Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śniadanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą śniadanie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Wyzwanie śniadanie:* 3 kroki do idealnego i szybkiego śniadania

Powtórzę: to nieprawda, że nie masz czasu na śniadanie. Poprzednio pisałam też, że nikt nigdy nie udowodni, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem, ale się myliłam, a przynajmniej zyskałam potwierdzenie, że śniadanie jest naprawdę ważne dla naszego funkcjonowania w ciągu dnia. Badanie przeprowadzono na bardzo dużej, chociaż niczego nieświadomej, grupie respondentów (ewentualnych szczegółowych informacji udzielam osobiście). W zasadzie kwestia znalezienia czasu na śniadanie sprowadza się do dwóch punktów 1. Postanawiam, że będę rano jeść śniadanie. 2. Jem. A teraz pora na plan, jak to zrobić. Mam nadzieję, że jesteście pewni swojej śniadaniowej decyzji, bo łatwo nie będzie!

poniedziałek, 29 maja 2017

Wyzwanie śniadanie: startujemy!


Śniadanie to mój ulubiony moment poranka. Nie obchodzi mnie, czy ktoś kiedykolwiek udowodni, że jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia. Ekscytujące śniadanie wyciąga mnie z łóżka, nawet jeśli jest wściekle wcześnie (myślę: 5 rano), nawet jeśli położyłam się spać nierozsądnie późno. Śniadanie to zrobienie dla siebie czegoś miłego każdego dnia. Jeśli to czytasz, to prawdopodobnie też uważasz, że jesteś tego warta(y).

piątek, 5 maja 2017

O sztuce podróżowania

Po lewej churros, które jadłam w Hiszpanii, po prawej moja wersja.
Lubicie podróże? Pewnie 95% z Was uzna to pytanie za retoryczne. Ale, jak to w życiu, że posłużę się taką wyświechtaną frazą, sprawy zwykle są bardziej skomplikowane i czasami w samym środku najbardziej fajowskiej wycieczki mam poczucie, że właściwie najchętniej zostałabym w łóżku i oglądała telewizję lub nawet wróciła do domu, bo oglądanie telewizji z własnej kanapy byłoby jeszcze lepsze. Aż do niedawna czułam się z tego powodu trochę źle, ale nigdy więcej.

wtorek, 4 kwietnia 2017

Ryż na mleku


Jak to często u mnie bywa(ło), w tym miejscu miało być całkiem o czymś innym. Jednak czuję się jakoś uroczyście po raz piąty (?) podejmując się wrócić do Bułki z masłem. Wiecie, jak to w tej chwili napisałam, to wygląda bardzo niedobrze i w sumie mam ochotę wykasować ten post i zapomnieć o całej sprawie. Ale z drugiej strony, tyle przygotowań, oczekiwań i jeszcze dzisiaj rano przeczytałam komentarz do jednego z moich pierwszych wpisów. Więc...

niedziela, 29 stycznia 2012

Kuchenne rękodzieło



Lubicie robótki ręczne? W odległych czasach dzieciństwa pewnie każdy z nas uszczęśliwiał członków rodziny wyrafinowanymi prezentami produkcji własnej. Kiedy byłam już trochę starsza, mama i babcia dostawały naprawdę ładne serwetki, często w banalne krzyżyki, ale czasem był to wysublimowany haft richelieu czy, mój ulubiony, nie tak trudny, lecz bardzo efektowny, hardanger. Przy tego typu działalności niezbędna jest cierpliwość, a wiadomo, że tej zawsze mam deficyt. (Charakter należy jednak ciągle uszlachetniać i podjęłam pewne, wyjątkowo wymagające = nudne i pracochłonne, rękodzielnicze wyzwanie, prawie mi się płakać od tego chce, ale obiecałam sobie, że to zrobię. Jak skończę, to się pochwalę ).

Czy kuchenne rękodzieło również wymaga cierpliwości? Wydaje mi się, że można pokusić się o taką teorię: jeśli przy czymś trzeba się dużo napracować (np. przetwory), to efekty są w miarę szybkie. Jeśli zaś coś składa się zaledwie z paru ruchów, tam przesypać, tu zamieszać, to zwykle czas oczekiwania na rezultaty jest długi. Nie jest to szczególnie przemyślana teoria, bo wymyśliłam ją w tej chwili, ale przykłady, o których zaraz będzie mowa, ją potwierdzają. Takie pieczenie chleba. Na zakwasie nawet. W pewnym uproszczeniu, wymaga odmierzenia i wymieszania składników, a główna trudność polega na czekaniu, aż ciasto wyrośnie. A potem się upiecze. Chyba, ale za to nie ponoszę odpowiedzialności, że ktoś uprze się wybrać przepis, w którym chleb się wyrabia. Tak, wtedy jest ciężko, długo i męcząco.

