Raz do roku, we Lwowie, w okresie Adwentu pani namiestnikowa Adamowa Potocka zapraszało do swego pałacu arystokratyczne dziewice, debiutujące w nadchodzącym karnawale. Każda z dziewic musiała udowodnić swą zdolność do zawarcia małżeństwa. Najlepszym takim dowodem był – według pani namiestnikowej – własnoręcznie wykonany słoiczek konfitur. (...) Ze szczególnym namaszczeniem pani namiestnikowa degustowała konfitury różane. Panna, która ośmieliła by się smażyć w cukrze nie płatki a całe kwiaty – narażała się na towarzyską anatemę i najczęściej pozostawała dziewicą aż do następnego konfiturowego sezonu – nie jest bowiem godne męża to płoche dziewczę, które nie wie jak sprawić mu rozkosz najwyższą.
Ten oto tekścik (to tylko fragment, reszta sławi inne rodzaje konfitur), wydrukowany na eleganckim kremowym papierze, a zawierający nawet zdjęcie pani namiestnikowej z małżonkiem, zakupiłam – nolens volens, jako uroczy przywiązywacz do marki wraz ze słoiczkiem konfitury różanej – etykietka zapewnia, że zrobionej z płatków.
Ale tutaj przestanie już być miło, bowiem ten wysmakowany dodatek wzbudził we mnie dwa uczucia, których spece od promocji wcale wywołać nie chcieli (tak myślę, chociaż pewnie sukces już i w tym, że przeczytałam i że wywołał jakiekolwiek uczucia). Po pierwsze, moje feministyczne jestestwo zbuntowało się przeciwko sprowadzaniu kobiety do funkcji przyjemności mężczyzny, bo niby historyjka dotyczy czasów zamierzchłych, ale raczej nie minionych...
Po drugie, chwyt marketingowy w postaci tej ślicznej (naprawdę), miniaturowej (i przez to od razu fajniejszej) książeczki, czyli, inaczej mówiąc, narzucanie mi ideologii, w chwili kiedy ideologię miałam już własną (o co w przypadku rzeczy tak romantycznej jak różana konfitura nietrudno), wcale mi się nie spodobał. A jednak, strategia Krakowskiego Kredensu, sieci, w której kupiłam mój słoiczek, jest bardzo skuteczna: chociaż niewiele miałam z nimi do czynienia, dzięki nostalgicznej kolorystyce (kremowy i sepia) i stylizacji, zarówno opakowań jak i wnętrz sklepów, na początek ubiegłego wieku, moja głowa może podawać jakie chce zdroworozsądkowe argumenty, ale ja i tak wierzę, że produkty tam sprzedawane, nawet jeśli nie są szczególnie tradycyjne (na, co prawda dość pobieżnie przejrzanej, stronie KK nie udało mi się znaleźć, do czego nawiązuje obecny w logo rok 1906), to mają wysoką jakość. W każdym razie, w tym przypadku powodem zakupu była cena, bo w ekologicznym sklepiku obok trzeba było zapłacić dwa razy więcej. Konfitury, trzeba uczciwie dodać, też było dwa razy więcej.
A jeśli chodzi o konfiturę z róży jako taką, to poprzednią z nią styczność miałam w zamierzchłym dzieciństwie. W ogóle mi nie smakowała i nawet jeśli świadoma tego babcia nadziewała różą tylko niektóre pączki, to jeśli już taki trafił przypadkiem do mnie, cała przyjemność była zepsuta.
Jakieś dwadzieścia lat później róża okazała się pyszna, a nadziane nią rożki Babci Rózi ,zaproponowane przez Basię w sierpniowej Weekendowej Cukierni, zgodnie z opisem Buruuberii, boskie. Jeśli przypadkiem spróbujecie rożków zaraz po wyjęciu z piekarnika jest pewne prawdopodobieństwo, że na zimno nie spróbujecie ich już w ogóle (mnie to nie spotkało, bo ostatnio jestem godnie podziwu wstrzemięźliwa ;). Rożki są cudownie staroświeckie i idealnie byłoby je podać razem z herbatą (prawdziwą, liściastą z imbryczka, nie z żadnym tam papierowym szczurem) w najcieńszych porcelanowych filiżankach. Z drugiej strony, tak elegancki sposób podania wymusza pewną powściągliwość w konsumpcji, o co będzie raczej trudno, ale rozwiązanie tego dylematu pozostawiam już Wam.
