wtorek, 21 grudnia 2010

Spokój przedświątecznej kuchni



W moim pokoju migoce lampkowy substytut choinki obwieszony bombkami, a z sufitu dyndają ozdoby świąteczne. Spokój. Szał bożonarodzeniowych przygotowań nie ogarnął mnie jeszcze na dobre, ale może Was już tak. Zapraszam na chwilę odpoczynku do... Kuchni.

To właściwie nie jest książka do czytania w Boże Narodzenie. Raczej pod koniec zabieganego dnia, kiedy potrzebujecie spokoju i wyciszenia. Albo kiedy jest Wam smutno, albo coś nie poszło, albo kiedy, nawet pomimo wielu ludzi wokoło, czujecie się całkiem sami. Psychoterapia dla gotujacych moli książkowych. Opowiadanie popełniła japońska pisarka Yoshimoto Banana, a jeśli lubicie Murakamiego i ona Wam się spodoba (zresztą obydwóch autorów tłumaczyła Anna Zielińska-Elliott).

Ta Kuchnia wypełniona jest smutkiem, a może raczej nieokreśloną tęsknotą, która kojarzy mi się z większością znanych wariacji na temat Japonii, nawet tych firmowanych przez ludzi Zachodu. Niespełna sto stron wypełnione jest przygnębiającymi wydarzeniami i niezgodą, a może raczej, o ile jest to możliwe, akceptującym buntem wobec rzeczywistości. Ale przynosi ukojenie. Pełni taką funkcję, jak dla głównej bohaterki kuchnia. Nic więc dziwnego, że pojawia się tam sporo różnych japońskich potraw, które zupełnie nic mi nie mówią. Przełomowy moment następuje dzięki potrawie o dźwięcznej nazwie katsudon. Oczywiście bardzo mnie zaciekawiło, co to właściwie jest (chociaż, nie wiem jak zdołałam to przegapić, właściwie przypis dokładnie to wyjaśnia). Przepis na katsudon, a właściwie wieprzowinę tonkatsu pojawił się w mówiącej o japońskiej kuchni książeczce z serii Biblioteka Poradnika Domowego, ale rozwiązanie jest tak absurdalne, że trudno mi było w to uwierzyć.

Jakiś czas później, tym razem po wyjątkowo bogatej w opisy potraw lekturze Kafki nad morzem Murakamiego, postanowiłam sprawić sobie prawdziwą książkę o kuchni japońskiej, tzn. napisaną przez Japonkę mieszkającą w Japonii, a nie zamerykanizowaną osobę azjatyckiego pochodzenia, która kraj swoich rodziców (a może dziadków?) zna tylko z opowiadań, itd. Musiałam iść na pewien kompromis i książka napisana jest po angielsku, z myślą o nie-Japończykach, ale przez osobę, która wie, o czym pisze. Harumi's Japanese Home Cooking jest naprawdę inspirująca i jeszcze kiedyś Wam o niej więcej opowiem.

Kupując ją (przez Internet ;) miałam oczywiście nadzieję, że znajdę i przepis na katsudon. Jest! Poradnik Domowy miał rację: katsudon to nic innego, jak zwyczajny, banalny, niezdrowy i wyszydzany kotlet schabowy. W wersji Harumi jest on jednak smażony na głębokim tłuszczu, a istnieje optymistyczna teoria, która mówi, że to zdrowiej (mniej tłuszczu się wchłania, podobno). Moim zdaniem panierka dzięki temu jest bardziej chrupiąca. Pewnie każdy wie, jak usmażyć kotlet, ale co tam, przepis i tak podaję.



Tonkatsu to klasyczne japońskie danie, które jest po prostu przepyszne.

Tonkatsu

źródło: Harumi's Japanese Home Cooking

Składniki:

500 g schabu
sól i pieprz
mąka
1 jajko
bułka tarta
olej do głębokiego smażenia


Wykonanie:
  1. Mięso pokroić na kotlety ok. 2 cm grubości. Lekko rozbić (tylko trochę, nie na takie tradycyjne stołówkowe prześwitujące papierki). Oprószyć solą i pieprzem.
  2. Kotlety obtoczyć w mące, potem w roztrzepanym jajku, a na końcu w bułce.
  3. Olej rozgrzać, włożyć do niego mięso, smażyć ok. 2-3 minut, obrócić i smażyć kolejne 2-3 minuty, aż panierka się zarumieni.
  4. Wyjąc z oleju i dobrze odsączyć. Kotlety pokroić w paski.
  5. Podawać z drobno pokrojoną kapustą, cytryną, solą, sosem sojowym lub takim: 100 ml sosu sojowego, 50 ml ketchupu, łyżka cukru - wymieszać (to z Poradnika Domowego ;)

Tonkatsu w wersji imprezowej lub do bento (pudełka z drugim śniadaniem/lunchem)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Stracone złudzenia i coś na pocieszenie



Chciałam Wam dzisiaj napisać o szczęściu, które mnie spotkało: w Krakowie otworzyli Starbucksa.

Starbucks to ikona amerykańskiej popkultury: zarówno gwiazdy, jak i bohaterowie różnych przyjemnych filmów widywani są często z charakterystycznym papierowym kubkiem z zielonym logo. Starbucks to coś więcej niż kawa, to... No właśnie, co? Styl życia? Tylko właściwie jaki? Meg Ryan z „Masz wiadomość” (pewnie, tak bym chciała), zabieganego nowojorczyka (ujdzie), Madonny (nie moja bajka)? Kilkakrotnie spotkałam się z mniej lub bardziej naukowymi analizami tego fenomenu, ale nic do mnie nie przekonało. Jeden z argumentów brzmiał na przykład tak (w mojej swobodnej interpretacji): Obsługa rusza się niezbyt szybko, żebyś miał czas poczuć, jak fajnie jest w Starbucksie. Bo przecież jest fajnie. A jeśli miał to być powiew zachodniego luksusu, to mit szybko został rozwiany przez mój pierwszy nieciekawy Starbucks na równie nieciekawym, jak one wszystkie, dworcu we Frankfurcie. Ale kiedy kawiarnię otworzyli w Warszawie, przy pierwszej mojej bytności tamże poleciałam sobie kupić kawę (co zresztą zostało uwiecznione). Oczywiście.

Zazwyczaj w centrum handlowym na nowo powstającym sklepie, na białych płytach z dykty wisi tabliczka: tu powstaje dla Państwa nowy sklep. Tym razem przez dobre kilka miesięcy zza półprzezroczystych płacht dobrze było widać, że: tu powstaje dla Państwa nowy Starbucks. I tak się dowiedziałam, że przedmiot mojej fascynacji powstaje, jak to się mówi na osiedlach, wprost pod moim blokiem (bo odległość jest porównywalna). Potem nastąpiło otwarcie, obsługa w koszulkach Opening team i kultowe logo gdzie tylko się da, na miejscu i na wynos, ale... jakoś mi tam nie po drodze. Atrakcyjność, która tkwiła w niedostępności, już nie istnieje. A kawa jest droższa niż w innych miejscach. Więc w poszukiwaniu kawy, nie wrażeń, lepiej pójść gdzie indziej. Albo nawet zostać w domu.

Będzie warto. Ten napój ma jakiś milion kalorii, więc kto jest na diecie, niech lepiej nie czyta dalej. Jeśli jednak podejmiecie ryzyko, zapewniam, że kiedy poczujecie pierwszy łyk czekoladowo-kawowego, krzepiąco słodkiego mleka, którego smak łączy się z rozpływającą się, kremową pianką śmietany, kalorie szybko przestaną być ważne. Trudno znaleźć argument, żeby tego szaleństwa nie powtórzyć.



To moja odrobinę spóźniona propozycja do Kawowego tygodnia Majki.

Gorące czekoladowe mleko z karmelem, bitą śmietaną i „kopem”
źródło: Caramel Trish Deseine

Składniki:
(2 porcje)

1 szklanka (250 ml) najlepiej pełnotłustego, mleka
200 ml śmietany 30%
50 g czekolady mlecznej
syrop karmelowy, do smaku (dałam miód)
podwójne espresso


Wykonanie:

Mleko i 150 ml śmietany doprowadzić do wrzenia. Dodać czekoladę (można zdjąć już garnek z ognia) i mieszać, aż się rozpuści. Wlać kawę i syrop karmelowy. Resztę śmietany ubić, napój rozlać do kubków i przybrać bitą śmietaną.

PS W książce całość stanowi jedną porcję, ale to już straszna rozpusta.

środa, 8 grudnia 2010

Idealny Christmas pudding



W odległej młodości podstawówki byłam namiętną czytelniczką klasyki literatury anglosaskiej. Jak mi się zdaje, nawet w tamtych czasach gotowanie nie budziło mojego obrzydzenia, a jedzenie to już na pewno nigdy nie budziło mojego obrzydzenia, więc pojawiający się w powieściach w okolicach Bożego Narodzenia czy większej uroczystość „pudding” stanowił obiekt moich marzeń. Podejrzewam zresztą, że winne tego stanu były zwłaszcza sugestywne opisy z „Ani z Zielonego Wzgórza”.

Tradycyjny Christmas pudding to deser, do którego dodaje się mnóstwo bakalii i, obowiązkowo, tajemniczy dla mnie „łój”, typowy anglosaski składnik. Ciasto gotuje się na parze (na kuchence, nie w piekarniku) przez, bez przesady, pół dnia. Przepis, który leży przede mną mówi o 6 godzinach! a jeśli chce się go tylko odgrzać, wystarczą dwie. W każdym razie tak to wygląda w klasycznych wersjach. Puddingowe marzenie dzieciństwa zdołałam zrealizować dość szybko i to nawet w oryginalnej formie do puddingu, pożyczonej od nauczycielki angielskiego. Oczekiwana ekstaza nie nastąpiła. Deser był średni i jeśli miałabym ochotę na powtórkę to tylko dlatego, że trudno uwierzyć, by ten gloryfikowany deser był wręcz poniżej przeciętnej.

Zupełnie inaczej rzecz ma się ze sticky toffee puddingiem*. Podobno to ulubiony deser Johnny'ego Deppa. Mam nadzieję, że Anna Maria nie napisze, że jest już całkowicie passé, co może się zdarzyć, bo wyczytałam, że wymyślono go w latach osiemdziesiątych, a moim zdaniem to okres totalnego bezguścia i złego, nomen omen, smaku. Nawet jeżeli, nic mnie to nie obchodzi, bo deser jest boski. Z tradycyjnego puddingu wziął wszystko co najlepsze, a jednocześnie jest pozbawiony jego wad. Wilgotne, mięciutkie ciasto o karmelowym posmaku, polane obficie sosem toffi jest genialne we wszystkich kombinacjach: zarówno sos jak i ciastko mogą być albo ciepłe albo zimne i zawsze jednakowo dobre. Poza tym, w przeciwieństwie do tradycyjnego Chrismtas puddingu, ten jest naprawdę szybki. Ponieważ zbliża się Boże Narodzenie nadałam mu małe świąteczne akcenty (składniki pisane kursywą), ale można je sobie podarować.

