piątek, 10 września 2010

Czytanie etykiet



Właściwie to nie wiem, kiedy zrobiłam to po raz pierwszy. Może wtedy, kiedy przeczytałam, że curry ma nadać potrawie ostrość, a nie słoność, więc w dobrej mieszance nie powinno być soli? A już na pewno wtedy, kiedy wyczytałam gdzie indziej, że należy się dobrze przypatrzeć puszce z pomidorami, bo oprócz pomidorów mogą być tam jeszcze cukier i sól, a te możemy sobie przecież dodać sami. W każdym razie, wzmocnione licznymi ostatnio kampaniami medialnymi, narasta we mnie przekonanie, że etykiety czytać warto.

Powiedzmy to jasno: nie zamierzam się ekscytować tym, że coca-cola zwiera tonę cukru i prawdopodobnie jest to (oprócz wody) mający najwięcej wspólnego z naturą element jej składu (uwaga: firma deklaruje, że wszystkie składniki są pochodzenia naturalnego). Piję colę, bo lubię, jestem świadoma tego, że już dawno nie sprzedają jej w aptekach jako panaceum na wszelkie dolegliwości. A do tego, jeśli miałabym jeszcze jakieś złudzenia, dzięki dobroczynnym regulacjom prawnym każda butelka informuje mnie, ile kalorii i innych obrzydliwości z każdym łykiem dobrowlnie w siebie wlewam.*

Wracając do sedna, chodzi mi o to, że od niektórych artykułów nie można oczekiwać, że będą zdrowe, niskokaloryczne, naturalne i eko: coca-cola bez cukru nie jest coca-colą, czekolada bez tłuszczu przestaje być czekoladą, a jogurt nie jest śmietaną 36%. Jeśli ktoś lubi produkty light, proszę bardzo, dla mnie jednak redukcja liczby kalorii nie rekompensuje redukcji smaku. Często jednak to, co jest napisane na etykiecie ma znaczenie. Jako świadoma konsumentka, chcąca zaopatrzyć się w słoiczek miodu, postanowiłam za wszelką cenę uniknąć takiego, który wyprodukowały karmione antybiotykami chińskie pszczoły. Nie było łatwo.

Jako konsumentka nie tylko świadoma, ale i niezbyt rozrzutna (hmm...), poszukiwania zaczęłam oczywiście od mojego supermarketu. Wszystkie etykiety, a słoiczków na półce było niemało, oferowały mi mieszankę miodów polskich i pochodzących z unii (bądź spoza unii) europejskiej. Nie miejcie złudzeń, nawet te firmowe. Literki ogłaszające te hiobowe wieści były wszędzie tej wielkości, jakby wstydziły się swego istnienia. Ok, pomyślałam, zobaczmy na dział ekologiczny: był miód z Nikaragui. To chyba potraktowano jako zaletę, bo było wytłuszczone i umieszczone na rzucającej się w oczy części opakowania. Ale ja chciałam zwyczajny polski miód. POL-SKI. Kupiłam go w końcu następnego dnia w Sklepiku Benedyktyńskim (chociaż informacja skąd dokładnie pochodzi też nie jest na nim zbyt obfita) i usatysfakcjonowana tym nabytkiem poniechałam już sprawdzania innych miejsc. Chociaż... miody w KK (kto nie wie, o co chodzi, tego odsyłam do wpisu o rożkach Babci Rózi) nie mają w ogóle oznaczenia pochodzenia, a w każdym razie nie doszukałam się go. Aby było rzetelnie, muszę napisać, że i w supermarkecie polski miód w końcu znalazłam, wiele zakupów po tym, jak był mi potrzebny. W zupełnie innym miejscu, z dala od pozostałych miodów. Ciekawa strategia.

