Jak wiadomo, mleko bierze się z kartonu. Chociaż nie zawsze tak było.
W czasach mojego dzieciństwa mleko było z woreczka i przed piciem trzeba je było przegotować. Często się przypalało, kipiało i miało kożuch (ohyda...). A czasami od świeżości było już kwaśne i nie do użycia.
Mleko w woreczku da się jeszcze czasami kupić, ale nigdy bym tego nie zrobiła. Powoli jednak mija zachwyt kapitalistycznym wynalazkiem mleka w kartonie i coraz więcej osób pragnie powrotu do natury, czyli mleka od krowy. Byłoby niewybaczalnym marketingowym błędem nie dostarczyć ludziom tego, czego chcą. Podobno w Stanach Zjednoczonych można sobie kupić udziały w krowie, u nas na razie mleko z mlekomatu.
Mlekomat to urządzenie wielkości trzech normalnych automatów do napojów, składa się z części, w której kupuje się butelkę (ale można też przynieść własną) i drugiej, gdzie zamiast pysznej kawki z proszku z mleczkiem w proszku leci świeże, niepasteryzowane mleko. Podobno nadaje się na zsiadłe!
O cudzie mlekomatu dowiedziałam się niedawno z lektury jakiejś gazety i chyba zaledwie tydzień później samo urządzenie, zupełnie niespodziewanie, stanęło na mojej drodze. Oczywiście chciałam zobaczyć, o co właściwie chodzi, z co najmniej trzech powodów: i tak musiałam czekać na autobus, cały kwadrans!, dobrze więc było go czymś wypełnić; mam ostatnio lekki odchył na punkcie „naturalności”, głupio więc byłoby nie skorzystać z okazji spróbowania czegoś tak ewidentnie (przynajmniej według reklamowych zapewnień) prosto z natury; powód trzeci, najważniejszy, jest taki, że nie mogłam sobie odmówić przyjemności zabawy mlekomatem, wrzucania pieniążków, podstawiania butelki i tak dalej.
Mleko z mlekomatu jest tak naturalne, że, zupełnie jak to sprzed lat, należy je przed użyciem przegotować. (Chociaż widziałam na własne oczy, jak jakaś mamusia dawała dziecku do picia takie surowe.) I tu dochodzimy do smutnej konkluzji. Jak często udaje Wam się poczuć smak dzieciństwa? Prawie nigdy, prawda? Ja poczułam. Problem polega na tym, że był to smak, którego nie lubię: smak przegotowanego mleka. Uściślijmy to: ja mleka w ogóle nie lubię. Z płatkami, miodem, kakao, w budyniu to tak, owszem, ale nigdy, przenigdy nie sięgnęłabym po kubek czystego mleka gdyby nie fakt, że musiałam spróbować, jak bardzo jest „od krowy”.
Nie mam dobrego pomysłu, jak to podsumować, bo nie chciałabym Was zniechęcać do mlekomatów. Jeśli tylko wszystko, co się o nich pisze, jest prawdą, to idea jest super. Kto mi kazał pić mleko, skoro go nie lubię, nie można było zrobić owsianki? Pewnie, można, spróbuję jeszcze raz, tym bardziej, że na korzyść działa i cena – właściwie taka sama jak mleka w kartonie znanych marek.
Teraz coś na osłodę. Typowe amerykańskie cookies, dla których mleko jest tak naturalnym dopełnieniem jak czosnek dla szpinaku albo cynamon dla jabłek. Wiadomo, w tego typu wypiekach efekty są zwykle podobne, ale ten przepis jest zdecydowanie bardzo dobry. Ciastka są chrupiące z zewnątrz i ciągnące w środku, ale jeśli nie chcecie, by zlały się w ciasteczkowy placek pamiętajcie o bardzo dużych odstępach.
Ciasteczka z czekoladą, toffi i orzechami laskowymi
źródło: Bliss
Składniki:
2 szklanki odjąć 2 łyżki mąki pszennej
1 2/3 szklanki mąki pszennej chlebowej (dałam tylko zwykłą)
2 jajka
1 szklanka + 2 łyżki cukru
1 1/4 szklanki brązowego cukru
1 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 1/2 łyżeczki soli
2 łyżeczki esencji waniliowej
290 g masła
1 szklanka kawałków karmelków toffi*
1 szklanka posiekanych orzechów laskowych
2 szklanki groszków czekoladowych (lub posiekanej czekolady)
*mój pomysł na ich uzyskanie okazał się przekombinowany. Najlepiej połamcie cukierki typu Werther's Original
Wykonanie:
- Masło utrzeć na puch z obydwoma rodzajami cukru, następnie dodać wanilię, a potem po 1 jajku i ucierać jeszcze kilka minut.
- Dodać mąkę, sól, proszek i sodę - miksować do połączenia składników, po czym dodać toffi, orzechy i czekoladę (ja na tym etapie wymieszałam łyżką). Przykryć miskę folią i odstawić do lodówki na 24-36 godzin. Ja oczywiście nie dałabym rady tyle czekać, moje ciasto leżakowało najwyżej 2 godziny, ale podobno leżakowanie jest bardzo, bardzo ważne, dla pełni efektu (pewnie) warto poczekać. Lub, jak radzi autorka przepisu, upiec kilka ciastek na smaka, a z resztą poczekać zgodnie z przepisem.
- Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Na blachę wyłożoną papierem do pieczenia nakładać kulki ciasta (można łyżką do lodów – w każdym razie kulki tej wielkości, co z łyżki do lodów). Nie rozpłaszczać! – same to zrobią pod wpływem ciepła. Zachowywać naprawdę duże odstępy między ciastkami – uwzględniające rozpłaszczenie i rośnięcie.
- Ciastka piec 15-20 minut, aż będą brązowe na brzegach, ale ciągle miękkie. Po wyjęciu z piekarnika chwilę poczekać, aż stwardnieją, zdjąć z blachy i jeść jeszcze ciepłe. Ze szklanką mleka!
- Zrobiłam z połowy porcji, wyszło 17 ciasteczek.
- Surowe ciasto można również mrozić: na czymś płaskim i papierze do pieczenia rozłożyć kulki ciasta i wstawić do zamrażarki na kilka godzin. Później można je włożyć do jednego woreczka. Kiedy przyjdzie nam ochota piec, dodając do standardowego czasu w piekarniku 3-4 minuty.