Jednak, że potrafię upiec chleb, chociaż za każdym razem sprawia mi to taką samą radość, wiem od dawna, chciałam spróbować czegoś nowego. Stary numer dodatku kulinarnego do GW natchnął mnie, jak można wykorzystać zapomniane odkrycie mleka od krowy (klik!): takie mleko można postawić na zsiadłe. A ze zsiadłego można zrobić ser. Cała praca do wykonania to trzykrotne przelanie mleka i tego, co z niego powstaje, z jednego naczynia do drugiego. Czekania jest mnóstwo (u mnie chyba 5 dni), ale w tym czasie można pomalować paznokcie albo zająć się czymś innym, równie pożytecznym. A za wykazanie się tak wspaniałą siłą charakteru na pewno spotka nas nagroda w postaci własnego, pysznego serka.



Domowy biały ser

Składniki:

dowolna ilość niepasteryzowanego mleka (z 1l wyszedł mi malutki, najwyżej 150 g serek)
gaza


Wykonanie:
  1. Świeże (nieprzegotowane!) mleko wlać do dowolnego naczynia, postawić w ciepłym miejscu i czekać, aż mleko się zsiądzie – czyli na górze oddzieli się śmietana, a na dole zostanie serwatka. U mnie trwało to pięć dni.
  2. Zsiadłe mleko przelać do garnka i delikatnie podgrzać – z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że im krócej, tym lepiej. W żadnym wypadku mleka nie należy gotować! Chodzi tylko o to, żeby ponownie coś tam oddzieliło się od czegoś tam.
  3. Sitko wyłożyć gazą i przelać tam mleko. Kiedy większość serwatki oddzieli się od sera, zawiązać gazę w supeł i podwiesić np. na kranie. Znowu czekać. Ile? Aż ser będzie tak zwarty, jak lubicie, ja trzymałam go w ten sposób najwyżej godzinę.
  4. Jeśli nie możecie dostać niepasteryzowanego mleka, to należy zrobić tak (aczkolwiek tylko przepisuję, bo nie próbowałam): dowolne mleko (np. UHT) zagotować i studzić, aż będzie letnie. Wymieszać z kwaśną śmietaną (2-3 łyżki na każdy na litr mleka) i postawić na zsiadłe. Dalej postępować zgodnie z przepisem.

piątek, 13 stycznia 2012

Słodko i coraz zdrowiej - kolejne podejście



Czy zdrowe (no, prawie zdrowe) jedzenie może być tak pyszne, że nie można się od niego oderwać? Oczywiście, że może. Inna sprawa, że nawet zdrowe jedzenie po przekroczeniu pewnej ilości przestaje być zdrowe, ale przecież nie będziemy się tym zajmować.

Po przeprowadzce staram się przywrócić swojemu życiu jakąś regularność i chociaż nie ma się co spodziewać, że zacznę wstawać o 7 (bo i po co?), na nogach nie zobaczycie mnie też raczej o 8, ale w tym, by po okresie żywieniowej anarchii przywrócić posiłkom właściwe proporcje składników odżywczych (czyli więcej warzyw i owoców, mniej słodyczy) jestem w zasadzie, w rozsądnym stopniu, konsekwentna. Postanowiłam więc wrócić także do owsianych batoników drugośniadaniowych. Pokazywałam Wam już kiedyś przepis na batoniki z patelni, tym razem wypróbowałam wersję piekarnikową. Tamte były ok, ale te są niesamowite, właśnie takie, jak w pierwszym zdaniu tego wpisu. W gorzkiej chwili szczerości nachodzi mnie myśl, że za ich przewagę odpowiadają większe ilości cukru i masła, ale nie bądźmy drobiazgowi i tak są znacznie zdrowsze niż ich sklepowe odpowiedniki, które w siebie, przez lata, wpakowywałam.

To jeden z tych uroczych przepisów, w których możecie użyć takich dodatków, jakie najbardziej lubicie, należy się tylko trzymać proporcji. Ja zrezygnowałam z wiórków kokosowych, podobno bezwartościowych, a nawet szkodliwych, a nie wiem dlaczego, chyba każdy przepis na batoniki je zawiera. Czekolada, hmm, nie jest obowiązkowa, ale za to jest niezbędna. Pieczecie zdrowe, pełne witamin, minerałów i błonnika batoniki, a pachnie ciastem czekoladowym. Obłęd.

PS Właśnie natrafiłam na przepis bez dodatku masła - do wypróbowania następnym razem!



Batoniki musli
źródło: Carres gourmands

Składniki:
na około 14 batoników

200 g płatków owsianych (używam górskich)
90 g brązowego cukru
łyżka miodu
100 g masła
60 g ziaren słonecznika
100 g posiekanych daktyli
2 łyżki czekoladowych groszków lub posiekanej czekolady


Wykonanie:
  1. Cukier, miód i masło rozpuścić w rondelku. Dodać do pozostałych składników (z wyjątkiem czekolady) umieszczonych w misce i porządnie wymieszać. Przełożyć na wyłożoną papierem do pieczenia formę. Ja użyłam okrągłej, o średnicy 24 cm. Masę posypać czekoladą, wyrównać, docisnąć.
  2. Piec 30 minut w temperaturze 160 stopni. Po wyjęciu z piekarnika lekko ostudzić i pokroić na kawałki pożądanej wielkości. Zaraz po upieczeniu batoniki są całkiem miękkie i się rwą, dlatego nie da się ich pokroić, z kolei całkowicie wystudzone będą bardzo twarde i może być to trudny sprawdzian dla Waszego noża. Jeśli jednak mielibyście się martwić, który moment jest odpowiedni, to poczekajcie aż masa wystygnie.
  3. Batoniki można przechowywać w lodówce, w zamkniętym pojemniku, około dwóch tygodni.

