Dzisiaj, po raz pierwszy w historii tego bloga, będzie recenzja na nie. Zresztą, nie jestem pewna, czy rzeczywiście jest to pierwszy raz, kiedy Wam coś odradzam, ale na pewno po raz pierwszy robię to z premedytacją. A będzie o książce.
Jak być dobrym Nicka Hornby'ego miało być przyjemnym czytadłem, 100% relaksu i tyle tylko wysiłku intelektualnego, ile jest konieczne do złożenia literek. Tymczasem: pełna frustracja. Przez całą książkę właściwie nic się nie dzieje (co nie znaczy: nie zdarza), wszyscy bohaterowie bez wyjątku są niesympatyczni, koniec irytująco jak w życiu, a nie jak w książce: główna bohaterka, Katie, początkowo niezadowolona ze swojego małżeństwa, bo, ogólnie rzecz biorąc, mąż nie bardzo interesuje się, czego właściwie jej trzeba, dochodzi do wniosku, że zło oswojone jest przecież lepsze niż niepewność zmiany swojego życia; tymczasem mąż, David, ze sfrustrowanego, cynicznego egoisty zmienia się w chcącego zbawić świat egoistę, którego dobroczynność obejmuje wszystkich poza własną rodziną. Ostatnie zdania książki sugerują, że zakończenie było szczęśliwe.
To strasznie trudno jest być prawdziwie dobrym (cokolwiek to znaczy). Łatwo przekazać datek na białe wieloryby albo kupić bułkę dziecku, które o to prosi (chociaż w sklepie zwykle okazuje się, że chce jeszcze serek i jogurt). Uskutecznianie dobroci blisko i na co dzień, do tego poprzez dawanie innym tego, czego oni by chcieli, a nie tego, co sami uważamy, że jest dla nich dobre, bywa przeraźliwie męczące. Tylko chyba znacznie ważniejsze niż biedne dzieci i białe wieloryby – jest raczej mała szansa, że uda nam się odmienić ich los, tymczasem życie naszych najbliższych możemy poprawiać codziennie.
Przedstawię Wam skrajną i pozornie całkiem sprzeczną duchem z poprzednią wypowiedzią, ale najważniejszą propozycję: zacznijcie bycie dobrym od siebie. Często jest to najtrudniejsze, wymaga wysiłku i odwagi. A czasami wystarczy zwykły kubek herbaty, na przykład z imbirem, cytryną i brązowym cukrem. Mam dla Was jego wyrafinowaną, hedonistyczną i postmodernistyczną ;) wersję, bo bez herbaty, ale cała reszta pozostaje.
Jak być dobrym Nicka Hornby'ego miało być przyjemnym czytadłem, 100% relaksu i tyle tylko wysiłku intelektualnego, ile jest konieczne do złożenia literek. Tymczasem: pełna frustracja. Przez całą książkę właściwie nic się nie dzieje (co nie znaczy: nie zdarza), wszyscy bohaterowie bez wyjątku są niesympatyczni, koniec irytująco jak w życiu, a nie jak w książce: główna bohaterka, Katie, początkowo niezadowolona ze swojego małżeństwa, bo, ogólnie rzecz biorąc, mąż nie bardzo interesuje się, czego właściwie jej trzeba, dochodzi do wniosku, że zło oswojone jest przecież lepsze niż niepewność zmiany swojego życia; tymczasem mąż, David, ze sfrustrowanego, cynicznego egoisty zmienia się w chcącego zbawić świat egoistę, którego dobroczynność obejmuje wszystkich poza własną rodziną. Ostatnie zdania książki sugerują, że zakończenie było szczęśliwe.
To strasznie trudno jest być prawdziwie dobrym (cokolwiek to znaczy). Łatwo przekazać datek na białe wieloryby albo kupić bułkę dziecku, które o to prosi (chociaż w sklepie zwykle okazuje się, że chce jeszcze serek i jogurt). Uskutecznianie dobroci blisko i na co dzień, do tego poprzez dawanie innym tego, czego oni by chcieli, a nie tego, co sami uważamy, że jest dla nich dobre, bywa przeraźliwie męczące. Tylko chyba znacznie ważniejsze niż biedne dzieci i białe wieloryby – jest raczej mała szansa, że uda nam się odmienić ich los, tymczasem życie naszych najbliższych możemy poprawiać codziennie.
Przedstawię Wam skrajną i pozornie całkiem sprzeczną duchem z poprzednią wypowiedzią, ale najważniejszą propozycję: zacznijcie bycie dobrym od siebie. Często jest to najtrudniejsze, wymaga wysiłku i odwagi. A czasami wystarczy zwykły kubek herbaty, na przykład z imbirem, cytryną i brązowym cukrem. Mam dla Was jego wyrafinowaną, hedonistyczną i postmodernistyczną ;) wersję, bo bez herbaty, ale cała reszta pozostaje.
Makaroniki o smaku rozgrzewającej herbatki
Składniki:
makaroniki:
120 g mielonych migdałów
200 g cukru pudru
50 g brązowego cukru
100 g białek (około 3)*
1 łyżeczka mielonego imbiru
imbirowy lemon curd:
1 jajko
30 g cukru
sok z 1 cytryny
40 g masła
kawałek imbiru (mój miał ok 1,5-2 cm, pokroiłam go w duże kawałki, tak, by łatwo się dały wyłowić z gotowego kremu)
ewentualnie: kilka świeżych listków mięty
*białka, jak zwykle przy makaronikach, powinny odstać w temperaturze pokojowej co najmniej 24 godziny. Ale jeśli macie świeże, to też nie trzeba się przesadnie martwić.
Wykonanie:
- Białka ubić na sztywno, po czym wsypać brązowy cukier i ubijać, aż się rozpuści. Do masy (szpatułką!) wmieszać w dwóch porcjach migdały z cukrem pudrem i imbirem. Masę mieszamy zawsze od dołu miski, nigdy w kółko.
- 2 blachy wyłożyć papierem do pieczenia i nakładać na nie niewielkie, okrągłe porcje ciasta (tytką lub za pomocą 2 łyżeczek). Makaroniki odstawić na około 30 minut lub do czasu, aż dotknięta powierzchnia ciasteczek będzie sucha.
- Makaroniki piec 12-15 minut w 160 stopniach.
- Lemon curd: sok z cytryny, masło i imbir włożyć do rondelka i podgrzewać, aż masło się rozpuści.
- Jajko z cukrem wymieszać trzepaczką - cukier ma się mniej więcej rozpuścić, ale nie ubijamy kogla-mogla. Do jajka z cukrem wlać połowę gorącego soku cytrynowego, zamieszać, wlać resztę, zamieszać, po czym całość ponownie przelać do garnka. Masę gotować na małym ogniu do zgęstnienia, ciągle mieszając. Gorący lemon curd przelać do miseczki, przykryć folią (żeby nie utworzył się kożuch) i odstawić do ostygnięcia.
- Makaroniki przekładać ostudzoną masą, ja dodatkowo do niektórych ciasteczek dołożyłam po pół listka mięty.
- Następnym razem dałabym trochę więcej imbiru do kremu - jego smak był prawie niewyczuwalny. Kawałki imbiru można albo wyjąć z kremu, albo nie, stanowią intensywną, ale nie nieprzyjemną niespodziankę.