*zwracam uwagę, że pudding oznacza rodzaj ciasta, ale także po prostu deser i tak jest w tym przypadku.



Sticky Toffee Pudding

źródło: Caramel Trish Deseine, z moimi zmianami

Składniki:
ok. 18 (niepokojąco) małych puddingów z formy na muffiny

60 g masła
1 szklanka brązowego cukru
2 jajka
1 1/2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1 1//4 szklanki wrzącej wody
200 g suszonych daktyli bez pestek
1 łyżka sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (lub cukier waniliowy)
2 łyżeczki przyprawy do piernika
100 g rodzynek
rum


Sos:

1 szklanka śmietany kremówki
120 g masła
1 szklanka brązowego cukru


Wykonanie:
  1. Rodzynki przełożyć do małej miseczki i zalać rumem. Piekarnik rozgrzać do 200 stopni. Formę na muffiny wysmarować masłem. Można też użyć większych foremek lub nawet jednej dużej formy np. na babkę. Wszystko zależy od Was.
  2. Masło zmiksować z cukrem, aż masa będzie jasna i puszysta. Dodawać po jednym jajku. Łyżką wmieszać w 2-3 etapach mąkę z proszkiem do pieczenia.
  3. Daktyle i wrzącą wodę przełożyć do blendera i zmiksować. Dodać sodę i ekstrakt waniliowy. Powstałe puree wraz z rodzynkami (odsączonymi z rumu) i przyprawą do pierników wmieszać do ciasta.
  4. Ciasto rozłożyć w formie, wstawić do piekarnika i piec ok. 20-25 min. Sprawdzić patyczkiem, czy jest już upieczone. Chwilę odczekać, po czym wyjąć ciastka z formy.
  5. Przygotować sos: wszystkie składniki przełożyć do garnuszka i zagotować. Gotować, aż masa trochę zgęstnieje. Nie jest zbyt ważne, jak gęsty będzie sos i ile dokładnie wynosi „trochę”. Jeśli pogotujecie go dłużej, kiedy zastygnie, utworzy się pyszne karmelowe smarowidełko, jeśli krócej, nadal pozostanie półpłynny. Myślę, że typowe wskazówki jak: kiedy pociągniesz palcem po tyle łyżki zanurzonej w sosie linia nie powinna się zlewać lub kropla na zimnym talerzyku powinna zastygać sprawdzają się i tutaj.
  6. Podawać na ciepło lub na zimno polane sosem, ewentualnie z dodatkiem bitej śmietany lub lodów waniliowych.

czwartek, 25 listopada 2010

Uzależnia... (i nie zawiera cukru)



Pieczenie chleba jest jak nałóg. Kiedy raz się zacznie, trudno przestać. Wcale nie chodzi o smak, chociaż pewnie żeby kupić równie dobry chleb trzeba by się trochę naszukać. Ja jestem uzależniona od tego momentu, kiedy wyjmuję bochenek z pieca i patrzę, jaki wzór utworzyły tym razem pęknięcia na skórce i usiłując się nie poparzyć pukam od spodu, by sprawdzić, czy na pewno jest upieczony. I chociaż całemu procesowi nie towarzyszy już niepokój, czy się uda (pewnie, że się uda, za każdym razem się udaje), to i tak rytuał pieczenia, od momentu, kiedy wyjmuje zakwas z lodówki, przekładam do wielkiego słoja i odmierzam w równych proporcjach mąkę i wodę, aby go nakarmić, do czasu, kiedy wystudzony chlebek zawijam w ściereczkę (absolutnie nie wkładam do plastikowego worka!) jest niezmiennie ekscytujący.

Może dziwi Was, że ostatni punkt to "zawijanie w ściereczkę", a nie "próbowanie". Tu niestety jest słaby punkt mojej metody. Chleb piekę zawsze wieczorem. A po pierwsze, podobno gorącego nie można kroić, bo to psuje strukturę (para ulatuje na zewnątrz, zamiast nawilżać chleb od środka), a po drugie, jedzenie po 20, poza wyjątkowymi sytuacjami, jest wykluczone. Więc zawijam chleb w ściereczkę i pozostaje mi tylko śnić o chwili, kiedy rano spróbuję pierwszej kromeczki posmarowanej masłem. Wyłącznie masłem, aby podkreślić, a nie stłumić smak.

Myślę, że każdy powinien nauczyć się piec chleb i jeśli spróbuje to zrobić, będzie wiedział, dlaczego było mu to niezbędne do szczęścia ;)

Dzisiejszy chleb jest idealny dla tych, którzy dopiero chcą zacząć przygodę z chlebem. Przepis zawiera się właściwie w jednym zdaniu: wsypać składniki do miski i wymieszać. To odmiana popularnego przepisu na soda bread, najbardziej znane chleby tego typu pochodzą z Irlandii, chociaż i polskie proziaki należą do tej rodziny, co właśnie uświadomiła mi Wikipedia. Smak mojego kukurydzianego soda bread nie ma nic wspólnego z żytnim na zakwasie, przypomina raczej niesłodkie ciasto, ale początkującym pozwoli poczuć dumę z pierwszego samodzielnie upieczonego bochenka, a doświadczonym piekarzom zapewni małą odmianę. Najlepszy oczywiście z samym masłem.



Chleb kukurydziany
źródło: Smażone zielone pomidory

Składniki:

2 szklanki mąki kukurydzianej
1 1/2 szklanki maślanki
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka soli
1 jajko
1 łyżka ciepłego tłuszczu z bekonu*

Wykonanie:

Piekarnik nagrzać do 200 stopni. Wszystkie składniki oprócz tłuszczu dokładnie wymieszać. Dodać tłuszcz. Ciasto przełożyć do foremki wysmarowanej masłem (użyłam aluminiowej jednorazowej dł. 20 cm) i piec ok. 45 minut. Sprawdzić patyczkiem, czy ciasto jest już upieczone. Jak każdy chleb i ten po upieczeniu dobrze wyjąć z foremki i studzić na kratce.

*Wytopiłam z boczku pokrojonego w kostkę, który potem też dodałam do ciasta. Myślę, że smalec też się nada, a w ostateczności nawet łyżka oleju.


czwartek, 18 listopada 2010

Zbytecznik kuchenny #5



Dzisiejszy zbytecznik jest trochę nietypowy, bo kupiłam go nie jako zachciankę, ale przedmiot niezbędny w mojej kuchni (albo nawet, w moim życiu), który pozwoli mi oszczędzić sobie trochę stresu i wysiłku, jakie towarzyszą jedzeniu grejpfrutów. Kontakt z tymi owocami kojarzy mi się ze skazaną na niepowodzenie próbą uniknięcia pryskania szczypiącego soku w oczy, a także usiłowaniami niepobrudzenia wszystkiego dookoła tymże sokiem, który, zamiast grzecznie siedzieć na łyżeczce, magicznym sposobem oblepia ręce i ścieka na obrus. Nie bez powodu jedzenie grejpfrutów odchudza, wysiłek fizyczny przy tej czynności jest nie do uniknięcia. Chociaż...

Hasło "łyżeczka do grejpfruta" nie ma wielu sensownych (czyli takich, które da się kupić) wyników w Google, ale ten, który jest, po kliknięciu pokazuje zabawny designerski przyrząd w kształcie flaminga. Na fali entuzjazmu byłam gotowa natychmiast złożyć zamówienie także na inne zabawne przyrządy w kształcie zwierzątek (np. wiewórkowy nożyk do mandarynek), które staną się kupionymi rozsądnie wcześnie prezentami bożonarodzeniowymi, a to po to, by koszty przesyłki nie przekroczyły kosztów zakupów. Na szczęście się opamiętałam, zrezygnowałam z nożyka i łyżeczki, postanowiłam dać sobie czas na przemyślenie i spróbować znaleźć pożądany przedmiot gdzieś bliżej.



Jak widzicie na załączonym obrazku, moje poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem. Nie tak ładnym, lecz praktycznym i stosunkowo tanim (bardzo tanim, jeśli weźmie się pod uwagę, że powstrzymałam się od kupienia zaparzaczki do herbaty! w kształcie pióra, która byłaby doskonałą pomocą przy realizacji dzisiejszego przepisu ;)

Z przykrością muszę donieść, że nie wszystkie moje problemy zostały rozwiązane za pomocą tej łyżeczki. Owszem, jedzenie grejpfruta nie jest już związane z takim wysiłkiem, ostry czubek i może nie tak widoczne na zdjęciu, ząbki elegancko wbijają się w miąższ, co nie zapobiega jednak pryskaniu soku. Na wyposażeniu zawsze warto mieć jeszcze okulary.

Do przygotowania galaretki łyżeczka nie będzie Wam potrzebna. Byłam miło zaskoczona jej smakiem, bo w końcu to tylko usztywniona słodzona biała herbata*, za którą nie przepadam. Zresztą, tak jak za galaretką. Prawdę mówiąc, ten deser zrobiłam tylko dlatego, że pięknie się prezentował. Ne jestem z niego całkiem zadowolona, bo z podanych proporcji wychodzi owocowa sałatka lekko przyozdobiona galaretką, ale kiedy wnikliwie przyjrzałam się zdjęciom oryginalnego wykonania doszłam do wniosku, że autorka przepisu właśnie to miała na myśli. Ja zwiększyłabym ilość galaretki, a zmniejszyła owoców. Dużą zaletą deseru jest dziecinna łatwość wykonania, nawet filetowanie grejpfrutów, które, jak założyłam, będzie trwało wieki, poszło nadspodziewanie szybko. Jeśli nie wiecie, jak to zrobić, pomoże Wam ten filmik.

Ponieważ potrzebuję jakiejś puenty, powiem jeszcze tylko, że grejpfruty jadam średnio ze dwa razy w roku.



A jeśli ktoś nie wie/zapomniał o co chodzi w moich zbytecznikach, zapraszam do przeczytania tego posta.

