
Uwielbiam czytać kryminały. Takie klasyczne, najlepiej angielskie. Miejsce akcji to monotonnie bezpieczny świat, w którym fakt morderstwa wydaje się być wykroczeniem przeciwko etykiecie. Pomiędzy kolejnymi przesłuchaniami bohaterowie piją herbatkę (albo koktajle, zależy) i pielą ogródki (albo nic nie robią, jeśli to jacyś lord i lady). Ofiara może być przypadkowa, ale zawsze musi być motyw (preferowany jakiś bardzo osobisty) i ostateczne wyjaśnienie, dlaczego to właśnie ta osoba zginęła w tej właśnie chwili. Po przeczytaniu takiego kryminału człowiek ma poczucie, że świat jest jednak bezpiecznym miejscem.
Ostatnio w moje ręce trafiło „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” Marthy Grimes, będące właśnie taką pierwszorzędnie staroświecką rozrywką. Akcja toczy się, co prawda, chyba w latach osiemdziesiątych, ale wydaje się, że angielska prowincja dobrze zakonserwowała się jakieś 50 lat wcześniej. Pewna Miła Osoba, pożyczając mi tę książkę powiedziała przy tym, że je się tam muffinki (dodała coś jeszcze, ale rzecz jasna, to muffinki najbardziej utkwiły mi w pamięci).
Jednak jak się okazało, kawiarnia o budzącej nadzieję nazwie „Magiczna mufiinka” została umiejscowiona w naszej uroczej (w toku akcji nie tak znowu uroczej, ale w końcu mamy do czynienia z morderstwem) angielskiej wiosce z nieco przewrotną myślą. Mieszkańcy Littlebourne chodzą tam nie tyle z nadziei na pyszną przekąskę i miłą atmosferę, ale raczej ponieważ jest to jedyne miejsce, gdzie tego typu przekąskę można dostać. Myślę, że zrozumiecie o co mi chodzi, jeśli napiszę, że pewnego dnia muffinką dnia (i jak się wydaje, jedyną muffinką wtedy serwowaną) była taka z bakłażanem. Specialité de la maison są zaś muffinki z marchewką.
I tu dochodzimy do sedna. Czy muffinka marchewkowa to jest naprawdę pierwszy rodzaj muffinki, który przychodzi Wam na myśl? Drugi? To chociaż trzeci? Zastanawiam się, czy jest to dowód na niedostateczną wiedzę Marthy Grimes w tym temacie, czy tylko kolejny dowód na nieco oryginalny sposób bycia właścicielki „Magicznej muffinki”. Póki co, zakładamy, że to drugie. Ale kilkadziesiąt stron dalej pojawia się zdanie, które dotąd budzi moje zdumienie: „Panna Pettigrew marszczyła nos jak ktoś, kto w wyobraźni wyrabia ciasto na muffinki”. Nie wiem, czy to dzieło autorki czy tłumacza. Jednak w stosunku do muffinek n i g d y, p r z e n i g d y nie użyłabym słowa „wyrabiać”. Ciasto na muffinki się miesza. Łyżką. W żaden jednak sposób nie wpływa to na przyjemność czytania powieści i jeśli lubicie Agathę Christie, to Martha Grimes będzie Wam się podobać.
Do wykonanie moich muffinek zainspirowała mnie owocowa sałatka Majki, którą zapragnęłam przerobić na coś mniej jednoznacznie zdrowego i w tym celu odnalazłam przepis na ciasto bananowe. Zupełnie nie wiem, dlaczego porzuciłam je na tak długi czas. Jest absolutnie zniewalające, a od zapachu w czasie pieczenia nabiera się ochoty na działalność przestępczą, jaką mogłoby być włamanie do piekarnika. A chociaż czapeczka z bitej śmietany i ziarenka granatu fajnie wyglądają, to jednak samo ciasto jest tak dobre, że bez żalu można z nich zrezygnować.
I tutaj, żeby z kolei mnie ktoś nie posądził o dyletanctwo, czas na małe wyjaśnienie. Oczywiście ciastka? babeczki? przygotowane w ten sposób z klasycznymi muffinkami, oprócz kształtu, niewiele mają wspólnego. Ja jednak wolę mówić muffinki niż cupcakes, dlatego tak mało ortodoksyjnie pozostanie.
Ostatnio w moje ręce trafiło „Pod Anodynowym Naszyjnikiem” Marthy Grimes, będące właśnie taką pierwszorzędnie staroświecką rozrywką. Akcja toczy się, co prawda, chyba w latach osiemdziesiątych, ale wydaje się, że angielska prowincja dobrze zakonserwowała się jakieś 50 lat wcześniej. Pewna Miła Osoba, pożyczając mi tę książkę powiedziała przy tym, że je się tam muffinki (dodała coś jeszcze, ale rzecz jasna, to muffinki najbardziej utkwiły mi w pamięci).
