Nie należę do tych osób, które po jednym kawałku ciasta mówią: nie, ja już dziękuję. Jestem raczej z tych, które jedząc ten pierwszy kawałek są już myślą przy chwili, kiedy on się skończy i w wyobraźni zajadają się kolejnym.
Ograniczenie się do jednej kostki czekolady, koniecznie gorzkiej i koniecznie (chyba?), między obiadem a kolacją, tak polecane przez rozmaite diety (niekoniecznie odchudzające, po prostu rady dotyczące zdrowego odżywiania), nigdy mnie nie pociągało. Czy jedząc jedną kostkę, w ogóle można poczuć jakiś smak?
Teraz już wiem, że ta jedna kostka ma sens. Jedna kostka służy świadomemu przeżyciu chwili, oderwaniu się od codziennych zmartwień i dostarczeniu sobie, chociaż tych pięciu minut, gwarantowanej i pozbawionej wyrzutów sumienia przyjemności w ciągu dnia .
Cała tabliczka (mleczna, z orzechami, z karmelem) jest dobra na depresję. Kolejno połykane kawałki działają kojącą, na 10 minut wyleczą z każdej chandry, temu nie da się oprzeć, to proces chemiczny. W miarę jak cukier przenika do krwi, uwalniają się endorfiny, albo coś w tym rodzaju, nie można tego pokonać. A potem następuje pierwsza fala mdłości, a czasem i ból brzucha, myśli zaczynają być nakierowane na te mdłości i ból a wszelkie smutki do następnego poranka są z głowy.
Ale ta jedna kostka, to całkiem coś innego. Nie można jej rozgryźć i połknąć. Nie warto tego robić w biegu, albo czytając gazetę. Z jedną kostką dobrze jest siąść w fotelu i na niej się skupić. Trzeba czekać, aż czekolada powoli rozpuści się na języku, starać się zatrzymać ten smak jak najdłużej. To nie jest łatwe. Trzeba ćwiczyć.
Dzisiaj oczywiście nie mam zamiaru przekonywać Was do poprzestania na jednej kostce. Kilka tygodni temu nazwisko Julii Child nic mi nie mówiło, skoro jednak dzięki precyzyjnej kampanii reklamowej (jestem pełna podziwu, wszyscy, zdaje się bezinteresownie, o niej mówią i piszą), powszechnie wiadomo, że jest ikoną, to ja się chętnie modzie na panią Child poddałam i postanowiłam zaraz skorzystać z jej przepisu, a jest to przepis na jej, podobno ulubione, ciasto czekoladowe. Jest ono dość wilgotne, kawałki migdałów przyjemnie chrzęszczą w zębach (ja nie zmieliłam ich zbyt drobno), czuć delikatny posmak kawy, polewa jest gładka i aksamitna. Dodatek czekolady nie jest jednak aż tak duży jak w innych znanych mi ciastach tego typu i pozostaje ono daleko za moim ulubionym. Ja zakwalifikowałabym je raczej jako „z czekoladą” niż „czekoladowe”. Co nie pozostaje w sprzeczności z tym, że smakuje całkiem nieźle i można je sobie upiec, żeby mieć w pogotowiu małą przekąskę na powrót z kina.