Grejpfrut i granat w galaretce z białej herbaty
źródło: Tartelette

Składniki:

2 łyżeczki żelatyny
1 torebka białej herbaty lub dwie łyżki herbacianych liści
1 szklanka gorącej wody
2 łyżki cukru (więcej, jeśli wolicie słodszą herbatę)
2 czerwone grejpfruty
2 białe grejpfruty
1 granat
(same pestki ;)

Wykonanie:
  1. Żelatynę rozpuścić w niewielkiej ilości gorącej wody.
  2. Herbatę zaparzyć w gorącej wodzie przez 2-3 minuty lub tak długo, jak lubicie. Herbatę odcedzić, dodać cukier i żelatynę, wymieszać. Zostawić na kilka minut do ostygnięcia.
  3. Kawałki grejfrutów i ziarenka granatu rozdzielić na cztery naczynia, w których będziemy podawać deser, i zalać galaretką*.
  4. Wstawić do lodówki na 2-3 godziny, aż się zsiądzie.
  5. Zrobienie deseru w jednym naczyniu i prezentowanie go poza nim nie zdało egzaminu – galaretki jest niewiele, do tego jest dość miękka i zamiast ładnie się kroić, rozmazuje się, w czym pomagają zbyt duże kawałki grejpfrutów. Możecie oczywiście pomnożyć przez dwa składniki galaretki i pomyśleć o większej ilości żelatyny, do tego podzielić przez dwa ilość grejpfruta i pokroić go na mniejsze cząstki, wtedy powinno być ok.
*Właśnie sobie uświadomiłam, jaki popełniłam straszny błąd i ile miałam szczęścia. Chociaż dobrze przetłumaczyłam przepis, z jakiegoś powodu myślałam ciągle o zielonej, nie białej herbacie. Uwierzcie, to jest różnica. Podejrzewam, że nieopisana mieszanka, którą wyciągnęłam z szafki przygotowując deser BYŁA jednak białą, nie zieloną herbatą. Kiedy, zachęcona łatwością wykonania, chciałam deser powtórzyć w bardziej, moim zdaniem, właściwych proporcjach, użyłam innej herbaty i wyszedł niejadalny zielony... no, coś okropnego. Już wiem dlaczego.

czwartek, 11 listopada 2010

Food porn i kwestia rosołu



Lubicie widok kogoś oblizującego palce? W wersji na żywo uważam to za niedopuszczalne (chociaż często sama tak robię, ale przecież na siebie nie patrzę). Jeśli jednak robi to, na przykład, Nigella, a tej kontrowersyjnej czynności towarzyszą jej zmysłowe pomruki, ma moją aprobatę. Nic więc dziwnego, że oblizywanie palców na szklanym ekranie stało się częścią bardzo lukratywnego biznesu: food porn.

Ten intrygujący termin, jakże przyjemnie sugerujący, że nawet takie grzeczne dziecko jak ja, może mieć do czynienia z czymś trochę mniej grzecznym, ale niebezpiecznym tylko tak bardzo, jak posługiwanie się palnikiem do crème brulée, został przetłumaczony na polski jako gastro porno. W tym kształcie wydaje mi się równie oddziałujący na wyobraźnię jak zakład zbiorowego żywienia. Jak powiedziała niegdyś J.: gastryczne, to są problemy.

Food porn w brzmieniu oryginalnym to zupełnie co innego. Hasło jest bardzo chwytliwe, ale takie skojarzenia mają podstawy naukowe. Okazuje się, że perspektywa jedzenia i seksu wywołuje podobne reakcje fizjologiczne. Zróbcie szybki rachunek sumienia, ale mnie wydaje się to sensowne. Jęki i pomruki towarzyszące oblizywaniu palców stają się nagle zupełnie zrozumiałe.

Food pornowi został poświęcony jakiś czas temu cały odcinek mojego ulubionego programu „Bez rezerwacji”, prowadzonego przez czarującego Anthony’ego Bourdain’a. Tak, wiem, facet jest aroganckim i cynicznym (byłym?) ćpunem, ale poczucie humoru i dystans do siebie powodują, że mu wybaczam. Jeśli miałabym omawiać cały odcinek, ten post nie skończyłby się nigdy, przejdę więc od razu do potrawy, która wzbudziła w proponowanym przez A. B. zestawie moje największe wątpliwości: rosół Fo – pierwowzór kwintesencji studenckiego (czyt. byle jakiego) jedzenia, makaronowych zupek chińskich instant. Tak mi się zdaje, że Bourdain bywa na kacu znacznie częściej niż ja i dlatego ten tradycyjnie dla Wietnamczyków śniadaniowy rosołek wydaje mu się (ale nie mnie) darem niebios. Mimo tego, postanowiłam zrozumieć. Niechętnie trzymam cokolwiek w garnku dłużej niż pół godziny, początkowa wersja zakładała więc nieco oszukiwania. W takiej chwili warto sobie powiedzieć: halo, stop, chcesz wiedzieć, czy rosół jest podniecający czy nie? Chciałam, ale... zdecydowałam się na wersję wegetariańską, czego, jestem pewna, Anthony nigdy by nie zrobił.

Było tak: w rosole najważniejsze jest, żeby był gorący. A po sesji fotograficznej mój już nie był. Z tego powodu moja opinia na jego temat może nie być taka, jak by była w innych okolicznościach, a brzmi: jest to zamiennik bijący na głowę chińską zupkę, ale cud nie nastąpił. Pewnego innego dnia wzięłam po prostu, o zgrozo, paczkę włoszczyzny z marketu, wrzuciłam ją do wody (obraną i umytą ;) i gotowałam 40 minut. Koniec. Kropka. Moim zdaniem kolosalnej różnicy między moim leniwym wywarem a przecedzanym na różne sposoby Fo według przepisu nie było, a znacznie mniej zawracania głowy. Ugotowanie rosołu warzywnego pewnie nie wydaje Wam się tak ważkim osiągnięciem kulinarnym, by się nimi publicznie chwalić, ale nigdy wcześniej tego nie robiłam (tak, tak), bo sądziłam, że bez mięsa w ogóle nie ma sensu. Teraz przynajmniej wiem, że się myliłam.

Więc jak to jest z rosołem Fo? Fajna alternatywa dla zwykłego rosołu i na pewno powtórzę (chociaż w szybkiej, nie mylić z instant, wersji), ale cóż, to, hmm, tylko? (aż?) rosół.



Wegetariański rosół Fo
wg Agnieszki Kręglickiej

Składniki:
6 porcji

2 kg włoszczyzny oczyszczonej i pokrojonej na kawałki
3 listki laurowe
8 ziarenek pieprzu
4 ząbki czosnku
5 cm korzenia imbiru
sól
2 cebule
pęczek natki pietruszki


dodatki:

makaron ryżowy, groszek cukrowy, szpinak, kiełki fasoli, kolendra, dymka, mięta, ostre papryczki, sos sojowy, olej sezamowy, sos rybny i tak dalej według fantazji.

Wykonanie:
  1. Wszystkie składniki, bez cebuli i natki pietruszki, zalać trzema litrami zimnej wody i zagotować. Zmniejszyć gaz, delikatnie posolić i gotować na małym ogniu ok. 40 min.
  2. Cebulę pokroić na ćwiartki, przypalić nad ogniem i razem z natką wrzucić do rosołu. Gotować kolejne pół godziny. Odczekać 10 minut, a następnie odcedzić. Gotować sam płyn, odkryty, aż zostanie ok. 1,5 litra gotowego rosołu.
  3. Makaron zalać do zmięknięcia, a następnie odcedzić i rozłożyć do misek. Tuż przed podaniem, do gorącego rosołu wrzucić groszek cukrowy, szpinak i kiełki.
  4. Rozlać do misek, a obok postawić pozostałe składniki, niech każdy dodaje wszystkiego według uznania.
  5. Mój rosół, chociaż prezentuję go dopiero teraz, powstał jakiś czas temu i nie do końca pamiętam, jaką zastosowałam magiczną mieszankę dodatków. Wydaje mi się, że były to: ogórek, dymki, czerwona cebula i zwykły makaron spaghetti. Przed zagotowaniem rosołu podsmażyłam na oliwie paprykę w płatkach, imbir i pewnie coś jeszcze, zalałam to rosołem i zagotowałam. Wyłącznie warzywna, beztłuszczowa chudzina nie wydaje mi się przekonująca.

niedziela, 7 listopada 2010

Coś optymistycznego



Listopad ma, moim zdaniem zasłużoną, opinię jednego z najpaskudniejszych miesięcy w roku. O lecie wszyscy dawno zapomnieli, a do Bożego Narodzenia ciągle daleko. Już nastąpiła ta chwila, kiedy z pracy wraca się, kiedy jest ciemno, a za chwilę trzeba będzie w ciemnościach wstawać. Co prawda, niespodziewanie świętowaliśmy ostatnią letnią wyprzedaż pogody i kilka dni było słonecznych i ciepłych (mój termometr pokazywał prawie 20 stopni i to o 9 rano!), ale coś mi się wydaje, że od teraz bez parasola lepiej się z domu nie ruszać. Zresztą, bez parasola to nie jest jeszcze tak źle, bo wkrótce nastąpi ten moment, kiedy w niezbędniku każdego rozsądnego człowieka (czyli niekoniecznie moim ;) znajdzie się i czapka. Cóż.

Zanim jednak uznacie mnie za okropną pesymistkę i budzącą odrazę malkontentkę, przejdę do rzeczy przyjemniejszych, ale żeby kontrast był wyraźny, wykreowanie obrazu kompletnej beznadziei wydało mi się wskazane.

Aby oswoić nadchodzące ciemne i zimne miesiące postanowiłam zabawić się w jesienno-zimowe zielono mi, oczywiście kulinarne, bo mało jest tak cudownych i błyskawicznych sposobów na poprawienie nastroju niż jedzenie, ale to wiemy chyba wszyscy. Na pierwszy ogień poszło zielone ciasto, które, co za straszny zawód, w mojej wersji miało zupełnie regularny, ciemnopiaskowy kolor. Nie wszystko jednak stracone, ponieważ w czasie pieczenia okazało się, że mam mniej awokado, od którego ta zieleń miała pochodzić, niż w przepisie – może więc powtórka będzie bardziej jadowita. Samo ciasto to taka trochę awangardowa wersja babki piaskowej, awokado sprawia, że staje się ekscytująca, a dodatek mąki kukurydzianej, zamiast ziemniaczanej, że bardziej amerykańska. OCZYWIŚCIE awokado nie jest wyczuwalne w smaku, ale ciasto jest wilgotne, przyjemnie słodkie i tworzy się na nim coś, za czym przepadam – chrupiąca skórka, którą można po kawałku odłupywać udając, że oderwała się sama przy krojeniu i bez sensu było taki wiszący kawalątek zostawiać. I ryzykować, że załapie się na niego ktoś inny.



