Są tacy, którzy uważają, że gotowanie to czarna magia.
Jeśli mowa o samym procesie codziennego przygotowywania posiłków, moim zdaniem, powodzenie/niepowodzenie, które się w tym osiąga, jest prawie tak proste i przewidywalne, jak rozwiązanie zadania z algebry na poziomie szkoły podstawowej. Wiedza, doświadczenie i trzymanie się sprawdzonej metody zawsze zapewnią sukces. O ile jednak w przypadku matematyki panuje zgoda co do tego, że aby się jej nauczyć, trzeba ćwiczyć, to gdy przychodzi do gotowania (czynności daleko bardziej przydatnej w przeciętnym życiu niż liczenie całek i różniczek) ta prosta prawda wszystkim samozwańczym kuchennym beztalenciom nie trafia do przekonania.
A cała magia (podejrzewam, że również w przypadku matematyki, chociaż nigdy jej nie odkryłam), zaczyna się dopiero wtedy, kiedy podstawy zostają opanowane. To ten rodzaj czarów, który w filmach rysunkowych wyraża się złotym pyłkiem i kiczowatą muzyką, albo jeszcze mętnym wzrokiem i wyrazem stuporu na twarzy. Ogólnie rzecz biorąc, w zależności od nastroju, możecie to łączyć z zakochaniem lub upojeniem alkoholowym.
Jednak jeśli chcecie doświadczyć kuchennej magii radzę, przynajmniej jeszcze na chwilę, odstawić na bok wszystkie wysokoprocentowe napoje, a tym bardziej porywy miłosne. Zamiast tego, upiec chleb, albo jak ja, powitać początek sezonu smażenia konfitur. Dżemów właściwie, ale nazwa konfitura jest o wiele bardziej poetycka i lepiej wpasowuje się w opisany przeze mnie klimat.
Prawdopodobnie, kiedy późnym popołudniem lub nawet wczesnym wieczorem, zmęczeni po całym dniu, znajdziecie się sam na sam z miską owoców, trudno będzie Wam to poczuć. Pomyślicie raczej ze złością o jakiejś beztroskiej chwili w okolicach południa, kiedy to powstał zamiaru robienia dżemu, który zaowocował zakupem 3 kilogramów truskawek, z którymi trzeba teraz coś zrobić zamiast, na przykład, relaksować się przy bogatej ofercie rozrywkowej telewizji publicznej. W każdym razie, ja zwykle odczuwam to raczej tak (z tym wyjątkiem, że w moim największym garnku nie zmieszczę więcej niż 1,5 kilo czegokolwiek).
Ogromny błąd. Miska truskawek/wiśni/malin/porzeczek... przed Wami, to szansa na godzinną psycho- i aromatoterapię w cenie kilograma owoców i pół kilo cukru (który, jak zauważyłam, zszedł już znacznie poniżej rekordowych cen). Niespieszna, powtarzalna i niewymagająca refleksji czynność odrywania szypułek to kwadrans resetowania umysłu. Wypełniający cały dom słodki, lepki i landrynkowy zapach gotujących się owoców to wakacje na wsi, leżenie na trawie i wystawianie buzi do słońca. Brzmi dobrze, co? To do dzieła!
Jeśli mowa o samym procesie codziennego przygotowywania posiłków, moim zdaniem, powodzenie/niepowodzenie, które się w tym osiąga, jest prawie tak proste i przewidywalne, jak rozwiązanie zadania z algebry na poziomie szkoły podstawowej. Wiedza, doświadczenie i trzymanie się sprawdzonej metody zawsze zapewnią sukces. O ile jednak w przypadku matematyki panuje zgoda co do tego, że aby się jej nauczyć, trzeba ćwiczyć, to gdy przychodzi do gotowania (czynności daleko bardziej przydatnej w przeciętnym życiu niż liczenie całek i różniczek) ta prosta prawda wszystkim samozwańczym kuchennym beztalenciom nie trafia do przekonania.
