Wakacje w mieście to coś dla mnie. Oczywiście, jak większość, nierozsądnie tęsknię za plażą i nawet teraz z radością wybrałabym się nad morze, ale zdaję sobie sprawę, że kiedy już tam się znajdę, smażenie się na słońcu szybko mi się nudzi, jest mi za gorąco, a postępy w opaleniźnie, w moim wypadku zawsze niewielkie i zbyt wolne, nieodłącznie wiążą się z czarnymi myślami o raku skóry. Słuchanie o „animacji w hotelu” (a o tym właśnie wczoraj, wracając pociągiem z Warszawy, słuchałam, w wykonaniu szczęśliwych uczestniczek wakacji all inclusive w Egipcie) wywołuje we mnie dreszcze, a co dopiero myśl, że mogłabym w takiej „animacji” uczestniczyć.
W stan wakacyjnej euforii wprowadza mnie włóczenie się po nieznanych ulicach i metodyczne zaliczanie kolejnych punktów z przewodnika oraz równie ciekawych punktów w przewodniku niewymienionych, na które natrafiam, kiedy mam problem z dotarciem do tych wymienionych. A kiedy już mnie to zmęczy, mogę bez żalu zrezygnować z tych atrakcji, które jeszcze pozostały i leżeć pół dnia w łóżku albo siąść w parku i gapić się przed siebie, podgryzając to, co akurat jest lokalnym odpowiednikiem obwarzanka i cieszyć się, że tam jestem i już nic nie muszę.
W stan wakacyjnej euforii wprowadza mnie włóczenie się po nieznanych ulicach i metodyczne zaliczanie kolejnych punktów z przewodnika oraz równie ciekawych punktów w przewodniku niewymienionych, na które natrafiam, kiedy mam problem z dotarciem do tych wymienionych. A kiedy już mnie to zmęczy, mogę bez żalu zrezygnować z tych atrakcji, które jeszcze pozostały i leżeć pół dnia w łóżku albo siąść w parku i gapić się przed siebie, podgryzając to, co akurat jest lokalnym odpowiednikiem obwarzanka i cieszyć się, że tam jestem i już nic nie muszę.
Jednak nawet w tym systemie rzadko pozostaje czas na jeszcze coś, co uwielbiam. Kiczowate rozrywki. Prawdopodobnie do nadania im tej nazwy natchnęła mnie Nigella Lawson swoim kiczowatym jedzeniem. Zasada jest, w pewnym sensie, ta sama. Co to więc jest kiczowata rozrywka? Chodzi o coś takiego, co każdy turysta musi zaliczyć, bo bez tego pobyt by się nie udał. Wjazd na Wieżę Eiffla tak, ale zwiedzanie Luwru nie. Mam nadzieję, że wiecie, jaka jest różnica. Nie chciałabym, żebyście odnieśli wrażenie, że dystansując się od Wieży Eiffla stawiam się ponad zwykłym turystą, ale ustanowienie dla takich rzeczy specjalnej kategorii dodaje im jeszcze uroku.
Ostatnie kilka dni (a pierwsze dni mojego urlopu tego lata!) spędziłam u siostry w Warszawie. M. przez większość dnia była zajęta, miałam więc czas tylko dla siebie. Warszawy nie znam może bardzo dobrze, ale byłam tam już wystarczającą liczbę razy, żeby zaliczyć większość obowiązkowych punktów, teraz mogłam już pójść tylko tam, gdzie naprawdę chciałam. I w ten sposób pierwszym punktem na mojej mapie zwiedzania miasta stał się
Starbucks
Jako kulinarna (choć nie tylko) fashion victim, nie mogłam sobie odmówić przyjemności wypicia kawy z kubka podpisanego moim imieniem. Miałam już okazję doświadczyć tego szczęścia, ale w podłym lokalu, na równie podłym, jak, moim zdaniem, prawie wszystkie, dworcu kolejowym w innym Wielkim Mieście. Mało to było spektakularne.
W Warszawie wszystko odbyło się jak trzeba. W środku kawiarni jest czysto i przyjemnie jak w McDonald'sie. Są darmowe serwetki, słomki i mieszadełka, brązowy cukier w saszetkach i parę innych gadżetów, do pobrania na pamiątkę. Wzięłam ulotkę, cukier i serwetkę. Do sesji, oczywiście. Jest i wielka tablica, pozorująca troskę o środowisko („nie zanieczyszczaj planety, przynieś własny kubek”). Kawa oczywiście nie lepsza niż gdzie indziej, ale i tak pyszna. Pełna satysfakcja.