Ciasto z awokado
źródło: Joy the baker
– ponownie, ale to moje ostatnie odkrycie

Składniki:
na dwa ciasta 22cmx10cmx7,5cm*

3 szklanki mąki
1/2 szklanki mąki kukurydzianej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
3/4 szklanki miękkiego masła (ok. 180 g)
3 szklanki cukru
4 duże jajka (w temperaturze pokojowej, wyjąć wcześniej!)
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
3/4 szklanki maślanki (dałam jogurt)
miąższ z 1 1/2 dojrzałego awokado (trochę więcej niż szklanka), rozgniecionego**


Wykonanie:
  1. Piekarnik rozgrzać do 175 stopni. Foremki wysmarować masłem i obsypać mąką.
  2. W misce wymieszać mąkę, mąkę kukurydzianą, sól, proszek i sodę oczyszczoną.
  3. W drugiej misce zmiksować masło. Dodać cukier (i cukier waniliowy) i ubijać, aż masa będzie lekka i puszysta, ok. 4 minut. Dodać awokado i miksować kolejną minutę. W czasie miksowania zbierać ciasto z boków, by masa była jednolita.
  4. Dodawać po jednym jajku, za każdym razem miksując minutę, by wszystko się dobrze wymieszało. Wlać ekstrakt z wanilii.
  5. Zmniejszyć obroty miksera i wsypać połowę mąki, następnie dodać maślankę a potem resztę mąki. Miksować, aż wszystkie składniki się połączą.
  6. Masę podzielić na dwie formy i wstawić blaszki do piekarnika. Temperaturę zmniejszyć do 160 stopni. Piec 40-45 minut, aż włożona do ciasta wykałaczka wychodzi sucha. Ja piekłam prawie godzinę, a wykałaczka uparcie była oblepiona ciastem, ale ja i tak musiałam już je wyjąć z piekarnika. Na szczęście okazało się upieczone.
  7. Po wyjęciu pozwolić ciastu odpocząć 10 minut w formach, a następnie wyjąć je i ostudzić na kratce.
  8. Polecam też zeszłoroczne, zdecydowanie mocno zielone ciasto.
*piekłam z połowy składników w małej keksówce. Ciasto wyszło dość niskie, ale akceptowalnej wysokości.

**być może amerykańskie awokado są większe – ja zużyłam jedno całe i wyszło mi ok. 1/3 szklanki, dobrze więc na całą porcję ciasta przewidzieć co najmniej trzy sztuki.


środa, 3 listopada 2010

Cupcake Corner



Jeżeli jest w pogardzanej amerykańskiej (pop)kulturze coś, co usprawiedliwia jej istnienie, są to moim zdaniem cupcake'i. Że wyglądają jak wypieki z modeliny? Mimo moich obaw przed użyciem najzwyklejszego barwnika spożywczego twierdzę, że te tęczowe cuda są w swym kiczowatym niejadalnym uroku nieodparcie pociągające, podświadomie kojarząc się z dzieciństwem, kiedy obiektem pożądania stają się kolorowe landrynki, barwiące język na jaskrawą zieleń gumy do żucia czy lody o fascynującej barwie i smaku? smerfów.

To trzeba lubić. Miło pomyśleć, że cupcake jest ciastkiem ekskluzywnym. Innymi słowy, nie każdy potrafi przyjąć jednorazowo taką dawkę słodyczy. Jeśli jednak jesteście gotowi podjąć wyzwanie, wizyta w Cupcake Corner będzie niezłym pomysłem. Kawałek (albo dwa, czy ile zechcecie) prawdziwego american dream może stać się Waszym udziałem za jedyne 6 zł. Bez wizy i pakowania walizek. Zapraszam do Krakowa ;)

Cupcake Corner Bakery to przyjemnie minimalistyczne wnętrze, podobno pyszna kawa, ekscytujący zabieg sprzedawania różnych smaków tylko w określone dni tygodnia i odpowiedni mit założycielski. I znowu, mimo świadomości ogromu chwytów marketingowych jakie zastosowano, bym chciała tam przychodzić, po prostu... chcę tam przychodzić.

Cała otoczka wokół cupcake'ów na pewno powoduje, że smakują mi bardziej, niż gdyby były zwykłym ciastkiem. Ale tak naprawdę wolałabym zjeść kawałek dobrej szarlotki, tylko nigdzie w pobliżu jej nie ma. A naprawdę dobrej jakości cupcake'i są. Przeprowadzając dla Was test z pełnym poświęceniem wybrałam babeczkę o smaku, który wydaje mi się nijaki i mało interesujący, a mianowicie, zwykłe jasne ciasto, z równie zwykłą jasną masą i tylko małą jagodową rozetką na wierzchu.

Dwa razy zaskoczenie: w środku czekał na mnie dżem jagodowy, a jeśli chodzi o smak, to postawiłabym go co najmniej na równi z moim kolejnym wyborem: babeczką czekoladową z masą z masłem orzechowym. Poziom mojej satysfakcji był znacznie wyższy niż po odwiedzeniu którejś z pobliskich sieciowych piekarni czy cukierni, których rozwój budzi moje nieustanne zdziwienie, kiedy myślę o jakości sprzedawanych tam wypieków (i jednoznacznie niedobrych bułkach).

Cupcake Corner ma z mojego punktu widzenia małą wadę: wizyta tam stanowi dla mnie całkiem długi spacer. Oczywiście, wydatkowa energia usprawiedliwia niepoprzestanie na jednej babeczce.

Cupcake Corner Bakery
ul. Michałowskiego 14
Kraków
www.cupcakecorner.pl



Dzisiaj proponuję Wam czekoladowe cupcake'i z masłem orzechowym, bardzo podobne to tej babeczki, którą jadłam, i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby nawet w Cupcake Corner korzystano z tego, lub bardzo podobnego przepisu. Samo ciasto nie jest zbyt słodkie, ale z dodatkiem kremu nabiera mulących właściwości. Niby nie sposób zjeść zbyt dużo, ale też trudno powstrzymać się przed sięgnięciem po kolejne ciastko. Jeśli wahalibyście się, którą opcję wybrać, podpowiem, że po pewnym czasie ciasto nieco wysycha, więc najwyżej w ciągu dwóch dni dobrze wszystko zjeść.



Czekoladowe cupcakes z kremem z masła orzechowego
źródło: Joy the baker
24 babeczki

Składniki:

2 1/4 szklanki mąki
2 szklanki brązowego cukru
1 szklanka kakao
2 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka ekstraktu z wanilii (dałam cukier waniliowy)
2/3 szklanki oleju
2 łyżeczki białego octu winnego
2 szklanki zimnej wody


krem:

230 g masła
1 szklanka masła orzechowego
3-4 szklanki cukru pudru (ilość zależy od konsystencji kremu, jaką chcecie osiągnąć)
1 łyżka mleka (lub wody)

dodatkowa dekoracja: u mnie kawałki czekolady

Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Formę do muffinek wyłożyć papierkami i na razie odstawić na bok.
  2. W dużej misce wymieszać sypkie składniki ciasta. W drugiej misce zmiksować/wymieszać razem olej, wodę, ekstrakt z wanilii i ocet.
  3. Połączyć sypkie składniki z mokrymi, mieszać nie za długo, tyle tylko, by wszystko się połączyło. Ciasto będzie dość rzadkie.
  4. Ciasto wyłożyć do papilotek do 2/3 wysokości. Blachę wstawić do piekarnika i piec 20-24 minuty lub do czasu, gdy wykałaczka wychodzi z ciasta sucha.
  5. Po upieczeniu 10 minut studzić w blasze, a następnie babeczki wyjąć i przed nałożeniem kremu całkowicie ostudzić.
  6. Krem: masło i masło orzechowe dokładnie ubić mikserem. Dodać 3/4 cukru i ubijać przez 1 minutę na wolnych obrotach. Dodać mleko i ubijać przez kolejną minutę na szybkich obrotach. Jeśli chcecie, by masa była bardziej sztywna, można teraz dodać resztę cukru.
  7. Masę wyłożyć na babeczki i udekorować kawałkami czekolady lub czymkolwiek chcecie.
  8. Zrobiłam z połowy porcji, wyszło mi 16 babeczek, czyli trochę więcej, niż przewiduje przepis.

niedziela, 24 października 2010

Moja piękna wielka dynia





Słyszałam, że straganiarze mają tyle zamówień na halloweenowe dynie (a to informacja sprzed kilku tygodni), że już się martwią, jak zdołają zapewnić je wszystkim klientom. Nie zamierzam świętować Halloween, tylko Festiwal Dyni ogłoszony przez Beę, ale wykorzystanie dyniowej skórki jako uroczej latarenki, chociaż niekoniecznie wyposażonej w szczerbaty uśmiech i złośliwe oczka (skłaniałam się ku geometrycznej abstrakcji), wydało mi się dobrym pomysłem.

Podobno, jeśli chce się wykorzystać dynię do latarenkowego celu, miąższ należy wydłubać łyżką. Być może jest to skuteczny sposób, pod warunkiem, że zadowala nas pozyskanie dyniowego puree. Ja potrzebowałam kostek. I pewnie rzecz byłaby do zrobienia, ale niecierpliwość i głód zmusiły mnie do podjęcia bardziej zdecydowanych kroków, pożegnania się z koncepcją latarenki, kilku zdecydowanych ruchów nożem i po ślicznej, pomarańczowo-żółto-zielonej dyni, ze smoczą, chropowatą i bąblastą skórką, nie ma już śladu.

A właściwie jest, w postaci rządka słoiczków w specjalnie na ich cześć uporządkowanej szafce. No, na tyle uporządkowanej, by zmieścić tam słoiki. Bo, chociaż to warzywo roztacza przede mną coraz smaczniejsze uroki, zjedzenie całej wielkiej dyni wydawało się przekraczać moje możliwości. Postanowiłam więc zamienić ją na dyniowe puree, które posłuży mi do robienia zupy, placuszków, ciast, zapiekanek i innych takich, kiedy świat na wiele miesięcy o dyni zapomni. W efekcie, prawie całe swoje długo oczekiwane wolne popołudnie poświęciłam na obieranie, krojenie, gotowanie i wpakowywanie do słoików mojej pięknej dyni. To bardzo, bardzo proste. Jednak przemysłowa ilość, która powstaje z zaledwie jednej sztuki sprawiła, że czułam się jak na linii produkcyjnej. Żadnego innego przetworu nie mam tak dużo. I wiecie co? Chyba zrobię jeszcze więcej, bo dynia to nieskomplikowany, pyszny i zdrowy produkt. Mam tylko nadzieję, że słoiczki wytrzymają, bo nadal nie udało mi się posiąść umiejętności porządnego ich zamykania.

