To był jeden z pierwszych pogodnych letnich wieczorów, jechałam sobie ze znajomymi samochodem. Z odtwarzacza Pidżama Porno wyśpiewywała o śmierci rock'n'rolla i innych negatywnych zjawiskach, które nękają ten najdoskonalszy ze światów, ale moją uwagę w tekście przykuło (jakżeby inaczej) tylko jedno: kieszenie pełne czereśni.
Może ten wers piosenki ma jakieś drugie dno i tak jak większość pozostałych mówi, że ogólnie to jest źle, nie wiem, nigdy nie byłam dobra w interpretacji tekstu. Zamiast analizować, moja wyobraźnia przenosi się do czereśniowego sadu, wchodzi na drabinę i, nawet jeśli nie ma to sensu, napycha kieszenie szortów czereśniami.
A to przypomina mi o pannie Kamili, która zajmuje się przyjemną czynnością rwania czereśni na ostatnich stronach hrabalowskich "Lekcji tańca dla starszych i zaawansowanych". Muszę tu wyznać, że chociaż odpowiada mi przesłanie Hrabala jako takie, urzekają tytuły jego książek („Czuły barbarzyńca” to przez niego stworzony uroczy oksymoron – też ładne słowo), ale czytanie tego, co napisał, niesamowicie mnie męczy i znajomość z dziełami tego pana uważam chwilowo za zakończoną.
"Lekcje tańca..." to kwintesencja męczącej lektury. Wyobraźcie sobie, że siedzicie na spotkaniu rodzinnym obok miłego, starszawego wujka, który wybrał właśnie ten dzień, żeby opowiedzieć Wam o złotym okresie w swoim życiu, ludziach, których nigdy nie znacie, nie poznacie i nawet nie chcielibyście znać, kobietach, które może nie były piękne, ale zawsze chętne i to się liczy, no i piwie i innych trunkach, które lały się strumieniami. Jeśli już w opowiadaniu pojawi się jakiś wątek, który zdoła Was zainteresować, nie przywiązujcie się do niego, bo zanim nastąpi puenta, zostanie zastąpiony przez inny.
A potem następuje zakończenie. Jest tak urocze i czułe, że męki, które przeżywałam przez poprzednie strony nabrały sensu, a co więcej, gdybym ich nie przeżywała, zakończenie nie miałoby tyle uroku. Kluczową rolę odegrała tu panna Kamila od czereśni, ale może ktoś chciałby sobie poczytać, więc nie zdradzę dlaczego, w ramach rekompensaty dzieląc się czereśniowym clafoutis.
Może ten wers piosenki ma jakieś drugie dno i tak jak większość pozostałych mówi, że ogólnie to jest źle, nie wiem, nigdy nie byłam dobra w interpretacji tekstu. Zamiast analizować, moja wyobraźnia przenosi się do czereśniowego sadu, wchodzi na drabinę i, nawet jeśli nie ma to sensu, napycha kieszenie szortów czereśniami.
A to przypomina mi o pannie Kamili, która zajmuje się przyjemną czynnością rwania czereśni na ostatnich stronach hrabalowskich "Lekcji tańca dla starszych i zaawansowanych". Muszę tu wyznać, że chociaż odpowiada mi przesłanie Hrabala jako takie, urzekają tytuły jego książek („Czuły barbarzyńca” to przez niego stworzony uroczy oksymoron – też ładne słowo), ale czytanie tego, co napisał, niesamowicie mnie męczy i znajomość z dziełami tego pana uważam chwilowo za zakończoną.
"Lekcje tańca..." to kwintesencja męczącej lektury. Wyobraźcie sobie, że siedzicie na spotkaniu rodzinnym obok miłego, starszawego wujka, który wybrał właśnie ten dzień, żeby opowiedzieć Wam o złotym okresie w swoim życiu, ludziach, których nigdy nie znacie, nie poznacie i nawet nie chcielibyście znać, kobietach, które może nie były piękne, ale zawsze chętne i to się liczy, no i piwie i innych trunkach, które lały się strumieniami. Jeśli już w opowiadaniu pojawi się jakiś wątek, który zdoła Was zainteresować, nie przywiązujcie się do niego, bo zanim nastąpi puenta, zostanie zastąpiony przez inny.
A potem następuje zakończenie. Jest tak urocze i czułe, że męki, które przeżywałam przez poprzednie strony nabrały sensu, a co więcej, gdybym ich nie przeżywała, zakończenie nie miałoby tyle uroku. Kluczową rolę odegrała tu panna Kamila od czereśni, ale może ktoś chciałby sobie poczytać, więc nie zdradzę dlaczego, w ramach rekompensaty dzieląc się czereśniowym clafoutis.
