środa, 19 kwietnia 2017

70 do 30. Pokrzywa w płynie kontra ćwiczenia



Kilka tygodni temu nagle zaczęłam odnosić wrażenie, że wszyscy dookoła coś ćwiczą. Na siłowni, z trenerem, w domu z płytą DVD, biegają albo jeżdżą na rowerze. Nie wiem, dlaczego poczułam wewnętrzny bunt wobec własnych zasad (najlepszym ćwiczeniem jest spacer do kuchni ;-) i nieodpartą chęć dołączenia do grupy ćwiczących. To było bez sensu. W każdym razie, pewnego weekendowego wieczoru, w ramach rozrywki, postanowiłam na youtube'ie odpalić Ewę Chodakowską. Po 20 minutach ćwiczeń byłam zlana potem i ledwo żywa, jednak to się zupełnie nie liczyło, ponieważ  usłyszałam z ust Ewy wspaniałą obietnicę: pierwsze efekty już po 10 dniach. Nie dwóch miesiącach, nie pół roku, ale 10 dniach. Tak, chcę to zobaczyć!

I w ten oto sposób, od miesiąca, 5 razy w tygodniu, odbywam morderczy półgodzinny trening. Wybrałam taki, który wydaje mi się psychologicznie najbardziej akceptowalny: złożony z 5 sześciominutowych kawałków, które można dowolnie mieszać między sobą (jest chyba 11 takich krótkich zestawów). Jedna seria ćwiczeń trwa tylko 30 sekund, niezależnie więc od tego, jak bardzo jestem zmęczona (aż trudno uwierzyć, jak można się zmęczyć w 30 sekund!) to jednak trudno mi uwierzyć, że do końca tych 30 sekund nie dotrwam. A efekty? Po jakichś dwóch tygodniach zaczęłam kontrolować ciało, co pozwala na dokładniejsze wykonywanie ćwiczeń. W trzecim tygodniu odkryłam, na czym tak naprawdę polega część ćwiczeń. W czwartym tygodniu udało mi się dociec do tego, dlaczego w wielu przypadkach bolą mnie nie te mięśnie, o których mówi z ekranu Ewa. Albo nie bolą mnie żadne. Wobec tego, że mój trening był tak niedoskonały, postanowiłam więc przedłużyć eksperyment jeszcze o miesiąc i wtedy zadecydować, czy jestem zadowolona oraz ewentualnie kontynuować ćwiczenia jeśli uda mi się od nich wbrew wszelkiemu rozsądkowi uzależnić. Podsumowując: raczej nie po 10 dniach, ale po miesiącu zalążki mięśni zaczynają być widoczne/wyczuwalne, moja wiara w sukces (płaski brzuch, brazylijskie pośladki...) wzrasta. Największym szokiem jest dla mnie fakt, że udało mi się przez te 4 tygodnie rzeczywiście ćwiczyć i to bez szczególnego obrzydzenia, a także polubiłam samą Chodakowską, która jest sympatyczna i dobrze motywuje do działania.

Ale, jak mówi Ewa Ch., ćwiczenia to tylko 30% sukcesu, 70% to odżywianie (co jest bardzo, bardzo dobrą wiadomością), więc teraz zapracujmy na te 70%. Zielone koktajle są teraz super modne i nie do przeceniania jest to, że pijąc je w 10 minut jesteście w stanie dostarczyć sobie ze 4 porcje dziennej dawki owoców i warzyw. Na pewno jednak nie stałyby się moim niemal codziennym napojem gdyby nie to, że są pyszne i... słodkie. Jeśli trafi się jakaś wyjątkowo nasłoneczniona pomarańcza, to cukru jest nawet za dużo, jeśli znacie w ogóle taką kategorię. Moje pierwsze koktajlowe próby kończyły się różnie, ale w końcu udało mi się wypracować metodę, dzięki której moje zielone smoothie jest niemal tak kremowe i słodkie jak tradycyjny mleczny koktajl, ale zawiera same warzywa i owoce. Niezawodna metoda poniżej. Szczególnie warto wypróbować wersję z mrożonymi liśćmi, bo wtedy otrzymacie lodowego shake'a godnego swojej nazwy.

Idealny zielony koktajl

Ważne jest, żeby w napoju znalazły się 3 grupy składników:
  1. zielone liście (duża garść, mogą być mrożone), np. szpinak baby (zwykły ma moim zdaniem zbyt intensywny smak), jarmuż (bez twardych części jeśli nie macie pancernego blendera), zielona pietruszka, pokrzywa*;
  2. element kremowy: banan (1/2 na 1 osobę), mango (w ilości odpowiadającej 1/2 banana), 1/2 awokado – smoothie będzie mniej słodkie; nie próbowałam, ale dobrze powinny nadawać się też np. brzoskwinie czy morele;
  3. element płynny: sok z dwóch pomarańczy lub odpowiadający mu ilościowo sok z grapefruita lub inny świeży sok (nie mam sokowirówki, więc używam wyłącznie cytrusów) albo sok z wodą;
  4. do przepisu podstawowego można dołączać dowolne inne owoce oraz niektóre warzywa (np. marchewkę, ogórek).
Wykonanie: dobrze wszystko zmiksować blenderem, pić od razu. Oczywiście składnikami można dowolnie żonglować, soki mieszać ze sobą (ja dodaję czasem też np. sok z połówki cytryny), lub dodać mniej soku a trochę wody, jeśli ma być mniej słodko. Ja uwielbiam przyprawić całość świeżym imbirem. Jeśli koktajl nagle zrobi się zbyt gęsty, dodajcie trochę wody lub soku.

*A co z pokrzywą?

Zamiast całości albo części zielonych liści dodajcie sparzone pędy młodej pokrzywy (lub młode liście z czubka  trochę starszej). Smak nie odbiega szczególnie od pozostałych wersji, ale elementu przygody nie zastąpicie niczym. Pokrzywa to nie wypełniacz, również jest zdrowa ;-) A jeśli w niej zasmakujecie, na blogu jest też przepis na pokrzywowe pesto.

Brak komentarzy:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...