A cała magia (podejrzewam, że również w przypadku matematyki, chociaż nigdy jej nie odkryłam), zaczyna się dopiero wtedy, kiedy podstawy zostają opanowane. To ten rodzaj czarów, który w filmach rysunkowych wyraża się złotym pyłkiem i kiczowatą muzyką, albo jeszcze mętnym wzrokiem i wyrazem stuporu na twarzy. Ogólnie rzecz biorąc, w zależności od nastroju, możecie to łączyć z zakochaniem lub upojeniem alkoholowym.
Jednak jeśli chcecie doświadczyć kuchennej magii radzę, przynajmniej jeszcze na chwilę, odstawić na bok wszystkie wysokoprocentowe napoje, a tym bardziej porywy miłosne. Zamiast tego, upiec chleb, albo jak ja, powitać początek sezonu smażenia konfitur. Dżemów właściwie, ale nazwa konfitura jest o wiele bardziej poetycka i lepiej wpasowuje się w opisany przeze mnie klimat.
Prawdopodobnie, kiedy późnym popołudniem lub nawet wczesnym wieczorem, zmęczeni po całym dniu, znajdziecie się sam na sam z miską owoców, trudno będzie Wam to poczuć. Pomyślicie raczej ze złością o jakiejś beztroskiej chwili w okolicach południa, kiedy to powstał zamiaru robienia dżemu, który zaowocował zakupem 3 kilogramów truskawek, z którymi trzeba teraz coś zrobić zamiast, na przykład, relaksować się przy bogatej ofercie rozrywkowej telewizji publicznej. W każdym razie, ja zwykle odczuwam to raczej tak (z tym wyjątkiem, że w moim największym garnku nie zmieszczę więcej niż 1,5 kilo czegokolwiek).
Ogromny błąd. Miska truskawek/wiśni/malin/porzeczek... przed Wami, to szansa na godzinną psycho- i aromatoterapię w cenie kilograma owoców i pół kilo cukru (który, jak zauważyłam, zszedł już znacznie poniżej rekordowych cen). Niespieszna, powtarzalna i niewymagająca refleksji czynność odrywania szypułek to kwadrans resetowania umysłu. Wypełniający cały dom słodki, lepki i landrynkowy zapach gotujących się owoców to wakacje na wsi, leżenie na trawie i wystawianie buzi do słońca. Brzmi dobrze, co? To do dzieła!
Dżem truskawkowy z kwiatami bzu
na podstawie przepisu znalezionego u Bei*
Składniki:
600 g truskawek
300 g cukru
5 baldachów czarnego bzu
skórka z 1 cytryny
sok z połowy cytryny
Wykonanie:
- Truskawki obrać z szypułek, pokroić na ćwiartki, zasypać cukrem. Idealnie – odstawić na godzinę (czego ja nie zrobiłam). Wszystkie składniki przełożyć do garnka i gotować, na początku na dość małym ogniu, aż cukier się rozpuści, a owoce puszczą sok – jeśli nie będziecie uważać (nie przesadnie, ale jednak troszeczkę) to już na tym etapie wszystko pójdzie do kosza. Bez przed włożeniem do garnka idealnie zawinąć w gazę (ale to nie ja).
- Kiedy truskawki zaczną się gotować, skręcić gaz na średni i spokojnie zostawić wszystko na dłuższą chwilę (z moich doświadczeń wynika, że zwykle otrzymanie odpowiedniej konsystencji trwa około godziny).
- Kiedy dżem będzie gotowy, czyli łyżeczka masy na zimnym talerzyku dość szybko gęstnieje, wyłączyć ogień pod garnkiem i odczekać pięć minut (żeby masa nie pryskała!). Przelać dżem do słoików, porządnie zakręcić, postawić do góry dnem i poczekać, aż ostygną. Z podanych proporcji wyszły mi dwa 250 ml słoiki.
*kiedy się za to zabrałam, naprawdę było już dość późno, więc to jest wersja ekspresowa, nie do końca przestrzegałam reguł sztuki. I tak wyszło :)
17 komentarzy:
Z przyjemnością przeczytałam wpis:)
Marzyłam w tym roku o zrobieniu pierwszej truskawkowej konfitury. I chyba się zdecyduję po Twoim wpisie - zabawnym, nieco ironicznym a przy tym - edukacyjnym ;)
Karolino, dla mnie ten przepis był objawieniem i zrobił furorę! W tym roku będzie znowu w ilościach hurtowych:)
Pozdrawiam Cię serdecznie!