Tymczasem, z bohatersko wykrojonych kostek przygotowałam pyszną jesienną sałatkę, a następnego dnia, na bazie tych samych składników, pyszną jesienną dyniową zupę. Przepis na sałatkę pochodzi z Roast figs sugar snow, trochę go dostosowałam do swoich bieżących możliwości i w tej wersji podaję, zachowując wszakże proporcje z książki, bo ja nie trzymałam się żadnych.

sałatka z dynią, soczewicą i serem/squash salat with lentils and cheese

Sałatka z dynią na ciepło
6 porcji

Składniki:

1.5 kg dyni (ok. 900 g po obraniu)
oliwa
250 g sera z zieloną pleśnią (pokroić)
275 g zielonej soczewicy
1/2 małej cebuli, drobno posiekanej
15 g masła
1/2 łyżki oliwy
1 1/2 łyżki posiekanej pietruszki (zapomniałam kupić, więc nie było)

dressing:
1/2 łyżki octu z białego wina
1 łyżeczka musztardy z Dijon
4 łyżki oliwy
duża szczypta cukru

Wykonanie:
  1. Soczewicę wrzucić do zimnej lub gorącej posolonej wody i gotować, aż zmięknie. Potrwa to 15-30 minut (z mojego doświadczenia wynika, że raczej 30). Kiedy się ugotuje, odcedzić.
  2. Dynię pokroić w kostkę. Na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić dynię i smażyć, aż będzie miękka. Posolić, zdjąć z patelni.
  3. Na tej samej patelni (można oczywiście umyć/zmienić, ale po co?) roztopić masło i oliwę, podsmażyć na nich cebulę, aż będzie miękka, ale nie nabierze koloru.
  4. Zrobić dressing: wymieszać dokładnie wszystkie składniki, doprawić solą i pieprzem.
  5. Kiedy soczewica się ugotuje, wrzucić ją na patelnię do cebuli i chwilę smażyć. Dodać 2/3 sosu i pietruszkę, doprawić solą i pieprzem.
  6. Na każdy talerz wyłożyć trochę soczewicy, na nią dynię, a na koniec ser. Skropić pozostałym sosem.

ciasteczka dyniwoe z czekoladą/pumpkin chocolate chips cookies

Drugi przepis, który dorzucam do Festiwalu Dyni, to dyniowe chocolate chip cookies, które u mnie zlały się w jedno wielkie cookie. Czy to przepis jest trefny, czy ja mało uważna, trudno powiedzieć, w każdym razie, smak był bez zarzutu, dzięki dodanym przyprawom rozgrzewająco korzenny, zaledwie leciutko dyniowy, kto wie, potrafi wyczuć, kto nie wie, na pewno nie zarzuci Wam, że chcecie go czymś dziwacznym otruć. Śliczny oryginał możecie zobaczyć tutaj, a jeśli sami chcielibyście uzyskać chociaż coś zbliżonego kształtem do ciasteczek (co, moim zdaniem, warte jest zachodu, bo skarmelizowane, ciągnące brzeżki są bardzo apetyczne) użyjcie formy lub nawet papilotek do muffinek. "Ciastka" najlepiej smakują lekko ciepłe.

"Ciasteczka" z dynią i czekoladą

230 g masła
1 szklanka białego cukru
1 szklanka brązowego cukru
2 duże jajka
cukier waniliowy
1 szklanka puree dyniowego z puszki*
3 szklanki mąki
2 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
1 łyżeczka cynamonu
1/2 łyżeczki imbiru w proszku
1/4 łyżeczki gałki muszkatołowej
1/4 łyżeczki mielonych goździków
2 szklanki czipsów z mlecznej czekolady (dałam posiekaną czekoladę)


Wykonanie:
  1. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Blachy wyłożyć papierem do pieczenia.
  2. Masło utrzeć mikserem na gładką masę. Dalej ucierając dodawać po trochu obydwa rodzaje cukru i cukier waniliowy, aż mieszanina będzie lekka i puszysta. Dodać po jednym jajku, a następnie dyniowe puree.
  3. Wszystkie suche składniki wymieszać razem, po czym po trochu dodawać do ciasta. Na końcu wmieszać czipsy.
  4. Na blasze wykładać łyżką ciasteczka, piec ok. 15-20 minut, aż będą rumiane na brzegach.
  5. Zrobiłam z połowy porcji, wyszło ok. 20 dużych ciastek (oczywiście, to stan przed pieczeniem, bo jak wspomniałam wyżej, i co świetnie widać na zdjęciu, efektem końcowym było jedno gigantyczne ciacho).
*puree z dyni (nie wiem, czym charakteryzuje się to z puszki, ja zrobiłam właśnie tak): dynię pokroić w kostkę i krótko ugotować w gorącej wodzie (ok. 10 minut, sprawdzić widelcem, czy jest już miękka) . Dobrze odsączyć, przełożyć do miseczki i widelcem rozdziabdziać na puree.


poniedziałek, 18 października 2010

Kurs kuchni francuskiej. Sezon II

Naleśniki gryczane/Buckwheat Crepes

Nie oglądam seriali. Nie jest to związane z żadną skrają postawą typu „seriale są głupie i pożerają mnóstwo czasu” – to drugie to akurat prawda, ale na pewno nie więcej, niż pisanie bloga. Powodem jest, jak zwykle, lenistwo: nie mam telewizora, a skoro mój biedny komputer nie odtwarza filmów z Youtube'a, nie chce mi się nawet sprawdzać, czy odtworzy coś innego. A poza tym, musiałabym sobie jeszcze ten serial ściągnąć, albo od kogoś uzyskać, co stwarza nowe komplikacje.

Oczywiście, mam na koncie jakieś tam serialowe epizody, dłuższe lub krótsze, tu z kolei daje o sobie znać moja niecierpliwość, bo o ile jest jakaś akcja (a zwykle jakaś jest), która ma prowadzić do kulminacyjnego punktu sezonu, najlepiej happy endu, bo jeśli już mam jakiś serialowy gust, to niezbyt wyszukany, skazywanie się na tygodnie oczekiwania jest po prostu okrucieństwem.

Dlatego często kończyłam swoją przygodę z serialem nawet przed upragnionym szczęśliwym zakończeniem, które częściej bywa szczęśliwą przerwą w ciągu niepowodzeń. Jeśli chodzi o inne cykliczne programy o niewielkiej dawce intelektualnych treści (w tym programy kulinarne), to, być może z braku akcji, której rozwiązania nie można się doczekać i wobec możliwości włączenia się w każdym momencie serii, bez uczucia rozczarowania, że przegapiłam ten moment, na który czekałam przez ostatnie dwa miesiące, śledziłam je zawsze z regularnością i zapałem, na które nie mogły liczyć czasowniki nieregularne albo brzuszki i pompki.

Czy kurs kuchni francuskiej należy do tej właśnie kategorii (tej przed brzuszkami i pompkami)? Być może, bo w dniu pierwszych zajęć w tym roku (szkolnym), pojawiłam się tam znowu. Na temat kursu nie będę się rozpisywać, o moich tamże początkach możecie przeczytać w tym poście. Oczywiście, jak to w nowym sezonie, zaszły pewne zmiany. Od dawna nie ma już tych niesamowitych starszych pań, zniknął gdzieś entuzjastyczny pan Roman. Zamiast nich dołączyła do mnie Z., której obecność motywuje mnie do pójścia do Domu Kultury nawet kiedy jest zimno, pada i wieje. Jakiekolwiek niespodzianki byłyby przewidziane w tegorocznym scenariuszu, mam nadzieję, że i tym razem będzie pysznie.

A dzisiaj będą bretońskie naleśniki gryczane, chociaż przepis, tu pierwsza niespodzianka, pochodzi z wychwalanej już przeze mnie książki (i z każdym przepisem mam do tego coraz więcej powodów) My French Kitchen Joanne Harris i Fran Warde, bo na kursie naleśniki co prawda były, ale już gotowe. Musiałam, po prostu musiałam tego spróbować, zwłaszcza po spotkaniu się po raz kolejny z niedowierzaniem Z., które już kiedyś sprawiło, że nauczyłam się piec kurczaka. A przyczyną niedowierzania był tym razem tak pociągająco wątpliwy składnik jak cała szklanka octu jabłkowego (zamiast mleka) w cieście. W momencie, kiedy miałam dolewać octu do naleśników okazało się, że ten mój jest zwykły winny, a nie jabłkowy, więc dopuszczam do siebie niesatysfakcjonująca myśl, że mogło to nieco zmienić doznania smakowe. Jakie były? Powiem tak: zjadłam z entuzjazmem właściwym odkrywaniu nowych dań, ale następnym razem użyję mleka. Chyba, że ciekawość zmusi mnie do wypróbowania przepisu z właściwym rodzajem octu.

Naleśniki gryczane/Buckwheat Crepes
Naleśniki gryczane/Buckwheat Crepes

Naleśniki z mąki gryczanej z nadzieniem porowo-serowym
źródło: My French Kitchen

Składniki:

naleśniki:

1 szklanka mąki gryczanej
1 szklanka mąki pszennej
1 szklanka mleka (można zastąpić octem jabłkowym)
1 szklanka wody
3 duże jajka
olej do smażenia


nadzienie:

2 łyżki oliwy
225 g boczku, pokrojonego w kostkę
2 posiekane ząbki czosnku
5 porów, pokrojonych w krążki
1 szklanka (ok. 115 g) startego żółtego sera
sól, pieprz do smaku
3 łyżki kwaśnej śmietany
3 łyżki stopionego masła


Wykonanie:
  1. Ciasto: w misce wymieszać mąkę pszenną i gryczaną, pośrodku zrobić dołek, do którego wlać mleko (lub ocet), wodę i jajka. Dokładnie wymieszać. Odstawić na co najmniej dwie godziny. Gotowe ciasto powinno mieć konsystencję gęstej śmietany. W razie potrzeby można dolać wody.
  2. Na patelni rozgrzać trochę oleju i wylać na nią chochelkę ciasta. Jest bardzo gęste i trzeba go rozsmarowywać po powierzchni. Po chwili naleśnik przewrócić na drugą stronę i dosmażyć. Według przepisu powinno wyjść 18 naleśników. Ja robiłam z połowy ciasta i wyszło mi chyba 7.
  3. Nadzienie: oliwę rozgrzać, wrzucić na nią boczek, pory i czosnek. Smażyć 10 minut, ciągle mieszając, aż pory będą miękkie, a płyn wyparuje. Dodać sól i pieprz. Zdjąć z ognia, dorzucić ser i śmietanę, wymieszać.
  4. Na każdym naleśniku położyć łyżkę nadzienia i złożyć w chusteczkę.
  5. Piekarnik rozgrzać do 190 stopni. Naczynie do zapiekania wysmarować stopionym masłem, położyć naleśniki i polać pozostałym masłem. Piec, aż naleśniki będą gorące, ok. 15 minut. Podawać natychmiast.
Uwagi :

Rozgrzewanie mojego piekarnika to zdecydowanie zbyt długa zabawa, więc po prostu podsmażyłam naleśniki na patelni.

