Jeżeli zastanawiacie się już gdzie pojechać na wakacje, dobrze Wam radzę: zapomnijcie o Włoszech. To kraj bezprawia, przestępczości – zorganizowanej i nie tylko, korupcji i niesprawnej, lecz wszechwładnej biurokracji – takie wrażenie można przynajmniej odnieść z lektury doskonałych kryminałów Amerykanki Donny Leon. Na marginesie, to ciekawe, że podobne odczucia nie towarzyszą czytaniu książek Andrei Camilleriego, chociaż tam rzecz dzieje się na owianej złą sławą Sycylii.
Ta Donna Leon to ciekawa osoba. Mieszka w Wenecji (gdzie też rozgrywa się akcja jej powieści) już 30 lat, a nie pozwala tłumaczyć swoich książek na włoski. Podobno dlatego, by uchodzić wśród znajomych za zwykłą osobę, a nie słynną pisarkę. Biorąc jednak pod uwagę to, co wypisuje o swej drugiej ojczyźnie mam wrażenie, że raczej obawia się deportacji, która mogłaby nastąpić, gdyby po te dzieła sięgnął któryś z urzędników. Ale, ale, ja oczywiście nie o tym chciałam, tylko o kryminałach, a potem naturalnie o jedzeniu. Te powieści to było cudowne odkrycie, szesnaście tomów zbrodni, które domagają się wyjaśnienia. A chociaż główny bohater, komisarz Guido Brunetti, ma ponad czterdzieści lat, piękną i mądrą żonę oraz dwójkę dorastających dzieci i tak się w nim po prostu zakochałam.
Pan komisarz to nie jest osoba, która pogardziłaby dobrym posiłkiem. Ba, opisy jadłospisów rodziny Brunettich (oraz podawane do nich trunki) nie ustępują w szczegółowości opisom miejsc zbrodni. Aczkolwiek moja feministyczna dusza trochę się zżyma na myśl o tym, że te wspaniałości wychodzą wyłącznie spod rąk szanownej małżonki. By oddać Guidowi sprawiedliwość, nierzadko skoro świt idzie po ciastka na śniadanie – jeśli jednak mam być bezstronna, trudno nie zauważyć, że zwykle ma to ścisły związek z bezsennością i niepokojem spowodowanymi jakąś skomplikowaną i okrutną zbrodnią.
W jednym z tomów znalazłam coś uroczego, co świadczy o szybkiej przemianie obyczajów w naszym kraju. Otóż, pojawiające się tam tiramisu zostało opatrzone wyjaśnieniem: rodzaj deseru. Tom był wydany około 10 lat temu (nie pamiętam dokładnie, w którym to było, ale w jednym z pierwszych), czy myślicie, że ktoś dzisiaj pokusiłby się jeszcze o takie tłumaczenie? A może to tylko moja zawężona perspektywa blogerki kulinarnej każe mi tak sądzić?
Tiramisu miało być i u mnie, bo była to doskonała okazja, by wypróbować od dawna odkładany przepis na mrożoną wersję tego deseru. Cóż, okazała się niewypałem, nieumywającym się do oryginału. Zdjęcie jest, przepisu nie będzie, ale jeśli miałby Was ten brak troszkę rozczarować, to ja zwykle przyrządzam tiramisu na bazie propozycji Agnieszki Kręglickiej (chociaż na pewno nie z tych szalonych proporcji, nawet z połowy wyjdzie bardzo dużo).
Próbując szybko zapomnieć o przebytym rozczarowaniu postanowiłam odszukać recepturę na jakąś typową wenecką słodkość, co zaprowadziło mnie do tego, że jest nią właśnie… tiramisu (Wenecja walczy z Toskanią o pierwszeństwo wynalezienia tego boskiego deseru). Poza tym: pączki i faworki, może i odmienne od naszych, ale karnawał minął. (I również makaroniki!) Ostatecznie zdecydowałam się na zaletti, żółte od mąki kukurydzianej ciasteczka. Jednocześnie kruche i miękkie (bo nie są tak cienkie jak większość tego typu wypieków). W przeciwieństwie do mrożonego tiramisu, mogę Wam je szczerze polecić.