Ciasto czekoladowe królowej Saby*
przepis, na którym się oparłam tu, poniżej już z moimi zmianami
Ciasto:
110 g gorzkiej czekolady (u mnie, po tym jak się ta pierwsza porcja zważyła, ostatecznie 40 g to była czekolada mleczna, bo nie miałam już tyle gorzkiej)
100 g masła
½ szklanki cukru + 2 łyżki
3 jajka (rozdzielone)
¼ łyżeczki proszku do pieczenia
1/3 szklanki migdałów + 2 łyżki cukru
½ szklanki mąki
2 łyżki mocnej kawy (użyłam rozpuszczalnej)
Polewa:
75 g gorzkiej czekolady
1 ½ łyżki mocnej kawy
szczypta soli
75 g masła
Wykonanie:
*Od początku wszystko szło nie tak. Przepis zawierał dużo szczegółowych wskazówek Julii, które zlekceważyłam, albo raczej pominęłam, myśląc, co też mi może nowego powiedzieć. Zaczęło się od tego, że zwarzyła mi się czekolada i tu akurat Julia Child się nie popisała, bo nie ostrzegła, że z dodatkiem kawy czekolada rozpuszcza się fatalnie, które to spostrzeżenie zweryfikowałam, rozpuszczając drugą porcję, jak należy, w kąpieli wodnej, a nie mikrofalówce. Potem piana nie chciała się ubić. Następnie ciasto piekło się jakoś dziwnie i ostatecznie przepiekło (ale nie przypaliło). Polewy nie zamierzałam zestalać w żadnej lodowatej wodzie, bo takowej nie miałam, tylko w lodówce i oczywiście zestaliła się za bardzo, tak, że trzeba ją było znowu rozpuszczać. Ostatecznie efekt wizualny i smakowy był przyzwoity, chociaż jak już wcześniej napisałam, to ciasto nie znajdzie się na czele mojej top listy. Ups, a teraz, tłumacząc przepis, odkryłam, że dałam do polewy dwa razy tyle masła co trzeba.
Ograniczenie się do jednej kostki czekolady, koniecznie gorzkiej i koniecznie (chyba?), między obiadem a kolacją, tak polecane przez rozmaite diety (niekoniecznie odchudzające, po prostu rady dotyczące zdrowego odżywiania), nigdy mnie nie pociągało. Czy jedząc jedną kostkę, w ogóle można poczuć jakiś smak?
Teraz już wiem, że ta jedna kostka ma sens. Jedna kostka służy świadomemu przeżyciu chwili, oderwaniu się od codziennych zmartwień i dostarczeniu sobie, chociaż tych pięciu minut, gwarantowanej i pozbawionej wyrzutów sumienia przyjemności w ciągu dnia .
Cała tabliczka (mleczna, z orzechami, z karmelem) jest dobra na depresję. Kolejno połykane kawałki działają kojącą, na 10 minut wyleczą z każdej chandry, temu nie da się oprzeć, to proces chemiczny. W miarę jak cukier przenika do krwi, uwalniają się endorfiny, albo coś w tym rodzaju, nie można tego pokonać. A potem następuje pierwsza fala mdłości, a czasem i ból brzucha, myśli zaczynają być nakierowane na te mdłości i ból a wszelkie smutki do następnego poranka są z głowy.
Ale ta jedna kostka, to całkiem coś innego. Nie można jej rozgryźć i połknąć. Nie warto tego robić w biegu, albo czytając gazetę. Z jedną kostką dobrze jest siąść w fotelu i na niej się skupić. Trzeba czekać, aż czekolada powoli rozpuści się na języku, starać się zatrzymać ten smak jak najdłużej. To nie jest łatwe. Trzeba ćwiczyć.
Dzisiaj oczywiście nie mam zamiaru przekonywać Was do poprzestania na jednej kostce. Kilka tygodni temu nazwisko Julii Child nic mi nie mówiło, skoro jednak dzięki precyzyjnej kampanii reklamowej (jestem pełna podziwu, wszyscy, zdaje się bezinteresownie, o niej mówią i piszą), powszechnie wiadomo, że jest ikoną, to ja się chętnie modzie na panią Child poddałam i postanowiłam zaraz skorzystać z jej przepisu, a jest to przepis na jej, podobno ulubione, ciasto czekoladowe. Jest ono dość wilgotne, kawałki migdałów przyjemnie chrzęszczą w zębach (ja nie zmieliłam ich zbyt drobno), czuć delikatny posmak kawy, polewa jest gładka i aksamitna. Dodatek czekolady nie jest jednak aż tak duży jak w innych znanych mi ciastach tego typu i pozostaje ono daleko za moim ulubionym. Ja zakwalifikowałabym je raczej jako „z czekoladą” niż „czekoladowe”. Co nie pozostaje w sprzeczności z tym, że smakuje całkiem nieźle i można je sobie upiec, żeby mieć w pogotowiu małą przekąskę na powrót z kina.