Jeśli zostanie Wam trochę naleśników bez nadzienia, możecie je przygotować tak, jak jedliśmy na kursie: z szynką, serem i jajkiem sadzonym, smażonym bezpośrednio na naleśniku. Jajko należy przykryć bokami naleśnika lub złożyć naleśnik na pół chowając jajko.

Naleśniki gryczane/Buckwheat Crepes

Autorki piszą, że te naleśniki najlepiej kupować i jeść na ulicy, to taki francuski fast food – ja przeniosłam je chociaż na balkon.

środa, 13 października 2010

Na bis: ciasteczko na październik



Październik naprawdę daje się we znaki. Chociaż niepokojąca mgła często okazuje się zapowiedzią nie deszczu, ale dającego niewiele ciepła, lecz zawsze optymistycznego, słońca, to zimne poranki nie niosą już nadziei na cieplejsze popołudnia. Przynajmniej ja potrzebuję coraz lepszych powodów do tego, żeby jednak wyjść z domu. Z pewnością będzie coraz gorzej (słyszeliście o zimie stulecia?), postanowiłam więc ich poszukać. Możliwość zdobycia czegoś do jedzenia jest jednym z takich właśnie powodów, niezależnie od pogody i pory dnia. Cykl prezentacji smacznych miejsc, z konieczności, głównie w Krakowie, ma do pewnego stopnia zastąpić ten ciasteczkowy, ale tym razem nie narzucam sobie regularności. Żeby stare płynnie przeszło w nowe, od ciasteczka zaczniemy, ale prawdziwy początek, chociaż też słodki, jest zupełnie gdzie indziej.

Manufakturę słodyczy, o wywołującej we mnie dreszcze swym infantylnym brzmieniem (przykro mi, tak właśnie jest) nazwie, Ciuciu, odkryłam siódmym zmysłem kulinarnego globtrottera w Gdańsku, kiedy byłam tam podczas wakacji. Niedawno dowiedziałam się, że kolejną filię otwarto w Krakowie. Jak właśnie przeczytałam na stronie firmy, cukierki wyrabiane są w oparciu o XVII i XVIII wieczną technologię. Czy potrzeba czegoś więcej, żeby tam zajrzeć? No owszem, ja udałam się do Ciuciu zobaczyć na własne oczy, na czym ta technologia polega, bowiem o określonych godzinach odbywają się pokazy robienia landrynek, obowiązkowo połączone z degustacją.





To naprawdę niezwykłe i zaskakujące przedstawienie, kiedy żółty karmel staje się białą puszystą masą (kiedy zamienia się w zieloną masę, nie ma żadnej magii, tylko barwnik spożywczy), a gruba na 15 centymetrów rolada, malutkim, słodziutkim, dosłownie i w przenośni ;) cukiereczkiem. I muszę tu nadmienić, że właściwie nie lubię tego typu słodyczy, poza czekoladą niewiele się dla mnie liczy, ale nawet ja nie oprę się cieplutkiej landrynce, wyprodukowanej na moich oczach i poniekąd przy moim udziale. Chociaż... cukierki o smaku czekolady też można kupić, ja jak na razie zadowoliłam się szarlotką i cynamonem. Moi faworyci to jednak cytrynowe cukierki w kształcie uśmiechniętych buziek, dobrze je mieć pod ręką na wypadek, gdyby październikowa mgła odkryła przypadkiem, zamiast jak one żółciutkiego słoneczka, nieapetyczną szarawą chmurkę.

Manufaktura słodyczy Ciuciu
Gdańsk, ul. Długa 64/65
Kraków, ul. Gołębia 3



Proponowałam Wam już kiedyś tartę landrynkową, o której wystarczy powiedzieć tyle, że w smaku jest interesująca. Bez obaw, chociaż w dzisiejszym przepisie także występują landrynki, będzie pysznie. Te ciastka łączą w sobie zalety z dwóch przeciwnych biegunów: dzięki płatkom owsianym i suszonym jabłkom są naprawdę zdrowe (jeśli kogoś to w ogóle obchodzi), a dzięki cynamonowi zniewalają zapachem Bożego Narodzenia. Zresztą, landrynkowe witrażyki pojawiły się właśnie przy okazji przepisu na ciastka na choinkę i widziałam je chyba u Asieii (u której, co za przypadek, także aktualnie o całkiem innych niż moje, ale cynamonowo-jabłkowych ciastkach). Robienie witrażyków w ciastkach owsianych, ze względów praktycznych, okazało się nie do końca udanym pomysłem (dlaczego, wyjaśnię przy przepisie), ale witrażykowy efekt, chociaż wymaga trochę cierpliwości i precyzji, jest tak zachwycający, że po podmianie ciasta na zwykłe kruche, te cuda na pewno znajdą się na mojej choince. Już za niedługo :)



Owsiano-jabłkowe ciastka z witrażykiem
na podstawie digestives Gary'ego Rhodesa

Składniki:
ok. 30 ciastek

100 g mąki
100 g płatków owsianych
1 łyżeczka proszku do pieczenia
100 g masła
50 g cukru
30 g chipsów jabłkowych
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta soli


ok. 50 g landrynek jabłkowych, cynamonowych, albo jakichkolwiek innych, ale raczej w neutralnym kolorze (żółte lub pomarańczowe)

Wykonanie:
  1. Chipsy jabłkowe drobno posiekać lub zmielić w malakserze (oczywiście, nie aż na proszek). Wymieszać wszystkie suche składniki, dodać masło i zagnieść ciasto. Jeśli masa jest zbyt sucha, dodać trochę mleka. Ciasto odłożyć na co najmniej kwadrans do lodówki.
  2. Pokruszyć landrynki (to zadziwiająco proste): przełożyć je do woreczka i uderzać w woreczek wałkiem lub czymś innym w tym rodzaju – landrynki bez trudu się skruszą.
  3. Piekarnik nagrzać do 180 stopni. Blachę wyłożyć papierem do pieczenia. Ciasto wałkować niezbyt cienko między dwoma kawałkami folii, a następnie wycinać z niego dowolne kształty, chociaż z kołami najłatwiej sobie poradzić. W środku ciastek wyciąć okrągły (lub jakikolwiek) otworek. Ciastka przełożyć na blachę a otworki wypełnić landrynkami. Piec 15- 20 min. wg przepisu, u mnie wystarczyło 12 minut.
  4. Poczekać, aż ciastka ostygną i dopiero wtedy zdejmować je z blachy, w przeciwnym razie witrażyki mogą się uszkodzić.
Uwagi:

Jak się okazało, z tego ciasta dość trudno wykrawać coś o precyzyjnych zakończeniach, bo przeszkadzają wystające płatki owsiane. Można sobie trochę ułatwić sprawę mieląc płatki, wtedy będą mniej wystawać, pomaga także wykrawanie dość dużych ciastek, wtedy łatwiej poradzić sobie ze środkiem.

wtorek, 5 października 2010

Koronki z czekolady, czyli lepsza strona food designu



Po ostatnim razie, kiedy wszyscy (ze mną na czele) poczuli się nieco rozczarowani tym, że „food design” znaczy „zaprojektuj, żeby sprzedać więcej” obiecałam Wam przedstawić trochę bardziej zabawne podejście do tematu (dla przypomnienia – o konferencji Food designu poczytacie tutaj).

Katja Gruijters zaczęła swoją prezentację od tego, że jest bardzo podekscytowana, że może z nami być. Typowe? Sztuką jednak jest powiedzieć to w ten sposób, że jest się wiarygodnym. Ja jej uwierzyłam. Następnie przedstawiła nam swoje źródło inspiracji: huśtawkę. „Kiedy mam coś wymyślić, siadam na niej i się huśtam” – powiedziała rozbrajająco.

Czym się różni się food design Katji od typowo biznesowego, przygnębiająco instrumentalnego podejścia?

Można to przedstawić tak: klienci dzielą się na tych, którzy największą uwagę zwracają na wygląd (produktu); na zapach; na teksturę i konsystencję. Dlatego, żeby produkt miał wysokie wyniki sprzedaży należy pomyśleć o wszystkich tych aspektach. Nie należy lekceważyć dotykowców, nawet jeżeli stanowią najmniejszą grupę, bo są to często kobiety, które mają największy wpływ na robienie zakupów.

Ale można też tak: wygląd, zapach, kształt tego co jemy jest bardzo ważny, to one mają wpływ na nasze wybory – proces złożony i często emocjonalny, który ma sprawić, żeby nasze życie było lepsze i przyjemniejsze.

Katja Gruijters definiuje to w ten drugi sposób. Wcale nie ukrywa, że jest osobą do wynajęcia i jej zadaniem jest pomóc w kreacji lepszych, bardziej dochodowych produktów. Ja jestem daleka jestem od anarchistyczno-wywrotowych tęsknot i nie zamierzam podważać ekonomicznych podstaw istnienia społeczeństw. Jednak to, czego chcę, to polepszenie jakości mojego życia za pomocą tej fantastycznej tabliczki czekolady, a nie podniesienie słupków sprzedaży – jeśli tylko producentowi uda się udowodnić, że on chce tego samego co ja ;) to wtedy obydwoje mamy szansę na tym skorzystać.

Ciąg logiczny zostanie zachowany całkiem przypadkowo, ale teraz będzie właśnie o czekoladzie i o tym, jak umiejętnie łączyć biznes ze sztuką. Czy da się zrobić koronkę z czekolady? – to pytanie pojawiło się dopiero po zrobieniu przez Gruijters koronkowych odlewów z gipsu (a może z czegoś innego, już nie pamiętam), gdzieś po drodze pojawiły się koronkowe kruche ciasteczka. Skończyło się na tym, że projektem zainteresowała się jedna z sieci holenderskich supermarketów i koronkowa czekolada trafiła do sprzedaży. Niestety, edycja była tak zwana limitowana i nie ma jej już w sklepach.

Rozczarowana tym faktem postanowiłam zrobić sobie własną manufakturę koronkowej czekolady. Początkowo wychodziły mi frustrujące kulfony, ale szybko doszłam do wprawy i powiem Wam, że wtedy było to prawdziwie natchnione i relaksujące zajęcie.

