mój jest zwykły winny, a nie jabłkowy, więc dopuszczam do siebie niesatysfakcjonująca myśl, że mogło to nieco zmienić doznania smakowe. Jakie były? Powiem tak: zjadłam z entuzjazmem właściwym odkrywaniu nowych dań, ale następnym razem użyję mleka. Chyba, że ciekawość zmusi mnie do wypróbowania przepisu z właściwym rodzajem octu.
źródło: My French Kitchen
Składniki:
naleśniki:
1 szklanka mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
1 szklanka mleka (można zastąpić octem jabłkowym)
1 szklanka wody
3 duże jajka
olej do smażenia
nadzienie:
2 łyżki oliwy
225 g boczku, pokrojonego w kostkę
2 posiekane ząbki czosnku
5 porów, pokrojonych w krążki
1 szklanka (ok. 115 g) startego żółtego sera
sól, pieprz do smaku
3 łyżki kwaśnej śmietany
3 łyżki stopionego masła
Wykonanie:
- Ciasto: w misce wymieszać mąkę pszenną i gryczaną, pośrodku zrobić dołek, do którego wlać mleko (lub ocet), wodę i jajka. Dokładnie wymieszać. Odstawić na co najmniej dwie godziny. Gotowe ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. W razie potrzeby można dolać wody.
- Na patelni rozgrzać trochę oleju i wylać na nią chochelkę ciasta. Jest bardzo gęste i trzeba go rozsmarowywać po powierzchni. Po chwili naleśnik przewrócić na drugą stronę i dosmażyć. Według przepisu powinno wyjść 18 naleśników. Ja robiłam z połowy ciasta i wyszło mi chyba 7.
- Nadzienie: oliwę rozgrzać, wrzucić na nią boczek, pory i czosnek. Smażyć 10 minut, ciągle mieszając, aż pory będą miękkie, a płyn wyparuje. Dodać sól i pieprz. Zdjąć z ognia, dorzucić ser i śmietanę, wymieszać.
- Na każdym naleśniku położyć łyżkę nadzienia i złożyć w chusteczkę.
- Piekarnik rozgrzać do 190 stopni. Naczynie do zapiekania wysmarować stopionym masłem, położyć naleśniki i polać pozostałym masłem. Piec, aż naleśniki będą gorące, ok. 15 minut. Podawać natychmiast.
Rozgrzewanie mojego piekarnika to zdecydowanie zbyt długa zabawa, więc po prostu podsmażyłam naleśniki na patelni.
Jeśli zostanie Wam trochę naleśników bez nadzienia, możecie je przygotować tak, jak jedliśmy na kursie: z szynką, serem i jajkiem sadzonym, smażonym bezpośrednio na naleśniku. Jajko należy przykryć bokami naleśnika lub złożyć naleśnik na pół chowając jajko.
Jeśli zostanie Wam trochę naleśników bez nadzienia, możecie je przygotować tak, jak jedliśmy na kursie: z szynką, serem i jajkiem sadzonym, smażonym bezpośrednio na naleśniku. Jajko należy przykryć bokami naleśnika lub złożyć naleśnik na pół chowając jajko.
Autorki piszą, że te naleśniki najlepiej kupować i jeść na ulicy, to taki francuski fast food – ja przeniosłam je chociaż na balkon.
8 komentarzy:
Kurs kuchni francuskiej... Brzmi niesamowicie ciekawie! Gdyby tylko w mojej okolicy takie organizowali...
A dodatek octu do ciasta, cóż, niekonwencjonalny i niesamowicie intrygujący. Jako że jestem kolekcjonerką smaków niecodziennych, choćby jednorazowych, spróbuję na pewno! ;))
Pozdrawiam!
Uch, takie naleśniki mogę wszędzie i o każdej porze.
Muszę się rozejrzeć, czy i u nas jakieś kursy kuchni francuskiej są - w UK jest masa wspaniałych szkół gotowania, ale do tych najsłynniejszych mam za daleko, poza tym ceny zaporowe. Może jednak jakieś lokalne kursy znajdę.
B mi sie podobaja te nalesniki i zdjecia tez do mnie jak zwykle trafiaja. :)
zaintrygowalas mnie tym octem....ale nie wiem,czy odwaze sie sprobowac,choc na nalesniki gryczane juz dawno mam ochote...te nadzienie extra jest!!!
Pozdrawiam cieplutko :)
trochę zazdroszczę Ci tych warsztatów :)
z czymkolwiek byłoby ciasto naleśnikowe - jeśli tylko poda się z nadzieniem serowym - zjem!
Już kiedyś robiłem naleśniki gryczane i bardzo mi smakowały. Ale odkrycie z octem jest nowością i zamierzam wypróbować. Z tym, że rzeczywiście trzeba brać chyba ten ocet jabłkowy - jest przecież łagodniejszy, ma nieco inny smak... Przyznaję, że w pierwszej chwili mnie odrzuciło, ale przemyślałem i jednak zaryzykuję :)
Ja chcę tę ksiązkę! Narobiłąś mi na nią ogromnego smaka, KaroLina! NAlesniki gryczane brzmią super.
A ja po "przekopaniu" internetu doszłam do wniosku, że to nie powinien być ocet jabłkowy, tylko cydr. Wytrawny i lekko musujacy. I tak też zrobiłam, a naleśniki okazały się znakomite!!! Zjedzone dziś, z okazji wiadomego święta:-)
Dziękuję za ispirację i pozdrawiam!
Prześlij komentarz