Dzisiaj znowu będzie nieco nostalgicznie, bo zeszłotygodniowe blueberry pie wywołało we mnie tęsknotę za wakacjami, a nie tylko za latem, które przebiega sobie gdzieś z boczku. Powracamy więc na Zielone Wzgórze i nie obiecuję, że tym razem porzucimy je na dłużej. Ale kiedy, jak nie latem, powracać do lektur dzieciństwa?
Zauważyłyście (bo te wspominki kieruję jednak w stronę Pań), ile miejsca poświęca Lucy Maud Montgomery jedzeniu? Która z Was nie była ciekawa, jak powinien smakować walerianowy tort Ani, pierwsze w jej życiu lody, sok, który wywołał tyle zamieszania, czy ciastka malinowe, których trzy sztuki trzeba było rozdzielić między 10 dziewczynek?
Wydawcy o tej ciekawości czytelniczek dobrze wiedzą i pojawiły się już dwie (przynajmniej o dwóch wiem) książki, które tę ciekawość mają zaspokoić. Dzisiejszy przepis pochodzi z wydanej w 1993 "Książki kucharskiej Ani z Zielonego Wzgórza", którą natychmiast, jak tylko się ukazała, nabyłam. Z czego wniosek, że już w tych archaicznych czasach lubiłam nie tylko czytać, ale i gotować.
Znowu będzie coś na staroświecki podwieczorek, tym razem bardziej elegancki. Nie wiem, na ile przepis jest wierny tym, które stosowano w końcu XIX wieku w Kanadzie, na pewno jednak wywodzi się z kuchni Ameryki Północnej, bo zanim Wy na to wpadniecie, sama donoszę, że jest teoretycznie bardzo do blueberry pie podobny. Bo niby składa się z kruchego ciasta i owocowego środka, no ale przecież, spieszę się usprawiedliwić, już samo nadanie tym składnikom kształtu babeczki, zmienia absolutnie wszystko. I choć tutaj przyznam, że znam lepsze babeczkowe kombinacje, to jednak tej właśnie, trudno mi się od czasu do czasu oprzeć.
Naprawdę dobre jest ciasto robione z tego przepisu, nie za słodkie i kruche, ale nie takie rozpadające się w rękach. Polecam do wykorzystania przy innych babeczkowych okazjach. Malinowe nadzienie najlepsze jest wyjadane prosto z garnuszka, zaraz po zrobieniu, nie musicie się jednak specjalnie ograniczać, bo ilość podana w przepisie jest zdecydowanie za duża w stosunku do ilości ciasta.
Z powieściowym pierwowzorem te ciasteczka na pewno mają wspólną przynajmniej jedną cechę: z tych proporcji wychodzi jedynie jakieś 16 mini ciasteczek (takich na dwa kęsy), więc mogą rzeczywiście boleśnie zaostrzyć apetyt, jeżeli na podwieczorek zaprosicie zbyt dużo koleżanek ;)
Zauważyłyście (bo te wspominki kieruję jednak w stronę Pań), ile miejsca poświęca Lucy Maud Montgomery jedzeniu? Która z Was nie była ciekawa, jak powinien smakować walerianowy tort Ani, pierwsze w jej życiu lody, sok, który wywołał tyle zamieszania, czy ciastka malinowe, których trzy sztuki trzeba było rozdzielić między 10 dziewczynek?
Wydawcy o tej ciekawości czytelniczek dobrze wiedzą i pojawiły się już dwie (przynajmniej o dwóch wiem) książki, które tę ciekawość mają zaspokoić. Dzisiejszy przepis pochodzi z wydanej w 1993 "Książki kucharskiej Ani z Zielonego Wzgórza", którą natychmiast, jak tylko się ukazała, nabyłam. Z czego wniosek, że już w tych archaicznych czasach lubiłam nie tylko czytać, ale i gotować.
Znowu będzie coś na staroświecki podwieczorek, tym razem bardziej elegancki. Nie wiem, na ile przepis jest wierny tym, które stosowano w końcu XIX wieku w Kanadzie, na pewno jednak wywodzi się z kuchni Ameryki Północnej, bo zanim Wy na to wpadniecie, sama donoszę, że jest teoretycznie bardzo do blueberry pie podobny. Bo niby składa się z kruchego ciasta i owocowego środka, no ale przecież, spieszę się usprawiedliwić, już samo nadanie tym składnikom kształtu babeczki, zmienia absolutnie wszystko. I choć tutaj przyznam, że znam lepsze babeczkowe kombinacje, to jednak tej właśnie, trudno mi się od czasu do czasu oprzeć.