Oczywiście, żeby móc się mu oddać nie musicie robić również sernika, ale mimo to polecam, jest bardzo cytrynowy i naprawdę pyszny. Co prawda przydarzyło mi się przy nim coś dziwnego, zaczął opadać już w trakcie pieczenia, a te sztuki, które jeszcze nie opadły, zrobiły to zaraz po tym, jak chciałam, by wszystko się równo przyrumieniło i odwracając blachę uderzyłam nią o piekarnik. Miało to negatywny wpływ na kształt, ale, na szczęście, nie na smak ciasta. Jeśli nie chce Wam się dłubać przy pojedynczych porcjach podane proporcje wystarczą na małą tortownicę (przepis nie precyzuje, jak małą, ja bym użyła 24 cm, ale sernik będzie raczej niski) dobrze wtedy dorobić spód z herbatników.

Mam poczucie, że do końca udało mi się opisać, co właściwie widzę w tej Katji, ciekawych zachęcam do odwiedzenia jej strony: www.katjagruijters.nl

Prawie zapomniałam napisać, dlaczego przepis musiał się tu znaleźć najpóźniej dzisiaj – dołączam go do sernikowej akcji Oliwki.



Sernik cytrynowy z sosem śliwkowym
8 porcji o średnicy ok. 7 cm
źródło: sernik –cheescakes, pavlovas & trifles, reszta - inwencja własna

Składniki:

500 g twarogu sernikowego (im tłustszy, tym lepszy – zawsze)
165 g cukru
1/2 łyżki skórki cytrynowej (dałam ile wyszło ;)
2 łyżki soku z cytryny
4 żółtka
2 białka
180 ml kwaśnej śmietany (dałam mniej więcej połowę, bo mój twaróg był dość rzadki
)

Sos:

300 g śliwek
100 g cukru
1/2 szkl. soku pomarańczowego
cukier waniliowy


dodatkowo: 100 g białej czekolady

Wykonanie:
  1. Przygotować foremki: z papieru do pieczenia wyciąć 8 okręgów o średnicy dna foremki i 8 pasków nieco wyższych niż foremka, tej długości, by dało się nimi okrążyć środek. Foremki wysmarować masłem, położyć do każdej kółko papieru do pieczenia, a boki wyłożyć paskiem.
  2. Piekarnik nagrzać do 160 stopni. W misce ubić twaróg z cukrem, dodać skórkę i sok z cytryny, żółtka i śmietanę. Białka ubić i wymieszać z masą serową.
  3. Masę przelać do foremek i wstawić do piekarnika. Ja piekłam ok. 50 minut, ale dobrze regularnie przyglądać się serniczkom. Wystudzić w piekarniku, lekko uchylając jego drzwiczki.
  4. Sos śliwkowy: z owoców wyjąc pestki, jeśli śliwki są duże, można je pokroić na cztery części. Wszystkie składniki sosu przełożyć do garnka i gotować ok. 10 minut od momentu wrzenia. Po tym czasie śliwki odcedzić i gotować sam sok, aż osiągnie gęstość syropu. Dolać go do śliwek i pozostawić do ostygnięcia. Jeśli będziecie gotować sos na bardzo dużym ogniu może zdarzyć się, że etap odcedzania nie będzie już potrzebny. Ponieważ w czasie robienia serników robiłam też bagietki, co oczywiście było bardziej priorytetowe, zagapiłam się i mój sos miał prawie konsystencję dżemu. Ale to w niczym nie przeszkadzało.
  5. Koronki z czekolady: czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej (dla przypomnienia, np.: garnek z gotującą się wodą, na nim miseczka – miska nie dotyka wody, w misce czekolada, czekamy, aż się rozpuści, mieszamy, zdejmujemy miskę z garnka). Z papieru do pieczenia robimy tytkę, przekładamy do niej czekoladę i na papierze do pieczenia ułożonym na desce do krojenia robimy dowolne esy floresy. Ja, dla ułatwienia, pod papier podłożyłam sobie kartkę z narysowanymi wzorami „koronek”. Deseczkę z papierem, na którym są narysowane koronki przekładamy do lodówki. Przechowywanie: papier do pieczenia tniemy na kawałki mniej więcej wielkości koronek, na każdym kładziemy zastygniętą czekoladę i układamy na sobie zestawy papier + koronka w pudełku plastikowym. Przechowujemy w lodówce do momentu podania, bo niestety, raz stopiona czekolada topi się potem znacznie łatwiej. Z podanej ilości czekolady wyjdzie prawdopodobnie więcej niż 8 koronek, ale należy założyć pewne straty w czasie procesu nauki posługiwania się tytką.
  6. Podanie: wystudzone serniki delikatnie oddzielamy nożem od boków foremki (papier nadal jest przyklejony do sernika), sernik delikatnie przerzucamy do góry dnem i wyrzucamy na dłoń, odklejamy papier ze spodu i boków, po czym przekładamy sernik na talerzyk. Polewamy sosem i dekorujemy koronką.
Opcja:

spód z herbatników:

250 g zmielonych herbatników
125 g masła


Herbatniki miksujemy z masłem i wykładamy je do formy. Odstawiamy do lodówki na 30 minut, a potem wykładamy na nie mieszankę masę serową. Pieczemy ok. godziny (chociaż, zważywszy na to, że małe serniczki piekłam aż 50 minut, pewnie dłużej).

sobota, 2 października 2010

Pieczenie z Julią (Child)



Jak powszechnie wiadomo czytelnikom literatury kobiecej oraz wielbicielom pouczających filmów zwanych mylnie komediami romantycznymi, była o tym już mowa i tutaj, najlepszym lekarstwem na chandrę jest wydanie pewnej ilości pieniędzy. Wymienione przed chwilą źródła twierdzą, że jeszcze lepszym sposobem na każdy kłopot, jest zjedzenie wielkiego pudełka ulubionych lodów.

Postanowiłam wybrać ten drugi sposób, bo sama wizja zjedzenia lodów zmniejszyła nieco rozmiar mojego nieszczęścia. Być może dlatego, kiedy już dotarłam do pobliskiej galerii handlowej ograniczyłam spożycie lodów do rozsądnych dwóch gałek i udałam się na wydawanie pieniędzy. Miałam na to konkretny i stosunkowo tani pomysł, który można była zrealizować w Empiku, gdzie szybko złapałam dwie gazetki (nie, wcale nie kobiece), by potem już całkiem nierozsądnie podążyć w kierunku nowości wydawniczych, a stamtąd, właściwie już nie pamiętam dlaczego, bo wybór to dziwny, w kierunku półek z książkami dla dzieci. Tak się składa, że w tamtej okolicy mieści się również półka z literaturą obcojęzyczną, a na nie pyszniło się Mastering the Art of French Cooking, ze śliczną staroświecką okładką i w bardzo przystępnej cenie. Cóż, zrezygnowałam z pudełka lodów, coś musiało mi to zrekompensować. Niepokoił mnie podtytuł Volume Two, jednak postanowiłam na razie nie zwracać na to uwagi, szybko tylko przeleciałam spis treści, a potem książka była moja.

Właściwie wcale nie miałam zamiaru z niej gotować. To typowe kieszonkowe wydanie Penguina, więc jeśli wiecie, jak ono wygląda, to wiecie również, że ani wielkością, ani czcionką, ani wygodą użytkowania (szczególnie, że książka jest gruba i nie da się jej rozłożyć tak, by się nie zamykała) nie zachęca do korzystania z niego w kuchni. To miała być tylko moja ekonomiczna wersja wielkiego telewizora plazmowego, która cieszy z samego faktu posiadania i daje poczucie dumy za każdym razem, jak się na nią spojrzy. Szybko zmieniłam zdanie.

Jeśli pomyślicie teraz o stereotypie Amerykanina, to książka jest przeznaczona właśnie dla takiej osoby, którą sobie wyobraziliście. Nieznośnie dokładna i szczegółowa, starająca się przewidzieć każdy błędny ruch i mu zapobiec. Ale to bywa bardzo przydatne, szczególnie przy tak precyzyjnej robocie jak bagietka. Całość jest uzupełniona świetnymi rysunkami, które krok po kroku przeprowadzą Was przez najbardziej skomplikowaną akcję. Urocza jest z jednej strony pryncypialność autorek – ogólny klimat jest taki, że należy ściśle trzymać się przepisu, ale z drugiej strony, jeśli coś się troszkę nie uda, to nic właściwie nie szkodzi. Ciągle jednak trochę trudno mi uwierzyć, że to zagniatanie to wewnętrzną, to zewnętrzną stroną dłoni, a to układanie złączeniem do góry, a potem do dołu ma AŻ takie duże znaczenie (podobno pomaga utrzymać właściwy kształt) i mimo, że bagietka to jest naprawdę duże przedsięwzięcie (przynajmniej za pierwszym razem) chyba kiedyś spróbuję równolegle zrobić ją bez tych wszystkich magicznych sztuczek oraz ściśle trzymając się przepisu. W każdym razie, chociaż czytania jest dużo, szczególnie w przypadku bardziej wrażliwych receptur, jak te bagietki, czy brioszki (już nie mogę się doczekać!) warto zapoznać się z wszystkimi wariacjami i dygresjami dotyczącymi wypieku czy dania, bo jeśli postępuje się, no, przynajmniej stara się postępować zgodnie ze wskazówkami, sukces murowany.

A, jeszcze wyjaśnienie, owo tajemnicze Volume Two oznacza, że moja książka nie jest tą kultową, nad którą Julia pracowała w filmie. Tom drugi powstał z powodów, których już nie pamiętam, ale można przeczytać o tym we wstępie. Współautorką książki jest już tylko Simone Beck, współpracująca przy pierwszej Louisette Bertholle, jak to zostało ładnie objaśnione, została żoną jakiegoś pana o szlacheckim nazwisku i mieszka na pięknych terenach łowieckich niedaleko Brugii.

A na koniec przemówi do Was Julia, rada jakże oczywista, nigdy przeze mnie nieprzestrzegana i z tego powodu tak rozczulająca: Zagniatajcie ciasto tylko jedną ręką, pozostawiając drugą czystą, aby trzymać szpatułkę, dosypać mąki, odebrać telefon i tak dalej.



Nie wierzę, że ktoś z Was naprawdę to zrobi, ale podaję tak szczegółowo, jak tylko mnie na to stać. W razie czego, służę dodatkowymi wskazówkami ;) Julia udziela ich jeszcze jakieś parę stron więcej, ale myślę, że bazując na tym, co napisałam (a także na swoim ewentualnym doświadczeniu) i tak osiągniecie więcej niż satysfakcjonujący efekt.