Rożki Babci RóziAle tutaj przestanie już być miło, bowiem ten wysmakowany dodatek wzbudził we mnie dwa uczucia, których spece od promocji wcale wywołać nie chcieli (tak myślę, chociaż pewnie sukces już i w tym, że przeczytałam i że wywołał jakiekolwiek uczucia). Po pierwsze, moje feministyczne jestestwo zbuntowało się przeciwko sprowadzaniu kobiety do funkcji przyjemności mężczyzny, bo niby historyjka dotyczy czasów zamierzchłych, ale raczej nie minionych...
Po drugie, chwyt marketingowy w postaci tej ślicznej (naprawdę), miniaturowej (i przez to od razu fajniejszej) książeczki, czyli, inaczej mówiąc, narzucanie mi ideologii, w chwili kiedy ideologię miałam już własną (o co w przypadku rzeczy tak romantycznej jak różana konfitura nietrudno), wcale mi się nie spodobał. A jednak, strategia Krakowskiego Kredensu, sieci, w której kupiłam mój słoiczek, jest bardzo skuteczna: chociaż niewiele miałam z nimi do czynienia, dzięki nostalgicznej kolorystyce (kremowy i sepia) i stylizacji, zarówno opakowań jak i wnętrz sklepów, na początek ubiegłego wieku, moja głowa może podawać jakie chce zdroworozsądkowe argumenty, ale ja i tak wierzę, że produkty tam sprzedawane, nawet jeśli nie są szczególnie tradycyjne (na, co prawda dość pobieżnie przejrzanej, stronie KK nie udało mi się znaleźć, do czego nawiązuje obecny w logo rok 1906), to mają wysoką jakość. W każdym razie, w tym przypadku powodem zakupu była cena, bo w ekologicznym sklepiku obok trzeba było zapłacić dwa razy więcej. Konfitury, trzeba uczciwie dodać, też było dwa razy więcej.
A jeśli chodzi o konfiturę z róży jako taką, to poprzednią z nią styczność miałam w zamierzchłym dzieciństwie. W ogóle mi nie smakowała i nawet jeśli świadoma tego babcia nadziewała różą tylko niektóre pączki, to jeśli już taki trafił przypadkiem do mnie, cała przyjemność była zepsuta.
Jakieś dwadzieścia lat później róża okazała się pyszna, a nadziane nią rożki Babci Rózi ,zaproponowane przez Basię w sierpniowej Weekendowej Cukierni, zgodnie z opisem Buruuberii, boskie. Jeśli przypadkiem spróbujecie rożków zaraz po wyjęciu z piekarnika jest pewne prawdopodobieństwo, że na zimno nie spróbujecie ich już w ogóle (mnie to nie spotkało, bo ostatnio jestem godnie podziwu wstrzemięźliwa ;). Rożki są cudownie staroświeckie i idealnie byłoby je podać razem z herbatą (prawdziwą, liściastą z imbryczka, nie z żadnym tam papierowym szczurem) w najcieńszych porcelanowych filiżankach. Z drugiej strony, tak elegancki sposób podania wymusza pewną powściągliwość w konsumpcji, o co będzie raczej trudno, ale rozwiązanie tego dylematu pozostawiam już Wam.
podaję dosłownie za Basią
Składniki:
100 ml letniego mleka
5 dag drożdży
5 łyżek cukru
30 dag mąki
3 żółtka
15 dag masła
konfitura z róży lub dobre powidła (na nadzienie)
cukier kryształ (do obtaczania rogalików)
Wykonanie:
Mleko, drożdże i cukier wymieszać i zostawić na kilkanaście minut żeby drożdże podrosły, następnie wymieszać z żółtkami i wlać do mąki wymieszanej z masłem (jeśli żółtka są duże, a masło miękkie ciasto potrzebuje dodatkowych 50g maki), zagnieść ciasto i włożyć do głębokiego naczynia z bardzo zimna woda i czekać aż ciasto wypłynie (jak nie wypłynie to wyjąć po około 20 minutach - zwykle wypływa, ale czasem nie chce :) Ciasto wyjąć z wody, wyłożyć na omączoną stolnice, podzielić ciasto na 8 częśćci, wałkować okrągłe placki o 2-3 mm grubości, ciąć na trójkąty (każdy krążek na 12 trójkątów), na szerszym końcu każdego trójkąta położyć pół łyżeczki nadzienia, zwinąć, szczelnie ścisnąć rogi, piec na złoto w temp. 175st. Po upieczeniu, jeszcze cieple, maczać górną część w białku, następnie w cukrze krysztale.