W Warszawie wszystko odbyło się jak trzeba. W środku kawiarni jest czysto i przyjemnie jak w McDonald'sie. Są darmowe serwetki, słomki i mieszadełka, brązowy cukier w saszetkach i parę innych gadżetów, do pobrania na pamiątkę. Wzięłam ulotkę, cukier i serwetkę. Do sesji, oczywiście. Jest i wielka tablica, pozorująca troskę o środowisko („nie zanieczyszczaj planety, przynieś własny kubek”). Kawa oczywiście nie lepsza niż gdzie indziej, ale i tak pyszna. Pełna satysfakcja.
Starbucks Coffee
ul. Nowy Świat 62
Oczywiście na mojej liście znalazła się też
Zygmuntówka
Dla tych, co jeszcze nie wiedzą to: „nowe ciastko warszawskie”. Składa się z kruchego ciasta z płatkami migdałowymi, czekoladowego musu, konfitury żurawinowej, bitej śmietany, a wszystko to przykryte jest kapeluszem z bezy, która mnie osobiście kojarzy się z koroną króla Zygmunta III. Brzmi pysznie? Dodam jeszcze, że ciastko w drodze na szczyty pokonało o wiele więcej kandydatów, niż szwedzki pretendent do polskiego tronu.
O tej jednak sztuce, którą mnie zaserwowano, dobrego można powiedzieć niewiele, począwszy od tego, że ze wszystkich ciastek w szklanej witrynce cukierni NOVA, Zygmuntówki wyglądały na najbardziej zmięte i zdecydowanie przedwczorajsze. Już pierwszy kęs utwierdził mnie, że istotnie tak było. Ciasto było gumowate i rozmiękłe, warstwy nadzienia jakieś takie zmieszane, kształtniejszą bezę chyba nawet ja potrafiłabym zrobić. No przykro mi, tak było. Niech Was nie zwiedzie, że na zdjęciu wygląda dobrze. Może miałam pecha, bo potencjał przecież jest. Niedosyt pozostał, więc chyba zdecyduję się kiedyś zrobić ją samodzielnie.
Cukiernia NOVA W. Teledziński
ul. Krakowskie Przedmieście 41
Tu znajdziecie przepis na Zygmuntówkę, a podsumowanie Weekendowej Cukierni, w ramach której kiedyś była pieczona i linki do dobrych rad dziewczyn, jak zrobić, żeby wyszło jak należy, na Around the Kitchen Table.
Nie były to jedyne kiczowate kulinarne rozrywki, jakie udało mi się zaliczyć, jednak pozostałych można doświadczyć wszędzie, więc może będzie o tym innym razem. Jeżeli chcielibyście się pobawić pozakulinarnie, zawsze dobrym wyborem są: przejażdżka metrem bez celu, wjazd na Pałac Kultury i wizyta w Złotych Tarasach.
Chciałabym Was uspokoić (?), że moja wizyta w stolicy miała również poważniejsze i bardziej wartościowe (?) punkty, ale po co o tym pisać, skoro znajdziecie je w każdym przewodniku.
A na koniec – przepis, sypana szarlotka, którą M. upiekła na moje powitanie (hmm, liczyłam na to). Przepis za Pinkcake
Szarlotka sypana
Składniki:
1 szkl. mąki
1 szkl. kaszy manny
1 szkl. cukru (naszym zdaniem to jednak trochę za dużo)
1 łyżeczka proszku do pieczenia (niekoniecznie)
4 jabłka (w wersji M. mieszane jabłka, gruszki, maliny)
pół kostki zmrożonej margaryny (podejrzewam, że M. dała jednak masło)
Wszystkie składniki suche wymieszać, połowę wysypać na formę, na to zetrzeć jabłka, posypać drugą częścią mieszanki. Zetrzeć margarynę. Piec 25 minut w 180 stopniach C. Idealne do wyjadania mimochodem, łyżką prosto z formy. Uwaga, bo znika nie wiadomo kiedy.