Ciasto czekoladowe królowej Saby*
przepis, na którym się oparłam tu, poniżej już z moimi zmianami
Ciasto:
110 g gorzkiej czekolady (u mnie, po tym jak się ta pierwsza porcja zważyła, ostatecznie 40 g to była czekolada mleczna, bo nie miałam już tyle gorzkiej)
100 g masła
½ szklanki cukru + 2 łyżki
3 jajka (rozdzielone)
¼ łyżeczki proszku do pieczenia
1/3 szklanki migdałów + 2 łyżki cukru
½ szklanki mąki
2 łyżki mocnej kawy (użyłam rozpuszczalnej)
Polewa:
75 g gorzkiej czekolady
1 ½ łyżki mocnej kawy
szczypta soli
75 g masła
Wykonanie:
- Migdały sparzyć, obrać ze skórki. Zetrzeć na tarce i wymieszać z 2 łyżkami cukru lub zmielić z cukrem w blenderze.
- Czekoladę połamać na kawałki, dodać kawę, rozpuścić w kąpieli wodnej (Czyli, w tej wersji łatwiejszej, większą miskę napełniamy wrzącą wodą, wkładamy do niej mniejszą miskę, do niej czekoladę i czekamy aż się rozpuści, mieszając od czasu do czasu).
- Masło utrzeć mikserem, dodawać po trochu cukier i żółtka
- Białka ubić ze szczyptą soli i 2 łyżkami cukru.
- Do mieszanki maślano-cukrowo-żółtkowej po trochu wmiksowywać roztopioną czekoladę. Następnie wmieszać (szpatułką) migdały, trochę piany i na przemian resztę piany i mąkę z proszkiem do pieczenia.
- Przelać do okrągłej formy o średnicy ok. 20 cm. Piec w piekarniku nagrzanym do 190 stopni, ok. 25 min. Ciasto nie powinno być do końca upieczone, środek ma się trochę trząść.
- Po upieczeniu ciasto całkowicie ostudzić.
- Przygotować polewę: czekoladę z kawą rozpuścić w kąpieli wodnej, dodać sól i po trochu dodawać masło, stale ubijając. Masa będzie bardzo rzadka, dlatego należy ją włożyć na chwilę do lodówki, aż stężeje na tyle, że będzie nią można posmarować ciasto. Jeżeli okazałoby się, że w tej lodówce przebywała jednak za długo, to trzeba na chwilkę umieścić ją w kąpieli wodnej.
*Od początku wszystko szło nie tak. Przepis zawierał dużo szczegółowych wskazówek Julii, które zlekceważyłam, albo raczej pominęłam, myśląc, co też mi może nowego powiedzieć. Zaczęło się od tego, że zwarzyła mi się czekolada i tu akurat Julia Child się nie popisała, bo nie ostrzegła, że z dodatkiem kawy czekolada rozpuszcza się fatalnie, które to spostrzeżenie zweryfikowałam, rozpuszczając drugą porcję, jak należy, w kąpieli wodnej, a nie mikrofalówce. Potem piana nie chciała się ubić. Następnie ciasto piekło się jakoś dziwnie i ostatecznie przepiekło (ale nie przypaliło). Polewy nie zamierzałam zestalać w żadnej lodowatej wodzie, bo takowej nie miałam, tylko w lodówce i oczywiście zestaliła się za bardzo, tak, że trzeba ją było znowu rozpuszczać. Ostatecznie efekt wizualny i smakowy był przyzwoity, chociaż jak już wcześniej napisałam, to ciasto nie znajdzie się na czele mojej top listy. Ups, a teraz, tłumacząc przepis, odkryłam, że dałam do polewy dwa razy tyle masła co trzeba.
