Ostatnio, przy pisaniu posta o tarcie tatin, pomyślałam o tych z Was, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z pieczeniem. Ja mogę sobie pisać, że to proste, ale Wy i tak wiecie swoje: to za trudne i na pewno się nie uda, lepiej kupić kawałek ciasta w sklepie, albo upiec to co zawsze, a inne rzeczy to można sobie, z żalem bo z żalem, ale tylko pooglądać.
No tak. Pierwsza książka kucharska, którą dostałam, wydana została w 1991 roku i pewnie mniej więcej wtedy do mnie trafiła (a byłam wtedy jeszcze naprawdę baaardzo małoletnia ;). Pierwsza książka kucharska, którą kupiłam samodzielnie i, tego akurat jestem pewna, nabyłam ją prawie natychmiast, jak się pokazała (a była to "Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza"), została wydana dwa lata później. A do tego, obydwie te pozycje były, może nie intensywnie, ale jednak, używane.
Daje to sporo lat na nabranie doświadczenia, popełnienie mnóstwa błędów, nieudanych wypieków i przełknięcie niejednej porażki, o gorzkim smaku spalonego karmelu, na przykład, zamiast oszałamiającej słodyczy deseru, który na zdjęciu wyglądał tak pięknie.
Oczywiście, na szczęście!, i przede mną ciągle jest wiele wyzwań i katastrof , ale nawet to doświadczenie, które mam, czasem bywa bezsilne wobec pewnego faktu. Tak jak Nigella do znudzenia (czasem jest to nawet irytujące) powtarza, że jest niezdarna, tak ja mogę Wam do znudzenia powtarzać, że jestem niecierpliwa. Po prostu nie potrafię czekać. Jeśli jest to już absolutnie, ale to koniecznie niezbędne, zazwyczaj kręcę się po całym mieszkaniu, szperam i sznupię, nie mogę usiedzieć w miejscu. Dobrze, jeśli po pierwszym etapie można pomyć naczynia albo spędzić czas na wylizywaniu miski. Gorzej, jak nie ma nic do roboty, albo etap czekania jest tym pierwszym.
Dlatego uparcie:
miksuję masło prosto z lodówki;
nie czekam aż coś, co ma wystygnąć, całkiem wystygnie (bardziej uważam tylko przy drożdżowym);
nie schładzam kruchego ciasta dostatecznie, albo ochładzam je tak, że robi się z niego kamień;
nie rozmrażam tego, co ma się rozmrozić, do końca;
nie czekam, aż masa z żelatyną się zsiądzie i ryzykuję, że cała wsiąknie w ciasto;
czytam przepisy niezbyt uważnie;
(lista, rzecz jasna, niezbyt kompletna).
Przy przygotowaniu dzisiejszego ciasta zdarzył mi się ten ostatni wypadek. Nie stało się nic wielkiego, po prostu już na pierwszym etapie wrzuciłam całe jajka, zamiast dodać same żółtka, a białka ubić. Już widzę to przerażenie, jeśli zdarzyłoby to się tym mniej doświadczonym z Was. A jednak, chociaż kuchnia z chemią ma wiele wspólnego, to chemią nie jest, i nawet jeśli w zasadzie z tlenu i wodoru, czy czegoś tam, chcemy otrzymać wodę, to jak zdarzy się woda utleniona, to ciągle jest dobrze, a czasem nawet lepiej, a przekładając to na kuchenną praktykę, nawet jeśli ściśle trzymamy się przepisu, to może okazać się, że jest nie do końca sprawdzony, a mąki trzeba dodać jednak więcej niż 150 g, bo jajko było większe. Itd.
A jak wyszło moje ciasto? Świetnie. Jest niezbyt słodkie (można jeść z masłem i dżemem), mąka gryczana nadaje mu ciekawy smak, a dodatek kawy powoduje, że warto je zrobić tylko dla zapachu, który wypełnia kuchnię podczas pieczenia.