wtorek, 3 stycznia 2012

Raz, dwa, trzy... próba piekarnika



Moje marzenia o szczęściu są bardzo proste, a ich częścią są leniwe poranki i śniadania składające się z kawy (rozpuszczalnej...) na mleku i słodkich bułek. Chyba nie ma więc w tym nic dziwnego, że pierwszy wieczór w nowym mieszkaniu spędziłam piekąc (w także nowym piekarniku) rodzynkowe bułeczki na pierwsze śniadanie.

Bo nowy rok tym razem przynosi mi coś naprawdę nowego. Ściślej mówiąc, to nowe zaczęło się już trzy miesiące temu, kiedy opuściłam (lecz na pewno nie porzuciłam!) Kraków i wróciłam do rodzinnych Katowic. Ostatni czas rzeczywiście wypełniały mi leniwe poranki niechętnie porzucane na rzecz prac remontowych (a w moim wykonaniu głównie porządkowych) w nowym mieszkaniu.

To nie było takie łatwe powiedzieć sobie: dzisiaj się wreszcie przeprowadzam, ale początek roku to dobry moment. Trochę się boję, jak wszystko się ułoży, bo chyba pora wreszcie przerwać studenckie w długości wakacje, rozejrzeć się za pracą i przynajmniej czasami symulować dorosłość. Ha. Sama tego chciałam i na razie nie żałuję. Chociaż wcale a wcale nie mam natury awanturniczej, to czasem potrzebuję coś zmienić, to nudno stać w miejscu. Dosłownie i w przenośni.

Samych zmian na lepsze w 2012 roku Wam życzę! I nie przejmujcie się, jeśli życie nie co dzień zafunduje Wam maślaną rodzynkową bułę - ma mnóstwo cholesterolu i miliony kalorii, a zwyczajna owsianka też jest pyszna!





Maślane bułeczki
źródło: Marta Gessler, WO 31.12.2011

Składniki:

625 g mąki
250 ml mleka
250 g masła
125 g cukru
75 g drożdży
7 żółtek
opcjonalnie: 100 g rodzynek


Wykonanie:
  1. Drożdże pokruszyć do miski, zasypać połową cukru, dodać 150 g mąki i lekko podgrzane mleko. Porządnie wymieszać, aż drożdże się rozpuszczą. Odstawić do wyrośnięcia.
  2. Żółtka utrzeć na kogel-mogel z pozostałym cukrem.
  3. Do podrośniętego rozczynu dodać wszystkie pozostałe składniki (z wyjątkiem masła) i wyrabiać, aż ciasto będzie elastyczne i niezbyt lepiące. Miskę przykryć folią lub ściereczką i pozostawić do wyrośnięcia. Ciasto powinno podwoić swoją objętość (u mnie trwało to około godziny).
  4. Masło rozpuścić i letnie partiami dodawać do wyrośniętego ciasta. Wyrabiać, aż nie będzie się lepić i ciasto wchłonie całe masło. Pod koniec wyrabiania można dodać rodzynki.
  5. Z ciasta odrywać małe kulki i rozciągać je na wałki długości ok. 30 cm. Zrobić z ciasta supeł tak, by zwisające końce miały po ok. 5 cm długości. Lewy koniec ciasta umieścić na pętli i przełożyć przez środek, prawy zawinąć od spodu i przez pętlę do góry. Połączyć obydwa końce. Brzmi skomplikowanie, ale działa. Można też zrobić zwykłe okrągłe bułeczki.
  6. Gotowe bułki układać w sporych odstępach na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawić jeszcze na kwadrans do wyrośnięcia.
  7. Przed pieczeniem posmarować bułki jajkiem wymieszanym z łyżeczką wody. Piec około 25-30 minut w 180 stopniach.
  8. Marta Gessler podaje, że z tych proporcji wyjdzie 30 bułek. Jednak będą mikroskopijne - dla mnie ciasta wystarczy na 16 dość dużych bułeczek.

piątek, 6 maja 2011

Słodkie czy zdrowe? Rozwiązanie doskonałe



Bardzo nie lubię udawania. Ani w życiu – bo jest niesamowicie męczące, ani w kuchni – bo zazwyczaj jest niesmaczne. Chrupkie pieczywo (lub, o zgrozo, ryżowe), któremu producent przypisuje smakowitość świeżutkiej kromki na zakwasie, z margaryną (tak pyszną jak masło, a nawet lepszą i dodatkowo zdrowszą o syntetyczne witaminy), to nigdy nie będzie mój wybór, nawet jeśli w jakiejś chwili słabości zacznę się odchudzać.