Wbrew temu, o czym świadczyć mogą pełne poświecenia poszukiwania miodu, dzisiejsze danie, pieczone ratatouille, to nie było moje kulinarne marzenie. Moim marzeniem było prawdziwe ratatouille, ale jak wiadomo, takie musi gotować się absurdalnie długo, żadnego al dente, więc w czasie, kiedy moje prawdziwe ratatouille będzie bulkało sobie w garnku, ja potrzebowałam czegoś do jedzenia. Ilość argumentów za i przeciw pieczeniu była mniej więcej jednakowa. Przeciw: warzywka w wersji z grubsza saute to nie jest moja ukochana przekąska. Nadal, mimo licznych dowodów przemawiających za tą tezą, nie udało mi się samej siebie przekonać, że jarzyny są pyszne. Dwa: przepis jest zbyt prosty, żeby mógł oferować jakąś niespodziankę. Efekt będzie taki, że dostanę zwykłe niedopieczone warzywa – trudno mi było uwierzyć, że pół godziny w piekarniku wystarczy. Za: 1. danie pochodzi z mojej ulubionej książki Caramel Trish Deseine 2. Pieczenie to tylko 30 minut, czyli chwilka, w porównaniu z czasem, który poświęcę na krojenie, smażenie każdego z osobna, a potem godzinne duszenie warzyw na klasyczne ratatouille .

Niech żyje sceptycyzm i niedowiarstwo! To było naprawdę dobre. Słodko-czosnkowy smak przeniknął warzywa, które zjadłam z prawdziwą przyjemnością. Przyznaję, kawałek jakiegoś mięsa by temu nie zaszkodził, ale i tak było więcej niż dobrze. Polecam :)

*Nie mogę powstrzymać się od podzielenia się z Wami informacją, którą znalazłam na oficjalnej stronie coca-coli, a która raz na zawsze rozwiewa wątpliwości, czy napój rozpuszcza zęby. Odpowiedź: podobnie jak sok pomarańczowy!



Podaję zgodnie z przepisem, chociaż jeśli chodzi o ilości i proporcje, to wzięłam wszystkiego po prostu tyle, ile uznałam, że jestem w stanie zjeść. Jeśli lubicie słodkawe smaki, radzę dodać więcej miodu niż w przepisie. A na końcu, przed podaniem, warzywa dokładnie wymieszać z sosikiem, który się wytwarza – to w nim jest ukryty smak.

Szybkie ratatouille

Składniki:

1 bakłażan, pokrojony dość grubo wzdłuż, a powstałe plastry na kawałki mniej więcej 1/4 szerokości
2 cukinie, pokrojone jak wyżej
1 żółta i 1 czerwona papryka, pokrojona na paseczki
2 ząbki czosnku, obrane i posiekane
3 dojrzałe pomidory, pokrojone w ćwiartki
1 czerwona cebula, pokrojona w ćwiartki
3-4 łyżki oliwy
1 łyżka miodu (radzę więcej)
sól i pieprz


Dodatkowo:

trochę mniej niż pół kostki solonego masła (może być zwykłe, które się posoli)
1 ząbek czosnku, obrany, posiekany
1 łyżka posiekanego świeżego rozmarynu (dałam suszony)
bagietka (2 takie bardzo małe lub pół dużej)


Wykonanie:
  1. Nagrzać piekarnik do 180 stopni.
  2. Warzywa przełożyć do naczynia do zapiekania. Wymieszać razem oliwę, miód, czosnek, sól i pieprz. Polać tą mieszaniną warzywa i dobrze wymieszać, najlepiej rękami.
  3. Piec ok. 30 minut, co jakiś czas mieszając.
  4. Masło, czosnek, rozmaryn zmiksować. Przekroić bagietkę i posmarować otrzymaną pastą. Złożyć bagietkę, owinąć folią i piec obok warzyw ok. 15-20 minut aż chleb będzie złoto-brązowy.
  5. Ratatouille podawać na przystawkę z pokrojoną w plastry bagietką lub z pieczonym mięsem jako danie główne.

21 komentarzy:

cukrowa wróżka pisze...

ja jestem uzależniona od czytania etykiet. nie tylko spożywczych. I nawet, jeśli są to same brednie - czytam. takie natręctwo. Ale racja - można się wiele ciekawych rzeczy dowiedzieć...:)

Anonimowy pisze...

Etykiety... Czytam często, ale nie zawsze. Na pewno nie czytam etykiet tych produktów, które kupuję stale i na co dzień, bo znam je już na pamięć. A przyznać muszę, że składniki niektórych produktów zdecydowanie bywają zaskakujące i dają do myślenia. Czego to ludzie nie dodadzą! Czasem mnie to przeraża...

"Szybkie ratatouille" podoba mi się bardzo. Warzywa lubię bardzo i jestem do nich w pełni przekonana, więc to propozycja zdecydowanie dla mnie. Do tego jeszcze mój ukochany czosnek, czyli wszystko tak, jak być powinno.