No tak. Pierwsza książka kucharska, którą dostałam, wydana została w 1991 roku i pewnie mniej więcej wtedy do mnie trafiła (a byłam wtedy jeszcze naprawdę baaardzo małoletnia ;). Pierwsza książka kucharska, którą kupiłam samodzielnie i, tego akurat jestem pewna, nabyłam ją prawie natychmiast, jak się pokazała (a była to "Książka kucharska Ani z Zielonego Wzgórza"), została wydana dwa lata później. A do tego, obydwie te pozycje były, może nie intensywnie, ale jednak, używane.
Daje to sporo lat na nabranie doświadczenia, popełnienie mnóstwa błędów, nieudanych wypieków i przełknięcie niejednej porażki, o gorzkim smaku spalonego karmelu, na przykład, zamiast oszałamiającej słodyczy deseru, który na zdjęciu wyglądał tak pięknie.
Oczywiście, na szczęście!, i przede mną ciągle jest wiele wyzwań i katastrof , ale nawet to doświadczenie, które mam, czasem bywa bezsilne wobec pewnego faktu. Tak jak Nigella do znudzenia (czasem jest to nawet irytujące) powtarza, że jest niezdarna, tak ja mogę Wam do znudzenia powtarzać, że jestem niecierpliwa. Po prostu nie potrafię czekać. Jeśli jest to już absolutnie, ale to koniecznie niezbędne, zazwyczaj kręcę się po całym mieszkaniu, szperam i sznupię, nie mogę usiedzieć w miejscu. Dobrze, jeśli po pierwszym etapie można pomyć naczynia albo spędzić czas na wylizywaniu miski. Gorzej, jak nie ma nic do roboty, albo etap czekania jest tym pierwszym.
Dlatego uparcie:
miksuję masło prosto z lodówki;
nie czekam aż coś, co ma wystygnąć, całkiem wystygnie (bardziej uważam tylko przy drożdżowym);
nie schładzam kruchego ciasta dostatecznie, albo ochładzam je tak, że robi się z niego kamień;
nie rozmrażam tego, co ma się rozmrozić, do końca;
nie czekam, aż masa z żelatyną się zsiądzie i ryzykuję, że cała wsiąknie w ciasto;
czytam przepisy niezbyt uważnie;
(lista, rzecz jasna, niezbyt kompletna).
Przy przygotowaniu dzisiejszego ciasta zdarzył mi się ten ostatni wypadek. Nie stało się nic wielkiego, po prostu już na pierwszym etapie wrzuciłam całe jajka, zamiast dodać same żółtka, a białka ubić. Już widzę to przerażenie, jeśli zdarzyłoby to się tym mniej doświadczonym z Was. A jednak, chociaż kuchnia z chemią ma wiele wspólnego, to chemią nie jest, i nawet jeśli w zasadzie z tlenu i wodoru, czy czegoś tam, chcemy otrzymać wodę, to jak zdarzy się woda utleniona, to ciągle jest dobrze, a czasem nawet lepiej, a przekładając to na kuchenną praktykę, nawet jeśli ściśle trzymamy się przepisu, to może okazać się, że jest nie do końca sprawdzony, a mąki trzeba dodać jednak więcej niż 150 g, bo jajko było większe. Itd.
A jak wyszło moje ciasto? Świetnie. Jest niezbyt słodkie (można jeść z masłem i dżemem), mąka gryczana nadaje mu ciekawy smak, a dodatek kawy powoduje, że warto je zrobić tylko dla zapachu, który wypełnia kuchnię podczas pieczenia.
Keks gryczany
Przepis: Kuchnia 4/2008, podaję z moimi zmianami
Składniki:
10 dag suszonych daktyli, posiekanych
10 dag mąki gryczanej
10 dag mąki pszennej
2 łyżki drobno zmielonej kawy
2 łyżeczki proszku do pieczenia
15 dag masła
15 dag miodu
4 jajka
2 łyżki soku malinowego (nie dałam)
szczypta soli
Wykonanie:
- Masło utrzeć z miodem, dodawać po kolei jajka. Do masy stopniowo dosypywać obydwie mąki, wymieszane z proszkiem, solą i kawą.