Odchudzanie odchudzaniem, ale jednak myśl o tyciu, które by do niego prowadziło, niezbyt jest pociągająca. O ile tezę o przewadze odżywczej i zdrowotnej pełnoziarnistego żytniego chleba nad cienką kromką z paczki łatwo można obronić, to niestety, z tak kuszącymi (tu każdy może sobie podstawić co chce) batonikami czekoladowymi toffi i ptasim mleczkiem nie pójdzie tak prosto. Moim ulubionym "oszukiwaczem" są batoniki musli. Magiczne słowo "musli" pozwala na utrzymywanie iluzji, że człowiek o siebie dba, osiąga stan prawie niemożliwy: je ciastko, a ciągle je ma...

To przyjemne uczucie utrzymywało się we mnie dość długo, odkąd nie zostałam nałogowym widzem programu "Wiem co jem" i teraz studiuję etykiety produktów nie tylko z pasją, ale nawet z pewnym zrozumieniem treści wykraczającym poza datę przydatności. Cóż, nawet przed lekturą opakowania wiedziałam, że batoniki ze sklepu to tylko zagłuszacz sumienia. Rezygnacja z nich byłaby jednak ogromnym problemem: stanowią nieodłączną część mojego drugiego śniadania, niezbędną część mojego drugiego śniadania, zapewniającą równowagę i harmonię w całym systemie żywienia. A ja przez lata nie wymyśliłam, czym je zastąpić.

Oczywiście takie batoniki można zrobić samodzielnie. Upiec. Jeśli jednak ktoś z Was ma jeszcze gazowy piekarnik, wie, że nagrzewanie tego cudu trwa tyle, co, w przypadku batoników, pieczenie. To straszne marnotrawstwo czasu i energii. Korzystanie w procesie produkcji z piekarnika było wykluczone.

I zdarzył się cud. Telewizja pokazała mi problem, ale i przyniosła doskonałe rozwiązanie: batoniki z patelni. Pyszne, proste, zdrowe, pozbawione zbędnych wypełniaczy i zachęcające do poszukiwania coraz nowych kombinacji smakowych. Ale... czy zdziwi Was, jeśli napiszę, że właściwie pozostaję przy jednej, swojej ulubionej wersji (to ta druga)?



Połączenie miodu i lawendy to absolutny klasyk, ale trochę się go bałam, bo nigdy jeszcze nie eksperymentowałam z lawendą, a zapach ma omdlewająco intensywny i, hmm, mydlany. To jednak jest strzał w dziesiątkę, batoniki są przepyszne, chociaż przyznaję, ma się odrobinkę uczucie, jakby się jadło saszetkę zapachową, ale w dobrym znaczeniu, jeśli jesteście to sobie w stanie wyobrazić.

Batoniki z lawendą i migdałami

Składniki:

6 łyżek płatków owsianych (używam górskich)
dwie łyżki miodu
łyżeczka masła
1/2 łyżeczki zarodków pszennych
100 g migdałów
1 łyżeczka lawendy (do kupienia w niektórych aptekach)


Wykonanie:
  1. Migdały prażymy na patelni, zdejmujemy, wrzucamy płatki, a w tym czasie migdały kroimy - tylko trochę, cały czas jednak pilnując i mieszając płatki. Lekko zrumienione ściągamy z patelni, a następnie na patelnię dajemy miód, zarodki, masło i lawendę – czekamy, aż wszystko się rozpuści i połączy, po czym wsypujemy pozostałe składniki – chwilę podgrzewamy, mieszając od czasu do czasu. Ta chwila jest decydująca dla jakości batoników, trzymane na patelni zbyt krótko będą się rozpadać, zbyt długo - będą zbyt twarde. Nie ma się jednak za czym martwić, bo tak czy inaczej będą lepsze i zdrowsze od tych kupnych.
  2. Masa się smaży, a my przygotowujemy kawałek papieru do pieczenia i kładziemy go na np. desce do krojenia. Masę na batoniki wykładamy na papier, uklepujemy np. szpatułką i manewrując papierem (ja robię to wykonując z niego coś w rodzaju koperty) formujemy z masy prostokąt; ważne, by na końcu masa była przykryta. Na prawie gotowe batoniki kładziemy coś ciężkiego i czekamy, aż zastygną, po czym kroimy na dowolne kawałki. Podana ilość wystarcza na 8-9 niewielkich sztuk.



Kolejne dość klasyczne połączenie, a do tego absolutnie przeze mnie uwielbiane: orzeszki ziemne, czekolada, sól – czego chcieć więcej, a do tego to takie zdrowe! Batoniki, które widzicie na zdjęciu robiłam z karmelem, jednak to był nie do końca udany eksperyment - cukier zbyt szybko oblepił płatki i nie zdążył wszystkich pokryć przed zestaleniem się, ratowałam się dodając łyżkę miodu, ale i tak część masy pozostała w wersji "crunchy", a reszta raczej połamała się nieregularnie, niż dała pokroić na śliczne, równe kostki. Do tego karmel jest mniej elastyczny niż miód i gotowy produkt jest po prostu zbyt twardy. Podejrzewam, że wersja karmelowa jest do obronienia, jednak przy np. większej ilości masła, albo nawet i śmietany, co razem da pyszny karmelowy sos, jednak trochę obniży walory zdrowotne przekąski, a tego przecież nie chcemy... Podaję sprawdzoną wersję z miodem, również pyszną.