Ta Donna Leon to ciekawa osoba. Mieszka w Wenecji (gdzie też rozgrywa się akcja jej powieści) już 30 lat, a nie pozwala tłumaczyć swoich książek na włoski. Podobno dlatego, by uchodzić wśród znajomych za zwykłą osobę, a nie słynną pisarkę. Biorąc jednak pod uwagę to, co wypisuje o swej drugiej ojczyźnie mam wrażenie, że raczej obawia się deportacji, która mogłaby nastąpić, gdyby po te dzieła sięgnął któryś z urzędników. Ale, ale, ja oczywiście nie o tym chciałam, tylko o kryminałach, a potem naturalnie o jedzeniu. Te powieści to było cudowne odkrycie, szesnaście tomów zbrodni, które domagają się wyjaśnienia. A chociaż główny bohater, komisarz Guido Brunetti, ma ponad czterdzieści lat, piękną i mądrą żonę oraz dwójkę dorastających dzieci i tak się w nim po prostu zakochałam.
Pan komisarz to nie jest osoba, która pogardziłaby dobrym posiłkiem. Ba, opisy jadłospisów rodziny Brunettich (oraz podawane do nich trunki) nie ustępują w szczegółowości opisom miejsc zbrodni. Aczkolwiek moja feministyczna dusza trochę się zżyma na myśl o tym, że te wspaniałości wychodzą wyłącznie spod rąk szanownej małżonki. By oddać Guidowi sprawiedliwość, nierzadko skoro świt idzie po ciastka na śniadanie – jeśli jednak mam być bezstronna, trudno nie zauważyć, że zwykle ma to ścisły związek z bezsennością i niepokojem spowodowanymi jakąś skomplikowaną i okrutną zbrodnią.
W jednym z tomów znalazłam coś uroczego, co świadczy o szybkiej przemianie obyczajów w naszym kraju. Otóż, pojawiające się tam tiramisu zostało opatrzone wyjaśnieniem: rodzaj deseru. Tom był wydany około 10 lat temu (nie pamiętam dokładnie, w którym to było, ale w jednym z pierwszych), czy myślicie, że ktoś dzisiaj pokusiłby się jeszcze o takie tłumaczenie? A może to tylko moja zawężona perspektywa blogerki kulinarnej każe mi tak sądzić?
Tiramisu miało być i u mnie, bo była to doskonała okazja, by wypróbować od dawna odkładany przepis na mrożoną wersję tego deseru. Cóż, okazała się niewypałem, nieumywającym się do oryginału. Zdjęcie jest, przepisu nie będzie, ale jeśli miałby Was ten brak troszkę rozczarować, to ja zwykle przyrządzam tiramisu na bazie propozycji Agnieszki Kręglickiej (chociaż na pewno nie z tych szalonych proporcji, nawet z połowy wyjdzie bardzo dużo).
Próbując szybko zapomnieć o przebytym rozczarowaniu postanowiłam odszukać recepturę na jakąś typową wenecką słodkość, co zaprowadziło mnie do tego, że jest nią właśnie… tiramisu (Wenecja walczy z Toskanią o pierwszeństwo wynalezienia tego boskiego deseru). Poza tym: pączki i faworki, może i odmienne od naszych, ale karnawał minął. (I również makaroniki!) Ostatecznie zdecydowałam się na zaletti, żółte od mąki kukurydzianej ciasteczka. Jednocześnie kruche i miękkie (bo nie są tak cienkie jak większość tego typu wypieków). W przeciwieństwie do mrożonego tiramisu, mogę Wam je szczerze polecić.
Zaletti
źródło: My best food
Składniki:
125 g mąki
125 g drobnej mąki kukurydzianej
125 g masła (dosyć miękkiego)
70 g cukru
skórka starta z 1 cytryny
2 żółtka
ok. 50 g rodzynek
garść pinioli (dałam lekko posiekane migdały)
Wykonanie:
Wszystkie składniki zagnieść. Uformować wałek, zawinąć w folię i wstawić na co najmniej godzinę do lodówki. Po tym czasie nagrzać piekarnik do 180 stopni. Wałek pokroić na 1,5-2 cm plastry (jak się będzie kruszyć, to trochę ściśnijcie) i ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Piec 15 minut albo aż ciastka będą złote na brzegach. Wyszło mi 14 sztuk.