14 komentarzy:
Matko, jakie pyszosci! Az slinka leci na sam widok. Zaluje, ze zajrzalam tu tak z samego rana bo teraz to ciasto bedzie mnie przesladowalo caly dzien :))
Co do kostki czekolady (i to gorzkiej) dziennie...Za gorzka czekolada nie przepadam, wole mleczna i to koniecznie z orzechami. Slodyczy ogolnie nie jem, raz na tydzien lub dwa pieke cos malego i slodkiego. I juz sie przekonalam, ze wystarczy np. jedna babeczka aby uszczesliwic mnie na nastepne dni :) To dziwne, bo jeszcze niedawno moglam powiedziec, ze jestem uzalezniona od slodyczy :))
Jedna kostka? Mimo racjonalnych argumentów ta opcja do mnie nie przemawia!:)
Jedna kostka? Hm, za mało, tylko podsyciłaby apetyt. czekolada ma w skłądzie epikatechiny poprawiające krążenie krwi. Jesienią i zimą jest dla mnie niczym lek. Uwielbiam celebrowac jej jedzenie, ale na jednej kostce nigdy jeszcze nie poprzestałam. ;-)))
Ciasto wygląda mocno czekoladowo, pysznie. Może nie jest najlepsze na świecie, pewnie nie jest, skoro tak piszesz, ale wygląda doskonale i zapisuję sobie przepis. Wypróbuję. :-))Pozdrawiam :-)
tak słodko piszesz,
że mam ochotę na taką jedną kostkę
jedną maleńką,
taką , która rozpłynie się na języku
/i film obejrzec chcę
Ja tłumacząc ostatnio przepis zobaczyam, że do ciasta dalam dwa razy więcej cukru... A zastanawialam się, czemu mi nie wyszło, bo takie proste się wydawało... Czytając anglojęzyczne przepisy musze być jednak bardziej skupiona, polskie jakoś łateirj wchodzą do głowy.
A o J. Child już nieraz słyszałam, nosiłam się nawet z napisaniem o niej artykuliku, ale pojawiły sie pogłoski o filmie i wiedziałam, ze zbyt dług się zbierałam...
I o kostce bardzo słusznie piszesz. Tabliczka czekolady zawsze mi na koniec popsuje nastrój, bo uświadamiając sobie, ile to kalorii, nie sposób go sobie nie popsuć...:)
I ciasto fajne! A przepis z internetu czy nabyłas książkę?
Mmmm wygląda niesamowicie. Ja też jak mam zjeść jedną kostkę czekolady, to wolę sobię nawet smaka nie robić :) I w przypadku tego ciasta, też pewnie nie poprzestałabym na jednym kawałku :)
Wybieram się na film i chyba kupie sobie też książkę. Recenzja mojej koleżanki z pracy: "Jak lubisz filmy o babach, co ciągle gotują i marzą tylko o tym, żeby się poznać, to Ci się spodoba.Dla mnie nuuuuda." A ja na to:" Oooo, to super będzie! Na pewno mi się spodoba!". :)Ciasto wygląda fajnie, ale podaj przepis na Twoje ulubione. I ta nazwa tak dobrze mi się kojarzy :) Ale Ty chyba już wymiękłaś przy "kulturze arabskiej przed Islamem". :)
Majko, mnie niestety trudno uszczęśliwić małą babeczką, a jeśli tak jest, to znaczy, że jestem w depresji z rodzaju gorszych, bo w takieh z rodzaju lepszych, to na słodycze się rzucam.
Agato, ja w to nawet wierzę, ale praktykowanie jest baaardzo trudne.
Krokodylu, ciasto nie jest złe, nawet żałuję, że już nic nie zostało. A chociaż nie potrafię nawet wymówić nazwy tej strasznej substancji, którą wymieniłaś, to chyba nierzadko, mimo świadomości ciekawej opcji tylko jednej kostki, zdarza mi się czekoladowe lekarstwa przedawkować.
Asiejo, też bym się tej kosteczce nie oparła. Ale w szafce została już tylko czekolada do gotowania z abstrakcyjnie dużą zawartością kakao, która już nie wiadomo jak długo, czeka na przerobienie na lody czekoladowe.
Aniu, te pomyłki to przez to straszne przeliczanie uncji na gramy i cali na centymetry (bo ja zawsze muszę dokładnie wiedzieć, jaką średnicę mam mieć forma, chociaż pewnie i tak akurat takiej nie mam). W dodawaniu tego masła chyba instynkt mnie zawiódł, bo pomyślałam, że przecież Julia nie może się mylić. Okazało się, że ona może i nie, ale ja to co innego (polewa i tak była ok).