Batoniki z orzeszkami ziemnymi i czekoladą

Składniki:

6 łyżek płatków owsianych
100 g niesolonych orzeszków ziemnych
2 łyżki miodu
łyżeczka masła
1/2 łyżeczki zarodków pszennych
30 g czekolady
ewentualnie: kwiat soli lub sól gruboziarnista


Wykonanie:

  1. Fistaszki prażymy na patelni, zdejmujemy, wrzucamy płatki, a w tym czasie orzechy kroimy - tylko trochę, cały czas jednak pilnując i mieszając płatki. Ściągamy z patelni płatki, a następnie na patelnię dajemy miód, zarodki i masło – czekamy, aż wszystko się rozpuści i połączy, po czym wsypujemy pozostałe składniki – chwilę podgrzewamy, mieszając od czasu do czasu. Ta chwila jest decydująca dla jakości batoników, trzymane na patelni zbyt krótko będą się rozpadać, zbyt długo - będą zbyt twarde. Nie ma się jednak za bardzo czym martwić, bo tak czy inaczej będą lepsze i zdrowsze od tych kupnych.
  2. Masa się smaży, a my przygotowujemy kawałek papieru do pieczenia i kładziemy go na np. desce do krojenia. Masę na batoniki wykładamy na papier, uklepujemy np. szpatułką i manewrując papierem (ja robię to wykonując z niego coś w rodzaju koperty) formujemy z masy prostokąt; ważne, by na końcu masa była przykryta. Na prawie gotowe batoniki kładziemy coś ciężkiego i czekamy, aż zastygną, po czym kroimy na dowolne kawałki.
  3. Hartujemy czekoladę*: podgrzewamy na parze do 45 stopni, wkładamy naczynie do wody, czekamy, aż czekolada osiągnie 25 stopni, z powrotem umieszczamy nad parą i podgrzewamy do 32 stopni. Batoniki smarujemy czekoladą i posypujemy solą. Podana ilość wystarcza na 8 -9niewielkich sztuk.
*Hartowanie 30 gramów czekolady może wydawać się szaleństwem, ale dzięki temu batoniki lepiej nadadzą się na drugie śniadanie, bo po prostu czekolada nie będzie się poza lodówką tak łatwo topić.

PS Te przepisy włączam do cyklu o moich ulubionych potrawach, bo w końcu czy coś może bardziej zasługiwać na uwiecznienie, niż batoniki musli, które jem od lat 5 razy w tygodniu?

środa, 9 września 2009

Waniliowe jajka przyprawione szczyptą absurdu


Waniliowe jajko na miękko

SYRENA POŁUDNIA

Jej oczy pozbawione są może wyrazu, szczególnie po usmażeniu. Jakimż jednak przysmakiem bywa dobrze odżywiona Syrena Południa o delikatnym mięsie, królowa stołu, chluba jezior. Przy odrobinie szczęścia można ją spotkać wszędzie, acz subtelna Syrena Południa, ów prawdziwy smakołyk, jest rzadkością nie lada. Najznakomitsze okazy pływają w Wielkich Jeziorach Buttes-Chaumont i lasku Bulońskiego. Syrena Południa waży zwykle pięćdziesiąt cztery kilo i jest w niczym niepodobna do innych syren. Ma smukłe ciało, kształtną głowę i spiczasty nosek. Jej sukienka w kratę jest gładka i miękka jak skóra. Dodajmy do tego cieniutkie, szlachetne łuski, za którymi przepadają kucharze. Z Syreną Południa nic się równać nie może.

A oto przepis:

Syrenę Południa uśpić, naszpikować gotowanymi truflami i położyć na pokrojonych warzywach. Dodać masła, przyprawić, obłożyć cienkimi plastrami słoniny i dolać czerwonego bordeaux do połowy garnka. Gotować dziesięć minut. Odcedzić udko. Rozprowadzić zasmażkę, zagęścić i na małym ogniu smażyć udko w zasmażce przez dwadzieścia minut. Podawać z przybraniem w formie czterech majorów (po dwóch z każdej strony), dekorowanych truflami z Périgord. Marsowy efekt podkreślamy, garnirując wiarusów potrawką z mlecza, trufli i grzybów. Danie wyborne i wytworne.
Za wielki rarytas uchodzi Syrena Południa duszona w białym winie. Niektórzy smakosze wolą ją jednak w wywarze, podaną z garnizonem angielskim lub szwajcarskim. Zgodnie z prawem Archimedesa, Syrenę faszerować na wysokości bluzki. Uważać na głowę, by zachowała naturalny kształt. Syrena Południa uszlachetnia wszystkie sosy. Znakomicie smakuje przyrumieniona na rożnie i podawana z potrawką z uszu białych myszek. Jest też świetna na niebiesko: skropiona gorącymi łzami, podlana dobrym burgundem i uduszona w pachnących oparach cebuli, pietruszki, szałwi, szczypiorku, tymianku, estragonu oraz liści laurowych.
Gdy tłuściutka, żywiołowa i młodzieńcza Syrena Południa jest w pełnym rozkwicie, najlepiej smakuje usmażona pod warstwą artystycznie przyrumienionej pietruszki.
Syrenę marynowaną w orleańskim różowym occie winnym, z dodatkiem tymianku, gałki muszkatałowej i liścia laurowego, kokieteryjnie obtoczyć w mące i rzucić na rozgrzaną patelnię. Podsmażoną, wrzucić do szamba i panierować, by każdy sznycel zrumienił się na złoto.
Posypana drobną solą, zdobna siemieniem i jajkiem, Syrena Południa wspaniale prezentuje się pod kopułą z pietruszki.