Clafoutis to francuski klasyk, który próbowałam zrobić już wcześniej, ale efekt był wyjątkowo kiepski, wyszedł straszny zakalec, a ja nabrałam przekonania, że tak już musi być i clafoutis po prostu nie lubię. Dzisiejszy przepis podała pani Paulina na ostatnich przed wakacjami zajęciach z kuchni francuskiej i tam odkryłam, że jednak jest to całkiem dobre ciasto. Niestety, powtórka w domu nie była już tak udana i nowy werdykt brzmi: lubię clafoutis, ale nie umiem go zrobić. W każdym przypadku, jeść należy na ciepło, bo potem ciasto przypomina już tylko rozgnieciony kapeć. Chociaż, jeśli to nie traficie na moją zakalcowatą wersję, w smaku nadal jest dobre, więc jeśli chcecie mieć więcej dla siebie, to jednak polecam na zimno :))
Clafoutis z czereśniami
Clafoutis aux cerises
Składniki:
4 jajka
9 łyżek cukru
szczypta soli
5 łyżek mąki
250 ml mleka
60 g masła
500 g czereśni (wydrylowanych)
cukier puder i cukier waniliowy do posypania gotowego ciasta
Wykonanie:
- Połowę masła rozpuścić i odstawić do ostudzenia. Jajka ubić widelcem, dodać cukier i sól.
- Dodać mąkę, mieszać, aż ciasto będzie gładkie. Dodać masło, a potem mleko.
- Wydrylowane czereśnie ułożyć na wysmarowanej masłem ceramicznej (najlepiej) formie i zalać ciastem, wierzch posypać wiórkami pozostałego masła.
- Piec w piekarniku nagrzanym do 180 stopni aż ciasto się zrumieni (ja piekłam chyba z 50 minut). Podawać letnie, posypane cukrem pudrem i cukrem waniliowym.
A robiąc ciasto, żeby nie wypaść z rytmu, możecie posłuchać sobie Pidżamy Porno.
15 komentarzy:
Wiedziałam skąd znam cytat. Skojarzyłam nawet z Pidżamą i usilnie próbowałam sobie przypomnieć, z którą piosenką. Dziękuję, Karolino, że wybawiłaś mój umysł od nadmiernego wysiłku! Za to teraz mam ogromną ochotę na PP i chyba sobie ich zaraz zapuszczę. Swoją drogą - bardzo lubię ich teksty! ;))
A na clafoutis już od dłuższego czasu mam ochotę - szczególnie zapatruję się w to od M. Roux. Mam nadzieję, że wkrótce trafi się jakaś okazja do przygotowania.
Pozdrawiam!
Lubię tę piosenkę, pachnie młodością i beztroską :)
A co do clafoutis mam podobne odczucia - robiłam i nie do końca mi podeszło. A dobrego jeszcze chyba nie jadłam!
ja mogłabym mieć jakieś zaczarowane kieszenie, zawsze pełne czereśnie. na wyciągnięcie ręki.
Clafoutis pachnące.. mmm..
"Rock'n'Roll umarł
rock jest martwy stary
po co kończysz to piwo
masz karabin zamiast gitary
a ja kieszenie pełne czereśni"
Jakoś tak to było... Uwielbiam Pidżamę i chyba już zawsze będę żałować, że nie załapałam się na ich koncert...
Zoo też śpiewało o czereśniach w kieszeni. Ale tego już nie pamiętam...
A clafoutis jakoś mnie przeraża...
Jakie piekne naczynie Karolino! Samo clafoutis rowniez :)
Przez te blisko 20 lat clafoutis zjadlam juz sporo i - szczerze mowiac - rzadko trafialam na takie, ktore naprawde mi smakuje; chyba mimo wszystko wole te ze smietana zamiast mleka i w troche innych proporcjach. Ale to i tak nigdy nie bedzie moj ulubiony wypiek niestety. Choc i tak nim nie pogardze ;))
Pozdrawiam!