- Ciasto wyłożyć na wysmarowaną keksówkę (35x12 cm) i piec ok. 40 min. w 180 stopniach.
7 komentarzy:
Ja rowniez czesto z sentymentem usmiecham sie do moich kulinarnych poczatkow ;)
A teraz usmiechnelam sie z powodu cego innego : dawno juz nie spotkalam kogos, kto tez mowi, ze 'sznupie' :))
Pozdrawiam!
Ja do grona tych niecierpliwych tez naleze :) Najbardziej jest to widoczne kiedy pieke chleb (nie moge sie doczekac i zwykle kroje jeszcze goracy) a podczas przygotowywania ciast zawsze mam cos nie do konca ocieplone, rozmrozone itd. itp. :) Co do ksiazek kucharskich, to moimi pierwszymi byly te, ktore miala moja mama (pozniej je sobie najzwyczajniej "przywlaszczylam" :)) A pierwszym ciastem, ktore samodzielnie upieklam byla tzw. "babka mateczki". Nie potrafie zrozumiec tylko jednego, kiedys jak ja robilam za kazdym razem wychodzila pyszne. Teraz co pieczenie to zakalec...
Twoje ciasto musi byc pyszne. I jak widac nie zaszkodzily mu te cale jajka, bo wyglada swietnie :))
Ciacho wygląda super.A tak z filiżanką czarnego napoju ....hmmm :)
Moje początki też były świetne, bo wszystko interpretowałam po swojemu i z uporem maniaka np. dodanie budyniu rozumiałam dodaniem już rozrobionego z mlekiem, co nadawało ciastu niesamowitej płynności i.... zyskiwałam uwielbienie wśród psów sąsiadów , które czując zapach pieczenia siedziały przy parkanie czekając na pewny smakołyk :)
Beo, "sznupać" to moim zdaniem urocze słówko, zdaje mi się, że zapożyczyłam je od siostry.
Majko, to dobrze, że nie tylko ja jestem taką świadomą sprowadzaczką potencjalnych katastrof. A z takimi ciastami z dawnych czasów to, zakalec czy nie zakalec chyba już tak jest, że nie smakują jak dawniej, ja tak mam na przykład z murzynkiem.
Szarlotku, po upływie pewnego czasu można jednak powiedzieć, że Twoje eksperymenty okazały się owocne, patrząc na cuda, które wyczyniasz, ja mimo wszystko jestem dość zachowawcza.
"miksuję masło prosto z lodówki
[...]
czytam przepisy niezbyt uważnie"
To jakby o mnie :). Ale przechodząc przez ulicę w momencie, kiedy zielone światło zaczyna migać, to też ryzykuję, prawda? Życie jest ryzykiem. Dlatego właśnie miksuję masło prosto z lodówki ;).
I dlatego też, że nie chce mi się czekać, aż się ociepli :)...
A ciasto wygląda przepysznie, wyszło i to jak!
A mnie ten fragment na temat "Ani z Zielonego" urzekł - bo to była pierwsza (i ostatnia) książka kucharska, którą zakupiłam sama. A jakiś czas temu dostałam drugą - też inspirowaną Anią - w pięknym retro wydaniu. Niestety mój brak zainteresowania gotowaniem musiał sięgać bardzo głęboko mnie - bo po jednorazowym zrywie ta pierwsza książka wylądowała na półce i leży tam do dziś (podobny los spotkał zresztą drugą).
A dlaczego ja tu w ogóle zaglądam? - bo uwielbiam Karolina jak piszesz o jedzeniu :)
Dzięki Piano, mnie jest zawsze bardzo miło, jak Joasia mi mówi, że całe biuro wie o moich poczynaniach :) No i jesteś jedną z moich pierwszych czytelniczek, więc tym bardziej się cieszę, że nadal tu zaglądasz. I ciągle mam nadzieję, że jednak skłonię Cię wreszcie do popełnienia chociaż takiego malutkiego ciasteczka czy czegoś w tym rodzaju.
Prześlij komentarz