Więc znowu mamy deszczowe lato.
Może i nie wszędzie, jeśli obraz z kamerki internetowej z wybrzeża nie jest sfałszowany (codziennie w pracy sprawdzamy, jaką pogodę ma jeden z kolegów cieszący się urlopem).
Kraków jednak prawie przez cały tydzień był mokry. Nie narzekam. Co rano zakładałam moje kolorowe kalosze, tak długo leżące bezczynnie. Pewnego razu odważyłam się nawet przechodzić przez same środki kałuż, a kto wie, jeśli deszcz się nie uspokoi, to może pewnego dnia zobaczycie mnie, jak będę po nich skakać (ostatnio, oprócz myśli, czy jest akceptowalne społecznie, by robiły to bardzo dorosłe osoby, powstrzymał mnie od tego aparat fotograficzny i siatka z malinami).
Po okresie nawału pracy bez wyrzutów sumienia (To grzech marnować taki piękny dzień w domu. Uff. Dzień nie jest ani trochę piękny i nie szkoda marnować ;) mogę odbywać niekończące się poobiednie drzemki albo siedzieć na kanapie i oglądać głupie filmy. Co prawda okres mojego odpoczynku chyba już trochę przekroczył ten czas, kiedy tak dużo pracowałam, ale kto by się przejmował. Perspektywy urlopowe raczej mgliste, trzeba to sobie jakoś wynagrodzić.
O, a propos wynagradzania... Dzisiaj mam dla Was coś absolutnie wyjątkowego. Tak bardzo idealnego, że trudno uwierzyć, że w ogóle istnieje.
Czy myśleliście kiedyś, co by było, gdyby czekolada stała się lodami? Tartufo gelato stanowi odpowiedź na to pytanie. Dwa z trzech (a co jest tym trzecim, chyba już wiecie?) moich ulubionych smaków w wymarzonym połączeniu. Do przepisu używa się czekolady ze 100% masy kakaowej, po prostu nie jesteście w stanie być bardziej czekoladowi.
Czekolada 100% naprawdę istnieje. Wydaje się to dziwne, ale to fakt. Widziałam kiedyś w Almie, to taka mała podpowiedź, jeśli się zdecydujecie. Ja jednak popełniłam małe oszustwo i użyłam czekolady 90% z Wawelu. Nie wydaje mi się, żeby kwota, którą trzeba by dopłacić do tych 10% robiła w smaku taką straszną różnicę. Możecie za to zrobić sobie ze dwa dodatkowe smaki lodów.
Nie będę Was oszukiwać, że te lody będą smakować każdemu. Są ciężkie i intensywne, bardzo wytrawne, z każdym kęsem (ale lepiej nie analizujcie tego niepotrzebnie) faktycznie jecie kostkę czekolady. Nieduża kulka wystarczy, by zaspokoić potrzebę czekoladowości u każdego i dać poczucie, że potrwa to trochę dłużej. Uwaga, jest złudne, ja wytrzymałam jakieś trzy godziny bez kolejnej porcji. A jeśli nie macie potrzeby czekoladowego hardcore'u, albo obawiacie się, że mogą jej nie mieć Wasi goście, maliny i bita śmietana wydają się odpowiednimi dodatkami.
Może i nie wszędzie, jeśli obraz z kamerki internetowej z wybrzeża nie jest sfałszowany (codziennie w pracy sprawdzamy, jaką pogodę ma jeden z kolegów cieszący się urlopem).
Kraków jednak prawie przez cały tydzień był mokry. Nie narzekam. Co rano zakładałam moje kolorowe kalosze, tak długo leżące bezczynnie. Pewnego razu odważyłam się nawet przechodzić przez same środki kałuż, a kto wie, jeśli deszcz się nie uspokoi, to może pewnego dnia zobaczycie mnie, jak będę po nich skakać (ostatnio, oprócz myśli, czy jest akceptowalne społecznie, by robiły to bardzo dorosłe osoby, powstrzymał mnie od tego aparat fotograficzny i siatka z malinami).
Po okresie nawału pracy bez wyrzutów sumienia (To grzech marnować taki piękny dzień w domu. Uff. Dzień nie jest ani trochę piękny i nie szkoda marnować ;) mogę odbywać niekończące się poobiednie drzemki albo siedzieć na kanapie i oglądać głupie filmy. Co prawda okres mojego odpoczynku chyba już trochę przekroczył ten czas, kiedy tak dużo pracowałam, ale kto by się przejmował. Perspektywy urlopowe raczej mgliste, trzeba to sobie jakoś wynagrodzić.