Przepis jest z internetu, a nad książką się jeszcze zastanowię.
Kasiu, ja też nie poprzestałam na jednym kawałku. Albo właściwie, zastosowałam trik pt. to ja kroję ciasto, co pozwala zjeść właściwie dowolną ilość i nikt się o tym nie dowie.
Hazel, po tym cieście czuję niedosyt, więc moje ulubione pewnie niedługo też będzie.
A co do filmu – widziałam i cóż, zobaczyć trzeba, ale chyba nie warto. Mam nadzieję, że prawdziwa Julia nie byłą taka, jak postać grana przez Meryl Streep.
Piekne to ciasto. Poniewaz czekolade uwielbiem to jest nadzieja, ze kiedys upieke to ciasto.
W sumie staram sie nie jesc czekolady codziennie, bo ja nie potrafie poprzestac na 1 kosteczce. Wlasnie dlatego nigdy nie kupuje czekolady wiecej niz mi potrzeba i nigdy nie mam czekoladowych zapasow. Zle by sie to skonczylo.
pozdrawiam
Gorzka a czasami bardzo gorzka listkowa czekolada i dobra czarna kawa, to smakołyki którym zaprzedałam się bez reszty. Dopiero potem może być ciasto czekoladowe, które nie wątpię, że jest smaczne w takie ponure i zimne dni, jakie ostatnio mi towarzyszą :)
Zdecydowanie powinnam już pójść spać, przestać tu szperać i podziwiać.
Potrafię zrozumieć celebrację jednej jedynej kostki, bo wiem, że smakuje wtedy o wiele intensywniej niż całe pudełko czekoladek. Na ogół tak jest, że jak mamy czegoś mało, to cenimy bardziej, smakujemy uważniej.
Co do filmu - to choć mi się podobał jego klimat, nie chciałabym pójść na niego znowu albo mieć na DVD. Może dlatego, że w ludzkiej twórczości i życiu odnajduję więcej głębi niż z tego filmu - dla mnie postać odarta z normalności, płaska, dziwna, ma się nijak do moich wyobrażeń o Julii Child.
Książkę Julie & Julia też przeczytałam i... cóż. Może być. Czekam aż ktoś zabłyśnie prawdziwym blaskiem.
Pozdrawiam Cię serdecznie, Karolino. Dobrej nocy!
Karolko, ja też unikam robienia zapasów czekolady, co w krytycznych chwilach kończy się jeszcze gorzej, bo robię kogel-mogel, a w sytuacji jeszcze bardziej krytycznej, nawet dwa.
Szarlotku, ja na razie wybieram ciasto, w czekoladzie się ćwiczę, a kawę pijam zwykle z mlekiem, chociaż pomyślałam ostatnio (może z powodu właśnie zakupionej kawy o oszałamiającym zapachu), że może warto zaprzyjaźnić się z czarną.
Lisko, dzieki za odwiedzenie mojego bloga :) Pewnie nie będę tu oryginalna, ale moja przygoda z blogami o gotowaniu w ogóle rozpoczeła się od white plate, w którym znalazłam, za pomocą google, przepis na... paluszki rybne (nie udały się, bo nie mogłam się doczekać, aż ryba się rozmrozi, a z takiej mokrej, to cóż, można się domyślać, co wyszło).
Julię Child chyba też wolę oglądać na kuchnia.tv, a co do sięgnięcia po książkę, to chyba mnie ostatecznie zniechęciłaś.
Cześć, mam na imie Maja i jestem cukroholikiem... ;)
tak, radze sobie z tym - odkad cukru nie jem prawie wcale, jedynie ta kostka gorzkiej czekolady, raz na pare dni, jakie to jest przezycie :)
Pozdrawiam!
i znowu mam za swoje.... nie powinnam oglądać takich cudeniek o tej porze... ślinotok na całego!!!
Prześlij komentarz