Pozdrawiam! :)

Monika pisze...

Karolina, podpisać się mogę pod wszystkim co napisałaś - i o etykietach i o coca-coli - jem co chcę i na co mam ochotę, ale chcę też wiedzieć co to dokładnie jest. A z etykiet można się swoją drogą dowiedzieć ciekawych rzeczy - wiedziałaś np. ze sól kuchenna ma określoną datę ważności? :D

Ratatouille lubię, czasem robię jeszcze takie z przepisu Bei - zapiekane pod kruszonką :)

Pozdrowienia ślę :)

Hazel pisze...

Ratatouille jadłam po raz pierwszy w czymś w rodzaju stołówki w pierwszej pracy i było pyszne. Potem obejrzałam film o szczurze i oszalałam. ;) Moja pierwsza własna ratatuja była całkiem dobra, choć raczej nie tradycyjna. :)

majka pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
majka pisze...

To wczesniej bylam ja :) Tak sobie wykasowalam bo mi sie zle napisalo :))

A ja czytam etykiety tylko od czasu do czasu :) Moze jednak powinnam czytac czesciej. Chociaz z drugiej strony takie zycie w nieswiadomosci jest calkiem przyjemne :)

O coli slyszalam wiele zlego (ze niby niszczy szkliwo na zebach) ale podobno jest tez doskonalym lekarstwem na grype jelitowa lub zwykla biegunke (kiedys synom mojej kolezanki lekarz zalecil coca cole i slone paluszki -naprawde poskutkowalo:)) Kiedys pilam coli wiecej, teraz wole cos mniej slodkiego np. ice tea z zielona herbata). A produktow w wersji light nie kupuje po tym, jak przekonalam sie na wlasnych kubkach smakowych, jakie sa obrzydliwe :)

Robilam jakis czas temu takie ratatouille z piekarnika, jednak bez dodatku miodu. Czas pieczenia byl chyba zbyt krotki bo wyszlo z lekka niedopieczone, szczegolnie baklazan :) Zapisze wiec sobie Twoj przepis, moze sie wreszcie "uracze" :))

10

viridianka pisze...

ja lubię czytać etykietki, a co do miodu to mam o tyle szczęście że znajoma ma własną pasiekę i sprzedaje POLSKI miód malinowy, albo akacjowy (:
oba pyszne, myślę że to Twojej potrawy nadały by się doskonale!

misiadk pisze...

Co do etykiet to czytam je zawsze, a szczególnie jak kupuje nowy produkt, ale to taki moje zboczenie zawodowe. Co do miodów to najlepiej jest mieć takie własne źródło.

Unknown pisze...

Czytanie etykiet, zarówno jedzeniowych, jak i kosmetycznych, jest dla mnie tak naturalnym odruchem, że nie rozumiem, jak można iść przez życie nie czytając ich;-)

wielorybnik pisze...

A ja bardzo lubię ratatuja :) I jeszcze takie zwykłe, ugrillowane warzywa, z odrobiną octu balsamicznego i oliwą. Przez długi czas mnie to w zęby gryzło, ale w końcu, jak się już przekonałem, to poszło czołgiem i się od tych smaków opędzić nie mogę :))
Miód natomiast kupuję od jednego ochroniarza, z którym udaje mi się współpracować. Przywozi ten miód w wielkich słojach gdzieś spod Przemyśla. Miód - marzenie... :)
Pozdrawiam !

BS pisze...

Moja droga Karolino,
przed przejściem do rzeczy - mam niestety problemy ze wzrokiem, bo początkowo umieściłem ten komentarz pod złym wpisem, ale już mi się udało poprawić.
A po przejściu do rzeczy: zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości, że lektura etykietek, szczególnie na produktach spożywczych, jest szczególnie interesująca. Osobiście najbardziej lubię studiować skład pasztetów (a przynajmniej tego, co nazywają pasztetami), konserw i innych tego typu przysmaków wojaka. Interesuje mnie zawartość mięsa w mięsie, drobiu w drobiu, tudzież, że podam prosty przykład - głowizny wieprzowej w drobiu. Fascynujące. Pozdrawiam, BS

Asia pisze...

a ja się wkurzam na etykiety. coraz częściej. Nawet nie na etykiety, a na produkty, po przeczytaniu etykiety. jogurt malinowy bez malin to już standard... Ostatnio natknelam sie na zdrowe, lekkie, beztluszczowe wafle ryzowe z papryka, jak zachwalała etyieta z przodu, podczas gdy z tylu doczytalam, że tluszczowe one jednak sa, maja odrobine mniej tluszczu niz chipsy i generalnie nie sa juz tak zdrowe jak moglobys ie wydawac po tych wielkich literach na przodzie.