Karolinko, mnie też klafutek nie zaciekawił. Zrobiłam raz i wydaje mi się, że nawet było niejadalne... Wiele ochów i achów nie pasuje do tego tworu, że tak go nazwę. Zatem nie jesteś sama, a z Hrabalem jeszce się nie spotykałam..., ale skoro mówisz, ze gość męczący to ja Ci wierzę:)
Od niedawna uczestniczę w poniekąd tez Twoim blogowym świecie:
www.kuchniapelnasmakow.blogspot.com
Pozdrawiam Karolino!
ja lubię klafutka, ale bez rewelacji, fajne porównanie do kapcia, mi smakuje jak gruby niepuszysty naleśnik ;P
Lubię te piosenkę właśnie za te kieszenie pełne czereśni! :)
A clafoutis na ciepło ujdzie, ale bez szaleństwa, na zimno już nie bardzo.. Za to Twoje zdjęcia (zwłaszcza 3!) - świetne :)
Pozdrawiam ciepło :)
Lubię piosenkę...co do clafoutis to nie wiem, nigdy nie jadłam. A próbować się boję po twojej rekomendacji, zwłaszcza że rękę do zakalców mam równie wprawną co do tych ciast całkiem zjadliwych...;)
Clafoutis robiłam parę razy, bo proste i smaczne:-)
Całkowicie się zgadzam co do Hrabala: tytuły obiecujące etc, a potem - męka;-)
Czeresnie w ciescie to dla mie profanacja :) Ale kieszenie pelne czeresni, ktore mozna sobie podjadac tak "na surowo" to prawdziwa rozkosz. Clafoutis zamierzam zrobic ale z wisniami. One wydaja mi sie do tego bardziej odpowiednie. Byc moze sie rozczaruje, ale trzeba bedzie mimo wszystko sprobowac :)
Zay, przyjemność po mojej stronie, w końcu po to masz wakacje, żeby odpoczywać ;) Pamiętam, że chyba Viridianka? (i pewnie kilka innych osób też) robiła wersję Roux i udała się całkiem, całkiem.
Aniu, to na kursie było dobre. Nawet wiem, co stało się źle z moim, ciasto jakoś się zwarzyło (tak to wyglądało, a że tak było w istocie dowiedziałam się ostatnio z tv), podobno należałoby czereśnie obtoczyć w mące, ale na razie nie sprawdzę, tym bardziej, że sezon czereśniowy ma się ku końcowi.
Cukrowa Wróżko, to rzeczywiście musiałyby być zaczarowane kieszenie... Ja sobie kilkakrotnie próbowałam wyobrazić takie zwykłe, ale na końcu zwykle było czereśniowe puree.
Gin, ja też nigdy nie byłam na ich koncercie. A clafoutis w teorii jest bardzo proste, tylko mnie po prostu kiepsko wychodzi.
Beo, dzięki :) Mój ulubiony wypiek pewnie też nigdy to nie będzie, dlatego sama pewnie nie poeksperymentuje, żeby się dowiedzieć, które mnie najbardziej smakuje. Chociaż wiem, że ten przepis jest dobry, bo pani Paulinie na kursie udało się bez trudu i zjadłam z przyjemnością i zdziwieniem, że to jednak nie musi być zakalec.
Ewelajno, dziękuję za zaproszenie na Twojego bloga :) Co do Hrabala, to chyba każdy musi sam spróbować, bo poznawczo jest to jednak dość interesujące (chociaż dalej męczące, wiec nie za wiele na raz).
Viri, z tym naleśnikiem to prawda, szczególnie jak już sobie ostygnie i opadnie.
Moniko, dzięki. Po tych komentarzach widzę, że nie jestem osamotniona i clafoutis nie wpisuje się po prostu w polski smak.
Arven, teoretycznie to nie jest trudne, pewnie winne jest moje lekceważenie jakichś podstawowych reguł. Dziewczyny też twierdzą, że bez rewelacji, ale spróbować chociaż raz i tak warto.
Anno Mario, co do calfoutis, to chyba masz szczęśliwszą rękę niż my wszystkie. Pytanie całkiem serio – jest jakaś reguła, która przesądza o sukcesie? A co do Hrabala, to jednak dobrze, że nie tylko ja tak myślę, ale jak się przeczyta chociaż coś jednego to przynajmniej można się wypowiadać negatywnie, więc czas nie był stracony ;)
Majko, między nami chyba rzeczywiście jest jakaś tajemna łączność, znowu bingo ;) Na kursie było z morelami, też dobre. Zgadzam się, że niezależnie od wszystkiego, spróbować trzeba, bo w końcu to klasyka i trzeba mieć własne zdanie.
Jak juz pislam: uwielbiam, z wisniami chyba najbardziej, z kropla kirschu, oj zaluje ze nei pieklam w tym roku... :-)
Korzystałam z nieco innego przepisu, może ten mój łatwiejszy?:-) Poza tym ja się zawsze b. ściśle trzymam miar, zwłaszcza za pierwszym razem, jako osoba niezbyt w kuchni doświadczona.
Prześlij komentarz