Kupuję w południe, klnę na własne pomysły popołudniu, padam wieczorem wraz z aromatem robionych przetworów, a satysfakcja przychodzi rano, i zaczynam od początku...
To strasznie fajne, ze znow wrocila moda na robienie konfitur i dzemow w domu. Podoba mi sie polaczenie truskawek i kwiatow bzu. Musze przyznac ze dzemy i konfitury docenilem dosc pozno. W dziecinstwie bylem za to kompotowcem. :)
Mam podobnie jak Kamila ;)
Wiesz, ja tez wole slowo 'konfitura' niz 'dzem' (tym barzdiej, ze teraz tylko 'confiture' mam na codzien ;)), ale zostaje potem pouczana, ze przeciez to co pokazuje jest dzemem a nie konfitura, wiec... wiec szybko sie poprawiam ;)
Ciesze sie, ze udalo Ci sie jednak zdobyc kwiaty czarnego bzu! Dla tej konfitury - przepraszam - dzemu, naprawde warto sie poswiecic, prawda? :)
Pozdrawiam serdecznie!
I milego tygodnia zycze :)
piękne zdjęcia.
i bardzo, bardzo pzydatny post.
przeczytałam go z ogromną przyjemnością ;]
wspaniałe te konfitury, które dziś prezentujesz.
wczesne lato zaklęte w słoiku.
A jednak się udało! :) Super wpis Karolina, bogata oferta telewizji publicznej mnie rozwaliła :D Ja tak jak Ci mówiłam, bardziej chyba lubię te konfitury smażyć niż je jeść, więc mogę traktować smażenie jak rozrywkę :)
A dżem - widzę że mamy zupełnie różne metody na gotowanie - uparłam się w tym roku na całe truskawki w konfiturze, dlatego gotowałam raczej syrop i bardzo szybko, ale widzę że Twój też wygląda przednio więc może nie było sensu się tak bawić? :)
Uściski serdeczne :)
Pyszne zdjęcie!
Uwielbiam konfitury Bei.Zawsze są doskonałe.
Oj brzmi bardzo dobrze- mam ochotę na taką aromoterapię!
Dziś również rozpoczęłam sezon gotowania dżemów. Nie jem ich i już dawno zastanawiałam się po co to robię, być może właśnie dla relaksu, bo innego wytłumaczenia nie ma. :) Na szczęście nie muszę owoców kupować i ma kto jeść dżemy.
Trzcinowisko, dzięki :)
Arven, konfitury truskawkowe to właściwie moje najmniej ulubione, ale te, może dlatego, że pierwsze w tym roku, są boskie. Nie ma na co czekać ;)
Anno-Mario, z ilościami hurtowymi się wstrzymałam, w końcu jeszcze tyle owoców przed nami!
Kamilo, ja właśnie też dokładnie tak mam :)
Arku, w dzieciństwie też lubiłam kompoty, ale teraz to już nie za bardzo. Za to domowe dżemy i owszem, te sklepowe się do nich nie umywają.
Beo, tak, warto się było poświęcić, a do tego wiem już teraz, że i o bez wcale nie tak trudno. A jak zwał tak zwał, ważne, żeby było pyszne.
Karmel-itko, dzięki :) czekam już na następne letnie owoce.
Moniko, w zeszłym roku robiłam, wkładając w to wiele trudu, prawdziwe konfitury z truskawek, owoce zostały całe, ale sama konfitura taka sobie. Ten dżem zrobiony był wyjątkowo niechlujnie, efekt jest o niebo lepszy, a truskawki w całości (chociaż wcale tego nie oczekiwałam). Sama jednak nie wiem, czy należy to dzieło przypadku przyjmować za regułę, czy jednak trzymać się sprawdzonych metod.