Naprawdę dobre jest ciasto robione z tego przepisu, nie za słodkie i kruche, ale nie takie rozpadające się w rękach. Polecam do wykorzystania przy innych babeczkowych okazjach. Malinowe nadzienie najlepsze jest wyjadane prosto z garnuszka, zaraz po zrobieniu, nie musicie się jednak specjalnie ograniczać, bo ilość podana w przepisie jest zdecydowanie za duża w stosunku do ilości ciasta.
Z powieściowym pierwowzorem te ciasteczka na pewno mają wspólną przynajmniej jedną cechę: z tych proporcji wychodzi jedynie jakieś 16 mini ciasteczek (takich na dwa kęsy), więc mogą rzeczywiście boleśnie zaostrzyć apetyt, jeżeli na podwieczorek zaprosicie zbyt dużo koleżanek ;)
Ciastka z malinami „boleśnie zaostrzające apetyt”
Ciasto:
1 szkl. mąki
1 łyżka cukru
1/4 łyżeczki do herbaty soli
6 łyżek masła
1 żółtko
1 łyżka zimnej wody
1 łyżka soku z cytryny
Nadzienie:300 g mrożonych malin*
3 łyżki mąki kukurydzianej (dałam pszenną)1/4 szklanki wody
3/4 szklanki cukru
*dałam 200 g świeżych, bo pamiętałam, że tego nadzienia wychodzi jakoś za dużo (i tak jest, bo teoretycznie powinnam napełnić malinami tylko połowę babeczek, skoro robiłam z podwójnej ilości ciasta), ale byłam zbyt ufna w swoją pamięć, więc przepis doczytałam do końca już post factum i okazało się, że autorka świeżych radzi wziąć tylko 1 szklankę.
Wykonanie:
- Do mąki wsypać sól, posiekać z masłem (jak odmierzyć 6 łyżek masła możecie przeczytać w tym przepisie), dodać resztę składników, nadal łączyć ze sobą widelcem, a kiedy ten już nic nie zdziała, rękami dognieść ciasto do końca. Odrywać małe kawałki ciasta i wylepiać nimi dobrze wysmarowane masłem foremki. Tak przygotowane babeczki włożyć do lodówki. Żeby było bardziej elegancko, ja rozwałkowałam ciasto i wykrawałam w nim szklanką kółka, którymi wylepiałam foremki.
- Przygotować nadzienie: mąkę rozmieszać z wodą, dodać cukier, a następnie maliny. Gotować 10-15 minut, aż masa zgęstnieje (mieszać!).
- Babeczki wypełniać do 2/3 nadzieniem (nie za dużo, bo kipi i bulgoce podczas pieczenia = wypływa z babeczki, obkleja boki ciastka i foremkę = pali się i utrudnia wyjmowanie ciastek z foremek).
- Piec 10 minut w 220 stopniach C, następnie obniżyć temperaturę do 180 stopni i piec jeszcze 15 minut. Pierwszą partię upiekłam według tych wskazówek, ale drugą, z lenistwa, już tylko w 180 stopniach i raczej im to nie zaszkodziło.
7 komentarzy:
cudowne mini babeczki, bardzo lubie takie ciasteczka z dodatkowo ulozonymi owocami na owocowym nadzieniu:)
ale sliczne sa i zapraszajace do schrupania przy filizance kawki :)
mmmmmmmmm jak one cudnie wyglądają!! :)
Oj, po prostu wyglądają cudnie! Tak chociaż jedną ... mniam!
Ja na Zielone Wzgórze zawsze z chęcią się wybiorę.
A książeczki mam dwie i mogę wypożyczyć - co będzie z większym pożytkiem dla ludzkości :)
Ja drugą też mam, ale już od jakiegoś czasu leży nieużywana (to znaczy, co jakiś czas ją przeglądam). Wypróbowałaś coś, żeby polecić?
Jakie śliczne! Jutro je będę robiła, tylko ciasto zrobię z kakao i kapnę na nie gorzką czekoladą :) dzieki za przepis
Prześlij komentarz