Delektujcie się Syreną Południa, rozkoszujcie jej wybornym ciałem, kamratem białego sauterna. Jeśli jednak chcecie trawić spokojnie, nie patrzcie jej w oczy. Po usmażeniu przesłonił je złoty całun, a ich tajemniczy wyraz budzi wspomnienie przejmujących i mglistych spojrzeń mumii faraonów. Dajcie raczej na mszę za spokój jej duszy. A przy okazji i swojej.

(Roland Topor, Księżniczka Angina)

Kiedy czytaliście ten przydługi i absurdalny wstęp (a także, kiedy będziecie czytać resztę tego posta), ja pływam sobie po mazurskich jeziorach. Jednak to wcale nie w związku z wodą i tym, co można w niej złowić, naraziłam Was na poznanie tajników przygotowania Syreny Południa. Ten tekst ma ścisły związek z dzisiejszym przepisem, ale o tym będzie nieco później, bo zacznę jednak właśnie od dzisiejszego przepisu, a właściwie od tego, jak na niego trafiłam.

Na wielu blogach napotkałam pochwały Michela Roux i jego książki, pod nieskomplikowanym tytułem, „Jajka”, której polski wydawca uznał za słuszne nadać mylący podtytuł „130 prostych przepisów”. Postanowiłam więc sprawdzić, co właściwie w tym dziele jest specjalnego. W poszukiwaniach obleciałam wszystkie księgarnie w okolicy, ale w końcu się udało. Oczarowana szatą graficzną w moim ulubionym stylu, niestety, rzadko spotykaną w polskich publikacjach kulinarnych, i zachęcona niewielką ceną (tym razem dla wydawcy brawo, że darował sobie twardą okładkę), książkę kupiłam, prawie nie zwracając uwagi, czy treść w ogóle jest tego warta.

A jest. Chociaż nie wszystkie przepisy są tak proste, jak sugeruje podtytuł, to jednak zaczyna się rzeczywiście od podstaw. W ten sposób i ja postanowiłam rozpocząć moją przygodę z panem Roux i na początek wybrałam coś, co właściwie w ogóle nie wymaga przepisu, a jednak, to danie znane w każdym polskim domu, potrafiło zaskoczyć. Mesdames et Messieurs:

Waniliowe jajko na miękko

Waniliowe jajka na miękko z karmelem i bułką maślaną
(nie, nie zapomniałam o tym wstępie, ale to będzie jeszcze za chwilę)

Składniki:
(4 osoby)

4 jajka
laska wanilii, przecięta wzdłuż
100g cukru
łyżeczka soku cytryny
4 kromki bułki maślanej


Wykonanie:
  1. Jajka wraz z laską wanilii włożyć do szczelnego pojemnika. Odstawić na 24 godziny do lodówki, zapach wanilii przeniknie przez skorupki.
  2. Przygotować sos karmelowy: cukier podgrzewać w garnku, aż zmieni barwę na złotą, zdjąć z gazu i dolać 100 ml wrzącej wody (to ważne, bo inaczej karmel się zestali) oraz sok z cytryny. Pogotować 2-3 min., aż sos osiągnie konsystencję syropu. Zeskrobać do niego parę ziarenek wanilii, dodać trochę soli. Przelać do małego dzbanuszka i trzymać w temperaturze pokojowej.
  3. Bułkę opiec w tosterze (piekarniku, na patelni), pokroić w słupki. Trzymać w cieple.
  4. Jajka przełożyć do garnka, zalać zimną wodą. Kiedy woda zacznie wrzeć, przeczytać na głos tekst przepisu na Syrenę Południa*. Jajka zdjąć z ognia, zalać zimną wodą (żeby dało się ich dotyknąć i przełożyć), wytrzeć, włożyć do kieliszków na jajka.
  5. Jajka jeść łyżeczką, dodając do nich po parę kropel karmelu; słupki bułki maczać w jajku.
*rzeczywiście to zrobiłam :) Dość szybkie czytanie trwa ok. 2,5 min. Jest to dobry czas na ugotowanie jajka. Najtrudniej było mi określić moment, kiedy woda naprawdę wrze i należy zacząć czytanie. Jeżeli Waszym zdaniem lekko płynne białko nie szkodzi (bo po 2,5 żółtko też zaczyna się nieznacznie ścinać, ale z tej strony, gdzie białka jest z kolei trochę więcej, nadal pozostaje troszkę płynne) skorzystajcie z rady Michela i gotujcie je od 1,5 do 2 min.