O, a propos wynagradzania... Dzisiaj mam dla Was coś absolutnie wyjątkowego. Tak bardzo idealnego, że trudno uwierzyć, że w ogóle istnieje.
Czy myśleliście kiedyś, co by było, gdyby czekolada stała się lodami? Tartufo gelato stanowi odpowiedź na to pytanie. Dwa z trzech (a co jest tym trzecim, chyba już wiecie?) moich ulubionych smaków w wymarzonym połączeniu. Do przepisu używa się czekolady ze 100% masy kakaowej, po prostu nie jesteście w stanie być bardziej czekoladowi.
Czekolada 100% naprawdę istnieje. Wydaje się to dziwne, ale to fakt. Widziałam kiedyś w Almie, to taka mała podpowiedź, jeśli się zdecydujecie. Ja jednak popełniłam małe oszustwo i użyłam czekolady 90% z Wawelu. Nie wydaje mi się, żeby kwota, którą trzeba by dopłacić do tych 10% robiła w smaku taką straszną różnicę. Możecie za to zrobić sobie ze dwa dodatkowe smaki lodów.
Nie będę Was oszukiwać, że te lody będą smakować każdemu. Są ciężkie i intensywne, bardzo wytrawne, z każdym kęsem (ale lepiej nie analizujcie tego niepotrzebnie) faktycznie jecie kostkę czekolady. Nieduża kulka wystarczy, by zaspokoić potrzebę czekoladowości u każdego i dać poczucie, że potrwa to trochę dłużej. Uwaga, jest złudne, ja wytrzymałam jakieś trzy godziny bez kolejnej porcji. A jeśli nie macie potrzeby czekoladowego hardcore'u, albo obawiacie się, że mogą jej nie mieć Wasi goście, maliny i bita śmietana wydają się odpowiednimi dodatkami.
Lody maksymalnie czekoladowe
Tartufo gelato, źródło: River Cafe Cookbook Easy
Składniki:
220 g czekolady 100%
220 g czekolady 70%
4 żółtka
600 ml mleka
100 g cukru
5 łyżek śmietany kremówki
Wykonanie:
- Żółtka ubić z cukrem do białości. Mleko zagotować i zalać nim masę żółtkową. Porządnie wymieszać, przelać z powrotem do garnka (czystego!) i gotować na małym ogniu, bez przerwy mieszając, aż masa zgęstnieje – będzie oblepiać łyżkę. Przelać do czystej miseczki i odstawić.
- Czekoladę 100% i połowę czekolady 70% roztopić w kąpieli wodnej i wymieszać z gorącą masą mleczno-żółtkową. Ostudzić.
- Do masy dodać śmietanę kremówkę i przełożyć całość do maszyny do lodów - dalej postępować zgodnie z instrukcją maszyny, a gdy lody będę już prawie gotowe, dodać resztę posiekanej czekolady 70%.
Te lody zdecydowanie najlepiej udadzą się w maszynie (ja na przykład nie mam). Oczywiście, miksowanie co jakiś czas zamrażającej się masy jest rozwiązaniem, ale niedoskonałym – lody po całkowitym zamrożeniu i tak stają się kamienną bryłą, którą będziecie jeść w wiórkach. Chyba, że macie tyle cierpliwości, by czekać, aż trochę się rozmrożą. Albo zrobicie indywidualne porcje.
Uwaga 2.
Ten przepis jest bardzo tradycyjny, na gotowanym kremie żółtkowo-mlecznym. To baza wykorzystywana wielokrotnie przy różnych okazjach i sama o niej kilka razy pisałam, zwykle twierdząc, że to trudne. Cóż, trochę praktyki się przyda, ale teraz już wiem, że NIE jest to trudne. Właściwie jest tylko jedna rzecz, o której koniecznie trzeba wiedzieć: kiedy krem zaczyna bulgotać = właśnie się zwarzył i oznacza to, że nad Waszymi przygotowaniami właśnie zabłysł wielki napis Game Over. By tak się nie stało, ogień powinien być stosunkowo mały, a my cały czas mieszamy, mieszamy i mieszamy, a jeśli z garnka zaczyna za bardzo parować, odkładamy go na chwilę na bok nie zaprzestając mieszania. I, co bardzo, bardzo ważne, kiedy uznamy, że krem jest już wystarczająco gęsty NATYCHMIAST przelewamy go do innego naczynia. To wszystko.