Francuskie bagietki

Składniki:

14 g świeżych drożdży lub 7 g suszonych
4 łyżki ciepłej wody
450 g mąki
2 1/2 łyżeczki soli
250 ml ciepłej wody


Wykonanie:
  1. Drożdże rozpuścić w 4 łyżkach wody (jeśli używamy drożdży suszonych, to należy je tylko wymieszać z mąką). Do miski wsypać mąkę, dodać sól, wodę i rozpuszczone drożdże. Wszystko razem wymieszać za pomocą szpatułki, aż utworzy się miękkie, klejące ciasto, które następnie przekładamy na stolnicę (ja cały czas zagniatałam w misce). Dajemy ciastu odpocząć 2-3 minuty, a w tym czasie myjemy i suszymy miskę.
  2. Zagniatanie ciasta: unosimy bliższy nam koniec ciasta i kładziemy go na dalszy. Jeśli ciasto klei się do stolnicy pomagamy sobie szpatułką. Powtarzamy powyższy ruch przez 2-3 minuty, aż ciasto będzie na tyle uformowane, że możemy je zagniatać poprzez "pchanie" wewnętrzną stroną dłoni. Jeśli ciasto nadal jest zbyt klejące, podsypujemy je mąką. Kontynuujemy zagniatanie "pchając" przez 5-10 minut. Ciasto powinno być elastyczne i trzymać nadany mu kształt oraz samo odklejać się od powierzchni blatu. Kiedy osiągnie ten stan, dajemy mu znowu odpocząć przez 2-3 minuty, a następnie zagniatamy przez kolejną minutę.
  3. Ciasto przekładamy do miski, przykrywamy folią plastikową, a następnie ściereczką. Odstawiamy do wyrośnięcia na ok. 3-5 godzin. Ciasto powinno urosnąć 3 1/2 raza. Wyrośnięte ciasto powinno mieć kształt kopułki, być lekkie i gąbczaste, na wierzchu i po bokach miski powinny być w nim widoczne pęcherzyki powietrza.
  4. Kiedy ciasto jest wyrośnięte, szpatułką wygarniamy je z miski na lekką posypaną mąką stolnicę. Umączonymi dłońmi spłaszczamy ciasto na okrąg, przekłuwając widoczne pęcherzyki powietrza. Zagarniamy brzegi ciasta pod spód, tak, by utworzyć ładny bochenek. Wkładamy pod niego porządnie umączone ręce i przekładamy do miski, którą przykrywamy i zostawiamy ciasto do wyrośnięcia na ok. 1 1/2 - 2 godziny, aż znów będzie miało kopułkowaty kształt, będzie lekkie i gąbczaste.
  5. Wyrośnięte ciasto ponownie wykładamy na umączoną stolnicę i dzielimy na 3 części. Każdą z części składamy na pół i dajemy im na 5 minut odpocząć. W tym czasie bierzemy ściereczkę i rozkładamy ją na tacy lub blasze do pieczenia, ściereczkę posypujemy porządnie mąką.
  6. Bierzemy 1 część ciasta, resztę przykrywamy. Kawałek ciasta rozpłaszczamy na ok. 20 cm owal, jeśli pojawią się pęcherzyki powietrza, to je przekłuwamy. Składamy owal na pół, tak jak pieróg, i dociskamy brzegi za pomocą złączonych kciuków. Odwracamy ciasto złączeniem ku górze i znowu spłaszczamy. W owalu za pomocą dłoni formujemy rowek, a następnie ciasto ponownie składamy na pół, po czym dociskamy tym razem wewnętrzną stroną dłoni. Ciasto układamy szwem do dołu, po czym wałkujemy rękami, zaczynając od środka - najpierw kładąc jedną rękę na drugiej, potem, w miarę jak ciasto się wydłuża, oddalając ręce od siebie. Staramy się, żeby złączenie było ciągle na dole (ja szybko je zgubiłam). Formujemy maksymalnie tak długi bochenek jak nasza blacha :)
  7. Uformowane ciasto kładziemy na przygotowanej ściereczce złączeniem do góry, po czym przy bagietce robimy zakładkę ze ściereczki, by ciasto było w rynience, a obok można było położyć następny bochenek, który formujemy w ten sam sposób. Kiedy wykonamy wszystkie bochenki, pod zewnętrzne części ściereczki możemy podłożyć wałki czy książki, by chleb trzymał odpowiedni kształt. Przykrywamy chleby i zostawiamy do wyrośnięcia na 1 1/2 do 2 1/2 godziny. Wyrośnięte ciasto powinno być lekkie, ale ciągle troszkę elastyczne przy dotknięciu.
  8. Na 30 minut przed włożeniem bochenków nagrzewamy piekarnik do 230 stopni.
  9. Wyrośnięte bagietki trzeba teraz przełożyć na blachę. Usuwamy spod ściereczki wałki czy książki i przykładamy do pierwszego bochenka np. długą deskę do krojenia czy tacę (posypaną dobrze mąką!) i przetaczamy na nią bochenek. Przekładamy bagietkę na docelową blachę (ja moją wyłożyłam papierem do pieczenia), chleb powinien być ułożony do góry nogami w stosunku do stanu przy wyrastaniu. Na blasze układamy kolejne bagietki, pamiętając o odpowiednich odstępach między nimi.
  10. Nacinanie: bagietki nacinamy naprawdę ostrym nożykiem, robiąc trzy cięcia, które powinny w sumie przebiegać przez cały chleb. Pierwsze cięcie zaczyna się prawie przy końcu bochenka w połowie jego szerokości i biegnie mniej więcej do 1/3 długości w kierunku któregoś z brzegów bagietki. Ostatnie cięcie kończy się w połowie szerokości drugiego końca. Mam nadzieję, że rozumiecie mniej więcej o co chodzi. Ostrze nożyka powinno iść prawie równolegle do ciasta.
  11. Bagietki należy teraz posmarować lub spryskać zimną wodą i przełożyć do piekarnika. Smarowanie/zraszanie powtarzamy w 3,6 i 9 minucie pieczenia. Łącznie pieczemy 25 minut, aż chleb od spodu będzie wydawał głuchy odgłos. Po wyjęciu z pieca można jeszcze raz posmarować go zimną wodą, dzięki temu skórka będzie błyszcząca.
  12. Teoretycznie bagietki są lepsze po wystudzeniu, ale komu by się chciało czekać (przynajmniej za pierwszym razem). Zdecydowanie jednak prawdą jest, że najsmaczniejsze są pierwszego dnia, więc nie miejcie wyrzutów sumienia, jeśli znikną zbyt szybko ;)

niedziela, 26 września 2010

Jesienne dylematy



Długo zastanawiałam się, czy w ogóle pisać o tej jesieni. Na wszystkich blogach jest jej pełno, co powoduje, że łatwo można stać się odtwórczym i nudnym. Z drugiej strony, skoro jest to najistotniejszy z tematów, coś jak najnowsze doniesienie o (chwileczkę, zrobię przegląd prasy...) świeżo wykreowanych gwiazdach Mam talent (akurat nie oglądam, ale żeby nie było podejrzeń, że sobie kpię, to Taniec z gwiazdami, jak mam okazję, to i owszem) trudno jednak o jesieni zapomnieć.

Najświeższy news jest taki, że właściwie to jej jeszcze wcale nie ma. Parę dni temu poszłam ją z aparatem udokumentować i nasunął mi się właśnie powyższy wniosek. Dzień był ciepły i słoneczny, drzewa jeszcze zielone, trawa jak na pocztówkach "Pozdrowienia z Irlandii", na ławkach, jak zwykle, zakochani i grupki panów przy czymś mocniejszym, po alejkach szalały na rolkach dzieci. Jeśli coś różniło tę jesień od lata, to najwyżej nieśmiałe zwiastuny zmieniającej się pory roku w postaci liści, które łagodnie i niezbyt licznie pałętały się po bokach alejek oraz łupinki kasztanów, które z kolei obficie ozdabiały trawniki. Ku mojemu rozczarowaniu, tylko łupinki, bo po zeszłorocznym, zakończonym obfitymi łowami sukcesie, miałam ochotę na więcej, tymczasem, współzawodnicząc w poszukiwaniach z, na oko, dziesięciolatką, udało mi się znaleźć całe dwa kasztany. Nie wiem, ile znalazła konkurentka, ale chyba była bardziej zdeterminowana. Tutaj dochodzimy do kolejnego symptomu jesieni, bo jakiś czas przed godziną siódmą ja i mój, coraz bardziej bezużyteczny, aparat, musieliśmy się udać w stronę domu, zamiast w kierunku jeszcze nieprzeszukanej, a budzącej nadzieję na kasztanowe łowy części Plant.



Skoro tak się co do jesieni rozczarowałam, stworzyłam ją sobie chociaż na patelni. Do zrobienia tego dania zachęciła mnie nazwa – Niebo i ziemia. Ziemniaki i jabłka w mojej wyobraźni stały się opowieścią o prawdziwie jesiennym spacerze (tak, wiem, doczekam się, już niedługo.) przez pola pachnące glebą i mgłą, przy czystym błękitnym niebie, upstrzonym najwyżej małymi chmurkami. Jest już dość chłodno, ale to chłód z gatunku tych przyjemnych, który łatwo da się zwalczyć rękawiczkami i szalikiem, a najwyżej przyjemnie łaskocze w nos. Niebo i ziemia to pozornie typowa kompozycja, bo zestawienia jabłko-majeranek czy ziemniaki-majeranek są bardzo oczywiste, jednak połączenie wszystkiego razem daje już oryginalny, nowy i bardzo smaczny efekt. Moim zdaniem można go wykorzystać nawet na jakimś niezbyt oficjalnym spotkaniu towarzyskim, na przykład jako dodatek do pieczonego mięsa.



Niebo i ziemia
źródło: Country Living 10/2009

Składniki:
4-6 porcji

1 kg ziemniaków
1 kg jabłek, takich, które się nie rozgotują
2-3 grube plastry boczku (albo ile chcecie) pokrojone w kostkę
masło lub olej
kilka gałązek majeranku, posiekanego (lub majeranek suszony)


Wykonanie:
  1. Ziemniaki obrać i pokroić w średnie kostki. Wrzucić do garnka z wrzącą, posoloną wodą i gotować 10 minut. Po tym czasie dorzucić jabłka, pokrojone w kawałki podobnej wielkości jak ziemniaki. Nie obierałam jabłek, bo czerwona skórka ładnie wygląda. Gotować razem, aż ziemniaki będą prawie miękkie (ok. 5-10 minut, zależy od wielkości Waszych kostek).
  2. W międzyczasie podsmażyć boczek na maśle lub oleju. Ja lubię straszne skwarki, Wy usmażcie według własnego gustu i zdejmijcie boczek z patelni.
  3. Na patelnię wrzucamy ugotowane i odsączone ziemniaki z jabłkami, ewentualnie dodając więcej oliwy lub masła, by nie przywierały do dna. Smażymy, aż wszystko się przyrumieni, dorzucamy boczek, majeranek, ewentualnie dosalamy. Gotowe.