Waniliowe jajko na miękko

Waniliowe jajko na miękko

niedziela, 2 sierpnia 2009

"Śniadanie na trawie" a kwestia croissantów


Croissants

Przyjrzeliście się kiedyś, co jedzono podczas Śniadania na trawie? Wygląda na to, że niewiele, z koszyka wypada parę brzoskwiń, trochę czereśni, obok smętnie leży jakaś kajzerka. Można by zaryzykować, że obraz pokazuje scenę już po posiłku, ale w takim razie, gdzie brudne kubki i talerzyki, papierki i serwetki? Wygląda na to, że to nie jedzenie było dla bohaterów scenki najważniejsze, jednak retorycznie zapytam: czy mogłyby się tam pojawić croissanty?

Otóż, raczej jest to mało prawdopodobne. Obraz pochodzi z 1863 roku, a chociaż słynny dziś rogalik był już wtedy we Francji znany (przywiozła go nieszczęsna królowa Maria Antonina), to pierwsze drukowane przepisy na ten przysmak pojawiają się dopiero na początku XX wieku.

Mimo, że dzisiaj pewnie mało kto pamięta o jego wiedeńskim rodowodzie, a croissant stał jednym z symboli kulinarnych Francji, to on sam, swojego pochodzenia wcale nie kryje. Tego typu wypieki, ni to pieczywo, ni to ciasto, nazywane są po francusku "viennoiserie" (od Vienne, czyli Wiedeń). Co ciekawe, w historii croissantów jest również wątek polski, bo po raz pierwszy wiedeńscy piekarze wykonali je dla uczczenia zwycięstwa Sobieskiego. Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej o ciekawej historii pysznego rogalika, to możecie to zrobić na przykład tutaj.

A ja przechodzę już do rzeczy, bo chociaż bohaterowie Maneta, przynajmniej tamtego poranka, przywiązywali małą wagę do jedzenia, to ze mną jest całkiem inaczej i nie mogłam się doczekać, aż croissanty wreszcie będą gotowe, a proces przygotowania, niestety, trochę trwa. Ciasto wykonałam według instrukcji słowno-obrazkowej Liski i postępując zgodnie z jej radami, okazało się to naprawdę nietrudne. Może nie łatwe, ale naprawdę niezbyt trudne. Próbowałam już wcześniej robić takie typowe ciasto francuskie, w smaku było nie najgorsze, ale zawsze w trakcie wałkowania masło gdzieś tam wypływało po bokach, placek był nierówny i nie czułam się z wypieku zadowolona. Tym razem nic nie wypłynęło, a ciasto po ostatnim wałkowaniu niespodziewanie okazało się być idealnym (no, prawie) prostokątem i było cudownie jedwabiste w dotyku, musiałam się powstrzymywać, żeby go nie głaskać, bo to by mu mogło jednak zaszkodzić.

W przygotowania trzeba włożyć trochę wysiłku, ale warto spróbować, bo satysfakcja jest ogromna, no i za cały Wasz trud otrzymujecie nagrodę w postaci cudownego, maślanego smaku, który trudno znaleźć w kupnym rogaliku. Samodzielnie wykonywane croissanty mają jedną wadę: ponieważ przed włożeniem do pieca muszą dwie godziny rosnąć, aby naprawdę zjeść je na śniadanie, trzeba wstać baaardzo wcześnie.

Croissants

Croissants

Oryginalny przepis, wraz z instrukcją obrazkową, znajdziecie w Pracowni Wypieków.

Składniki:
(zrobiłam z połowy)

28 g świeżych drożdży
3 i 3/4 szklanki mąki pszennej
1/3 szklanki cukru
1 łyżeczka soli
1 szklanka mleka


oraz: 500 g zimnego masła

Wykonanie:

  1. Wszystkie składniki (oprócz masła) miksować na małych obrotach 1-2 minuty. Jeżeli ciasto jest za suche, dodać trochę mleka (maksymalnie 3 łyżki). Miksować dalej na najwyższych obrotach przez 3 minuty. Oczywiście można też zagnieść. Ciasto zawinąć w folię i włożyć na noc do lodówki (rośnie!).
  2. 500g masła zmiksować. Ciasto rozwałkować na, mniej więcej, prostokąt o wymiarach 25x42 cm. Na środku położyć masło, przykryć jednym bokiem, potem drugim, zlepić górną i dolną cześć paczuszki tak, żeby nie było widać masła.
  3. Rozwałkować ciasto na prostokąt o wymiarach 65x35 cm, a następnie złożyć na 3 części, zakładając jeden bok na drugi, tak jak poprzednim razem (tylko oczywiście nie kłaść masła na środek). Owinąć folią, włożyć do lodówki na 2 godziny. Operację powtórzyć (łącznie z leżakowaniem w lodówce).
  4. Ciasto rozwałkować na prostokąt o wymiarach 65x35 cm i złożyć na 4: najpierw dwa boki do środka, a potem całość na pół (na kształt portfela). Zawinąć w folię i włożyć do lodówki na co najmniej 2 godziny. W tej postaci ciasto może leżeć w lodówce do kilku dni. Oczywiście na każdym etapie, jeśli jest to konieczne, podsypujemy ciasto mąką.
  5. Ciasto podzielić na 2 części, rozwałkować. Proponuję pociąć najpierw na pasy kilkunastocentymetrowej szerokości, a potem te pasy w trójkąty, powiedzmy, równoboczne lub równoramienne, ale może macie jakiś własny patent. Zwinąć na kształt rogalika.
  6. Gotowe croissanty ułożyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i zostawić na dwie godziny do wyrośnięcia.
  7. Piekarnik nagrzać do 220 stopni C. Croissanty posmarować żółtkiem rozmieszanym z odrobiną soli. Piec 10-12 min.
Uwagi Liski:

  • ciasto na każdym etapie wałkowania musi by zimne, dlatego jeżeli klei się do wałka, trzeba podsypać je mąką i schłodzić w lodówce, a potem kontynuować;
  • rogaliki powinny rosnąć dwie godziny, bo wpływa to na listkowanie, więc nie próbujcie tego czasu skracać!

Uwagi moje:

  • przestrzegajcie czasu pieczenia, bo w takiej temperaturze trwa to krótko i ciasto szybko się przypala;
  • no dobrze, przyznaję się, miałam pewien niedosyt, bo kształt nie był idealny, ale to na moje własne życzenie. Jeśli chcecie uniknąć efektu rozklejania się, trójkąty, które zwijacie, muszą być raczej długie, a zwinięty rogalik powinien "siedzieć" na swoim końcu;
  • moje rogaliki miały podstawę ok. 12 cm i były mniejsze niż te, które można zwykle kupić, więc jeżeli zależy Wam na dużych rogalikach, to sugerowałabym podstawę długości ok. 15 cm.

Przyznaję się, że:

  • nie miałam tyle czasu, żeby na pierwszym etapie zostawić ciasto w lodówce na noc i były to tylko jakieś 4 godziny;
  • rozwałkowywałam niezbyt zgodnie z podanymi rozmiarami, bo zrobiłam z połowy składników i nie bardzo wiedziałam, jak się do tego odnieść, co było dość wygodne.

Croissants

niedziela, 19 lipca 2009

Nareszcie bułka z masłem. Weekendowa Piekarnia #40






Miałam napisać, że pada. I że jest zimno. Ale w końcu można napić się z przyjemnością herbaty. Albo... rozmrozić wreszcie lodówkę. Albo coś upiec, nie czując się w kuchni, jak w łaźni parowej. Na szczeście się przejaśniło. Z pieczenia jednak nie zrezygnowałam.

Tadam! Z dumą i radością prezentuję Wam moje pierwsze bułki. A właściwie podkarpackie proziaki. Byłoby przekłamaniem, że są to pierwsze bułki, jakie w ogóle kiedykolwiek upiekłam. Na pewno jednak pierwsze od bardzo dawna, które nadają się nie tylko do jedzenia, ale i do prezentacji.
W związku z tym, chyba mogę uznać, że "Bułka z masłem" została oficjalnie otwarta.

Przepis na proziaki podała Muffingirl, która jest w tym tygodniu gospodynią Weekendowej Piekarni. Na jej blogu możecie też przeczytać, o co właściwie z tymi proziakami chodzi. Bułeczki są naprawdę śliczne, wyjątkowo łatwe i szybkie do zrobienia, a podczas pieczenia robi im się w połowie apetyczne pęknięcie. Bardzo polecam, nie sposób tutaj niczego zepsuć.

PS W piątek rano, zaraz przed wyjściem do pracy, siedziałam sobie i dumałam (hmm, tak, zwykle zostaje mi kilka wolnych minut na dumanie) i nagle mnie olśniło. Proziak to nic innego, jak swojski z nazwy, jak wtedy myślałam, prosiak, który przywiozła mi z podkarpackiej wycieczki koleżanka, nie dalej jak dwa tygodnie temu. Dzięki Aniu :) Przygotuj się jutro na degustację mojego "prosiaka".



Podkarpackie proziaki

przepis z Kuchni Doliny Strugu
proporcje na 40 sztuk (ja zrobiłam z połowy i wyszło mi 15 proziaków, więc może były większe niż przepis przewiduje)

Składniki:

1 kg mąki
pół litra zsiadłego mleka (dałam kefir)
1,5 łyżeczki sody
1 łyżeczka soli
2-3 jajka


Wykonanie:

Do miski wlać kefir, dodać pozostałe składniki, długo wyrabiać (ja robiłam to już na stolnicy). Rozwałkować ciasto na 1,5-2 cm i szklanką wykrawać proziaki. Piec na blasze (korzystając z rady Muffingirl, upiekłam na papierze do pieczenia) w 170 stopniach C, 15-20 min., z obu stron, aż będą rumiane. Nie wiem, czy o to właśnie chodziło, ale po prostu jak bułeczki były już od dołu przyrumienione, to odwróciłam je na drugą stronę.

bułka z masłem

bułka z masłem