Tilianara pisze...

Pomysły na szybką ratatuję zbieram, bo warzywka i te bardziej al dente i te bardziej miękkie uwielbiam zawsze i wszędzie :)

A co do etykiet to zawsze się śmieję, gdy Mój S mi mówi "nie czytaj, bo nie kupisz" i ... ma rację :)

Kaś pisze...

ja ciągle czytam etykiety, dlatego nie dla mnie szybkie zakupy w supermarkecie
chyba zaczęło się od diety montignaca i tak zostało do dziś
co do coca coli, zawsze wolałam pepsi :) i rzeczywiście te wersje light czy zero mogą się schować :)
a jeśli chodzi o wypłukiwanie zębów: od coli o wiele bardziej szkodzą owoce w nadmiernych ilościach (wiem to z autopsji)

Kaś pisze...

ja ciągle czytam etykiety, dlatego nie dla mnie szybkie zakupy w supermarkecie
chyba zaczęło się od diety montignaca i tak zostało do dziś
co do coca coli, zawsze wolałam pepsi :) i rzeczywiście te wersje light czy zero mogą się schować :)
a jeśli chodzi o wypłukiwanie zębów: od coli o wiele bardziej szkodzą owoce w nadmiernych ilościach (wiem to z autopsji)

karoLina pisze...

Cukrowa wróżko, to fakt, pomijając, że może być to pożyteczne, to często jest po prostu ciekawe.

Zay, ja też nie czytam wszystkich etykiet, a na pewno właśnie nie tych produktów, które kupuję zawsze, chociaż zawsze sprawdzam datę ważności. Zresztą, na tych produktach, które się bardzo lubi, to jednak lepiej nie czytać.

Moniko, o tej soli nie wiedziałam, nawet po przeczytaniu Twojego komentarza zaczęłam szukać na opakowaniu, ale może jest już tak stare, że data się zatarła ;) (albo jest dobrze ukryta, bo nie byłam aż tak dociekliwa). Dzięki o przypomnieniu o wersji Bei, pamiętam ten przepis, chociaż nigdy nie zrobiłam, ale bardzo mi się spodobał.

Hazel, na szczęście, ponieważ ratatouille jest daniem domowym, tak naprawdę(chociaż to tylko moje zdanie) nie sądzę, żeby był jedyny słuszny przepis, nawet jeśli każdy napotkany Francuz powie, że to jego wersja jest ta jedyna. Ale na swój użytek przyjmuję, że moja jest wystarczająco dobra.

Majko, ja też słyszałam o leczniczych właściwościach coli, a nawet wypróbowałam kiedyś jako środek zaradczy przeciwko temu, co elegancko zwie się nudnościami.

Co do ratatouille, to się nawet zdziwiłam, że się po tak krótkim czasie dopiekło, pewnie sekret tkwi w niezbyt grubych kawałkach warzyw.

Viridianko, szkoda, że nie mam takiej znajomej. Ale miód był akacjowy.

Misiudk, no tak, zboczeniu zawodowemu trudno się oprzeć. Chociaż nie wiem, czy powinnam tyle tych etykiet czytać, bo wczoraj wyszłam ze sklepu z prawie pustym koszykiem.

Anno Mario, etykiety kosmetyczne wydają mi się potencjalnie bardzo fascynującą lekturą, tylko nic z nich nie rozumiem :( Ale może kiedyś, w wolnej chwili zafunduje sobie kurs u Google, bo to rzeczywiście może być pożyteczne.

Wielorybniku, nad grillowanymi warzywami ciągle pracuję, bo robię je raczej na patelni grillowej niż na grillu, co oznacza, że z zewnątrz są spalone, a w środku surowe – ale nie ustaję w eksperymentach.

BS, aż jęknęłam z obrzydzenia, ja pasztetów w puszce nawet nie ruszam, ale niestety zdarza mi się jeść parówki (baardzo rzadko, ale jednak) i wtedy raczej myślenie wyłączam. Chociaż, ostatnio usłyszałam z telewizora, że dobra parówka powinna zawierać co najmniej 70 czy 80% mięsa i podobno da się taką kupić nawet w zwykłym supermarkecie.