Jednak jak się okazało, kawiarnia o budzącej nadzieję nazwie „Magiczna mufiinka” została umiejscowiona w naszej uroczej (w toku akcji nie tak znowu uroczej, ale w końcu mamy do czynienia z morderstwem) angielskiej wiosce z nieco przewrotną myślą. Mieszkańcy Littlebourne chodzą tam nie tyle z nadziei na pyszną przekąskę i miłą atmosferę, ale raczej ponieważ jest to jedyne miejsce, gdzie tego typu przekąskę można dostać. Myślę, że zrozumiecie o co mi chodzi, jeśli napiszę, że pewnego dnia muffinką dnia (i jak się wydaje, jedyną muffinką wtedy serwowaną) była taka z bakłażanem. Specialité de la maison są zaś muffinki z marchewką.
I tu dochodzimy do sedna. Czy muffinka marchewkowa to jest naprawdę pierwszy rodzaj muffinki, który przychodzi Wam na myśl? Drugi? To chociaż trzeci? Zastanawiam się, czy jest to dowód na niedostateczną wiedzę Marthy Grimes w tym temacie, czy tylko kolejny dowód na nieco oryginalny sposób bycia właścicielki „Magicznej muffinki”. Póki co, zakładamy, że to drugie. Ale kilkadziesiąt stron dalej pojawia się zdanie, które dotąd budzi moje zdumienie: „Panna Pettigrew marszczyła nos jak ktoś, kto w wyobraźni wyrabia ciasto na muffinki”. Nie wiem, czy to dzieło autorki czy tłumacza. Jednak w stosunku do muffinek n i g d y, p r z e n i g d y nie użyłabym słowa „wyrabiać”. Ciasto na muffinki się miesza. Łyżką. W żaden jednak sposób nie wpływa to na przyjemność czytania powieści i jeśli lubicie Agathę Christie, to Martha Grimes będzie Wam się podobać.
Do wykonanie moich muffinek zainspirowała mnie owocowa sałatka Majki, którą zapragnęłam przerobić na coś mniej jednoznacznie zdrowego i w tym celu odnalazłam przepis na ciasto bananowe. Zupełnie nie wiem, dlaczego porzuciłam je na tak długi czas. Jest absolutnie zniewalające, a od zapachu w czasie pieczenia nabiera się ochoty na działalność przestępczą, jaką mogłoby być włamanie do piekarnika. A chociaż czapeczka z bitej śmietany i ziarenka granatu fajnie wyglądają, to jednak samo ciasto jest tak dobre, że bez żalu można z nich zrezygnować.
I tutaj, żeby z kolei mnie ktoś nie posądził o dyletanctwo, czas na małe wyjaśnienie. Oczywiście ciastka? babeczki? przygotowane w ten sposób z klasycznymi muffinkami, oprócz kształtu, niewiele mają wspólnego. Ja jednak wolę mówić muffinki niż cupcakes, dlatego tak mało ortodoksyjnie pozostanie.

Bananowe muffinki z czapeczką
ok. 15 szt.*
Składniki:
3 banany
2 jajka
1 szklanka cukru
½ szklanki stopionej margaryny
¾ łyżeczki proszku do pieczenia
1 ¼ szklanki mąki
½ szklanka orzechów włoskich, posiekanych
½ łyżeczki soli
czapeczka:
200 ml śmietany kremówki
2-3 łyżki cukru pudru (lub do smaku)
2 łyżki gęstej słodkiej śmietany lub mascarpone (opcjonalnie)
fix do śmietany (opcjonalnie)
1 granat
Wykonanie:
- Muffinki: jajka zmiksować z cukrem, dodać roztopioną margarynę, a następnie zmiksowane banany, potem mąkę i proszek, sól. Na końcu wymieszać z orzechami. Ciastem napełnić foremki do muffinek. Piec ok. 20-25 min. w 180 stopniach.
- Krem: Granat przekroić, wydłubać nasionka i odcedzić, zachowując sok. Śmietanę ubić razem z sokiem z granatu i cukrem, ewentualnie, jeśli chcemy, żeby ma być przetrzymywany dłużej, dodać łyżeczkę śmietan fixu, postępując zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Do ubitej kremówki delikatnie wmieszać gęstą śmietanę lub mascarpone.
- Wystudzone muffinki przyozdobić czapeczkami z kremu i posypać ziarnkami granatu.
*lub mała keksówka, czas pieczenia należy wydłużyć do 40-50 minut.