Amber, dzięki :) To chyba właśnie dzięki Bei w ogóle zaczęłam robić przetwory jakiekolwiek, ona jest w tym nieprawdopodobnie niestrudzona.
Wielgasiu, spiesz się, póki truskawki jeszcze są!
Avelino, jeśli nie jesz, to chyba rzeczywiście to po prostu relaks :) Ja ze wstydem wyznaję, że za bardzo się dżemami nie dzielę, bo wtedy mam na całą zimę, a tak to rodzina jeden słoik kłapnie na dwa razy i już po.
Droga Karolino,
jako samozwańcze kuchenne beztalencie z gatunku tych, które prędzej z głodu umrą niż same sobie obiad ugotują, pragnę niniejszym gorąco zaprotestować przeciwko stwierdzeniu, że samozwańczym kuchennym beztalenciom nie trafia do przekonania prosta prawda, iż ćwiczenie czyni mistrza także w kuchni. Trafia jak najbardziej. Zgadzam się z tym stwierdzeniem w całej rozciągłości. Jest jednak jedno ale i to pisane wielkimi literami, pogrubionym drukiem, z podwójnym podkreśleniem. Ale w dużej mierze związane jest z efektem tzw. przesunięcia czasowego - o ile bowiem głodnym bywa się zazwyczaj w okresie krótkim, o tyle nabycie wprawy, o kuchennej wirtuozerii nie wspominając, to zadanie na okres długi. Innymi słowy posiłki inne niż kanapki, choćby przeciętnie smaczne i przeciętnie zdrowe, muszę spożywać przeciętnie chociaż raz dziennie, podczas gdy ich przygotowanie wymaga wprawy, którą nabywa się przeciętnie w miesiącach, jeśli nie latach. Na eksperymenty z własnym (albo cudzym) zdrowiem nie ma tu miejsca, o czym przekonałem się sam, kiedy dawno temu zostałem zmuszony do kuchennej samorealizacji i o mało co nie uśmierciłem mojego znajomego własnoręcznie przygotowanym posiłkiem (skąd miałem wiedzieć, że ostre papryczki są tak ostre, że jedna to za dużo, a trzy to niemal wyrok śmierci???).
Pozdrawiam,
BS
BS, przykład z papryczkami jest z gatunku ekstremalnych (swoją drogą, wiedzę jak bardzo ostre papryczki są ostre też zyskałam poprzez osobiste, niezbyt przyjemne doświadczenia), ale i tak wypada mi się zgodzić z Twoim "ale". Chociaż, jeśli zaczyna się od takich prostych makaronów na przykład, to mimo wszystko szansa, że będzie to trujące jest znikoma, że niesmaczne - jakaś (niestety, tu mi się włącza wewnętrzny chochlik, bo sama byłam - parę ładnych lat temu, ale jednak – wprost trudnego do uwierzenia sposobu gotowania makaronowych kluch, w wykonaniu pewnej osoby którą wspólnie znamy ). Zawsze też można poćwiczyć w weekend, a jak coś nie wyjdzie, zamówić pizzę. Jednak, mimo tego co napisałam w poście, rozumiem ten problem, tylko trudno mi pogodzić się z tym, że jest nierozwiązywalny.
Karolina, po tytule mozna by sie spodziewac suchych porad, nudnych wywodow, ale Twoj blog nei jest taki! Rany, Ty nazwalas to czego ja od lat nie potafie nazwac domowa "aromaterapia", no przeciez dlatego od lat smaze dlugo powidlo wegierkowe, wisniowe, smaze z powodu tego zapachu ktorym napawam sie godzinami, dniami, smaze dlugo bez pospiechu by zapach owocow towarzyszyl mi jak najdluzej. Dziekuje Ci ogromnie napisalas jak to zjawisko nazwac:) Usciski!
PS. "Bogata oferta telewizji publicznej" ha ha :D
z kwiatami bzu nie znałam, ale moja mama robi z bałwatkami dżem wiśniowy, dobrze smakuje, a dodatkowo ma specyficzny, oczywiście przyjemny zapach
Prześlij komentarz