Kuchareczko, ja ostatnio wyczytałam, że w jogurcie brzoskwiniowym często zamiast brzoskwini jest dynia, bo lepiej się konserwuje... A to, co piszesz o tych waflach, to rzeczywiście bulwersujące, chociaż może i dobra wiadomość dla tych co są na diecie – jeśli wahają się między waflami a chipsami, to już lepiej wybrać to drugie, bo przynajmniej jest jakaś przyjemność z jedzenia ;)

Tili, chyba zaczynam mieć ten syndrom "nie czytaj, bo nie kupisz" i zastanawiam się, czy w związku z tym w ogóle warto wiedzieć.

Kaś, ja wolę colę ;) I myślę, jak na własny użytek zinterpretować ciekawą informację o zębopsujnych właściwościach owoców, owoce są co prawda ok, ale czekolada przecież jeszcze bardziej...

Kaś pisze...

co do owoców: przez dietę zrezygnowałam ze słodkich napojów i słodkości, ale zaczęłam jeść duże ilości owoców. po kilku miesiącach miałam ubytki na szkliwie a wizyty u dentysty kosztowały mnie kilkaset złotych. sam dentysta powiedział, że to prawdopodobnie przez te owoce ;(
kiedy przez lata jadłam czekoladę nie było takich problemów :)
pozdrawiam

buruuberii pisze...

Karolina, co bede sie rozpisywac dokladam swoje wielkie TAK w kwestii etykiet, super wpis!

Bylo chyba takie haslo "wiesz co jesz" i o to tu chodzi, o ta swiadomosc, nie? Nie kupie nowego nieznanego mi produktu bez spojrzenia na etykiete, bo nazwa mowi "naturalna smietanka" a w skladzie skrobia - do cholery czy krowie mleko doi sie od razu ze skrobia ziemniaczana, strasznie mnie to wkurza!

A cola - a co to znaczy zdrowe/niezdrowe? :))
Mam w domu jednego milosnika coli, znam chyba kazdy fakt o niej, znasz jej historie, wiesz ze przed prohibicja miala zaskakujaco inne uzalezniajace skladniki :))

Pozdrowienia!

karoLina pisze...

Kaś, czyli po prostu dobierając sobie dietę należy ufać wyłącznie sobie. Zawsze przeczuwałam wyższość czekolady nad innymi produktami, a teraz zaczyna się sprawdzać ;)

Buruuberii, ja ostatnio postanowiłam zrobić test konsumencki jogurtów naturalnych i wzięłam jakiejś nieznanej firmy, bo zachęcał pochodzeniem z ekologicznie czystych terenów. Z pewną obawą zaczęłam jeść i... był na prawdę dobry. Podejrzanie dobry. Spojrzałam na etykietę i okazało się, że zgodnie z moimi przypuszczeniami był dosładzany. Dla mnie nie miało to akurat znaczenia, ale to ostrzeżenie, żeby nie czytać tylko tego, co wielkimi literami, bo to co małymi może być ważniejsze. A co do zdrowej/niezdrowej coli, to jak miło, że zwróciłaś uwagę, że może to być względne, tak samo jak w przypadku owoców, o których pisała Kaś. Pozdrowienia :)

buruuberii pisze...

Karolina, zdrowe/niezdrowe dotyczy dokladnie wszystkiego :) Nie wspomnialam o tym z czystej kurtuazji, zdrowo-rozsadkowe podejscie chyba sie w kewstii jedzenia najlepiej sprawdza, obawiam sie ze nikt nei ma recepty na zdrowe zycie, a na szczesliwe mozna.

Pozdrawiam a z Ruczaju :)

muffingirl pisze...

Ja mam bzika na punkcie etykiet odkąd urodziłam starszą córcię. Ponad rok temu przejrzałam wszystkie jogurty w dużym markecie i doszłam do wniosku, że...najbardziej kaloryczne i słodzone są jogurty dla dzieci. Podobnie te wszystkie chrupaczki i wafelki, których pełno na dziecięcych regałach. Dobrze, że coraz więcej z nas CZYTA co kupuje. Pozdrawiam serdecznie - muffingirl

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...